Portret III Nieidealna

Zakopane 1921 poranek następnego dnia

        Zimny wiatr opatula moją sylwetkę, utrudniając i tak nie najprostsze w tym momencie chodzenie. Zgięty w pół, kurczowo trzymając poły płaszcza, wracam do domu. Niebo nad moją głową jest jeszcze ciemne, powoli zbliża się kolejny, mroźny poranek. Moje, nieosłonięte, jak zwykle, dłonie stają się czerwone, nie marzę o niczym innym niż o wygodnym łóżku w swoim pokoju i ciepłym kocu. Organizm, wykończony olbrzymią dawką alkoholu, zdecydowanie mniejszą nikotyny, potrzebuje przynajmniej kilkugodzinnej regeneracji. Powinienem wrócić do obrazów i powieści.

     Nie jestem materialistą, jako malarz obdarzony dosyć buntowniczą naturą nie mogę nim być. Najbardziej wzbogaciłem się w wojsku podczas wojny, do której mrocznych czasów nie mam zamiaru wracać. Wbijam wzrok w ledwo widoczny zarys domu, nareszcie, nogi z każdym krokiem stoją się coraz cięższe, a śnieg zaczyna padać, na razie drobnymi, ledwo widocznymi płatkami.

     Przełykam ślinę, niedługo minie siedem lat od śmierci Jadwigi. Przed zmęczonymi oczyma znów pojawia się jej już martwe ciało, malowniczo rozłożone na śniegu, z czerwoną plamą krwi przy skroni. Staram się to z siebie zrzucić, otrząsnąć się, ale nie ma znaczenia ile lat upłynie, zawsze, w zimie, będzie upływała kolejna rocznica tej tragedii, która jest moją winą. Ona, mogła udawać, w pamiętniku pisać, że zawinił ktoś inny, ale przecież znamy prawdę, tak samo jak każdy, kto chociaż raz był ofiarą moich demonicznych stanów, każdy, o kogokolwiek byłem zazdrosny... Jej samobójstwo było ucieczką. Ode mnie.

    Znów czuję ciemność narastającą we mnie, obudziłem ją, na własne życzenie, zażywając alkohol, popalając, co prawda tylko nikotyną, ale jednak... Przygryzam wargę, nie mogę nic zrobić, z beznadziejności życia zdaję sobie sprawę od dawna, ale teraz nadejdzie nowa fala, która może pokieruje moją rękę w kierunku pistoletu, aby palce wygodnie ułożyły się na spuście, w odpowiednim momencie naciskając... Nie ma już nikogo, kto jest w stanie przed powstrzymać. Nawet mojej kochanej przyjaciółki, będącej od chyba sześciu lat szczęśliwą mężatką. Szczęśliwą? A może jednak tęskni.

    Do tych wspomnień mogę się uśmiechnąć. Wesołe czasy tuż przed poznaniem Jadwigi, a po rozczarowaniu Ireną, gdzie na naszym szczęściu zaważył jej nieszczęsny, czarny kolor włosów. Była zbyt demoniczna, zbyt wiele mroku miał w sobie jej wygląd, nie potrafiłem tego znieść, wytrzymać. W swoim czarnym życiu potrzebuję jasnych plam, światła, którego ona nie dawała, niby tylko tyle, a to z tego powodu nie mamy identycznych obrączek na palcach i wspólnych, ślubnych zdjęć. Trochę szkoda...

     Zapalam świeczkę siadam na łóżku, w dłoniach trzyma, z trudem odnalezione, listy od Heleny, od mojej przyjaciółki. Uśmiech nie schodzi mi z twarzy, przypomina mi się wiele naszych dni, wieczorów, nocy, gdy byliśmy sami, gdy potrafiłem ją nawet nazwać swoją muzą. Gdzieś w szafkach, pudełkach, a może na strychu, pewnie gdzieś nadal walają się jej zdjęcia, portrety, nie wszystkie jej przecież oddałem. Mógłbym poszukać, popatrzeć w jej twarz, spróbować zignorować malownicze, czarne, kosmyki włosów, ciemne niczym otchłań oczy i po prostu się po zachwycać, ale, po co?

    Wehikuł czasu mam trochę inny, słowa, które pisała z myślą o mnie, zebrane i uporządkowane, na pewno starannie zestawiane, bo chociaż obydwoje wiedzieliśmy, że z tej naszej gry nic nie wyjdzie, to baliśmy się, szczególnie na początku, powiedzieć, napisać, chociaż jedno słowo za dużo, dopiero później zrozumiałem, jak ważna jest szczerość w relacjach międzyludzkich, nie można kłamać, bo oszukuje się w ten sposób także samego siebie, a przecież nie o to chodzi...

     Słońce Francji, odpływający statek, ona stojąca na brzegu, to pierwsze listy, infantylne jeszcze trochę, ja dopiero ją poznawałem, ona już była gotowa zrobić dla mnie wszystko, potem Irena, która jak burza, huragan niespodziewanie wdziera się w moje życie, nawet nie siejąc w nim zniszczenia, może naprawdę mnie kochała, przecież rozstaliśmy się przeze mnie, bo nawet ona była w stanie mnie znudzić. Helena to przeczekała, podobnie jak jej imienniczka wojnę trojańską... Aby potem na chwilę panować samodzielnie...

    Był czas, kiedy myślałem: ,,tak to ta, tylko ją mogę tak kochać", ale potem znów na nią patrzyłem i nie widziałem nic oprócz dwóch ciemnych otchłani, pochłaniających mnie coraz bardziej. I zrozumiałem, że mogę kochać ją jedynie miłością przyjacielską, braterską, lecz jej to chyba nie wystarczało.

    Przewracam kilka kolejnych kopert, szelest papieru jest przyjemny dla ucha. Zatrzymuję się dopiero na latach 1913 i 1914. Jadwiga już na dobre króluje w moim sercu i umyśle, jest mą kochanką, muzą, ucieleśnionym ideałem, obdarzona także artystyczną duszą, w moim sercu nie ma miejsca już na nikogo innego niż na właścicielkę zmysłowych, asymetrycznych oczu, gotowej pozować mi w każdym momencie. Na pierwszy rzut oka po prostu czysta miłość. A przecież żadna moja relacja nie może być czysta, gdy w głębi czają się demony, ciągnące za sobą depresję.

   Jednak moja fascynacja Jadwigą jest na tyle duża, że swoim blaskiem omamia nawet Helenę, która rozumiejąc, że traci mnie w końcu na zawsze, wyznaje, tym razem nie w listach a w życiu realnym, że zawsze mnie kochała, domyślam się, miłością romantyczną, bo jej odrzucenia wynikały z tego, że znała mnie zbyt dobrze i potrafiła uciec, w momencie, gdy mogłem zranić ją zbyt boleśnie, zadać o jeden cios za dużo, rozumiała, że nigdy nie będę jej źródłem szczęścia.

   Listy opadają ziemię, głuchy dźwięk zderzającego się z podłogą grubego pliku kopert. W dłoniach zostaje ostatnia, przełykam ślinę. Dopiero ją otwieram. Tylko w niej znajduje się o jedna kartka za dużo ,,szkic" mojego listu do niej. Dokument, podpisany moją ręką, niszczący lata naszej przyjaźni. Bezpodstawne obwinianie Heleny o śmierć mojej ukochanej. Tyle nienawistnych słów, tyle goryczy, żalu i bólu przelanych na papier, tyle łez, zmiękczających nawet kartkę, rozmazujących kształtne, atramentowe litery... Nie mogąc obciążyć już niczym zmarłej Jadwigi, ciężar przerzuciłem automatycznie na przyjaciółkę, która mimo wszystko nie potrafiła przestać mnie kochać...

   Nie przeprosiłem jej jeszcze po prostu nie zdążyłem. Wyjechałem z Bronkiem. Po śmierci Jadwigi, przyjaciel, pragnąc odwieźć mnie od myśli samobójczych, zabrał ze sobą do Nowej Zelandii, karząc zostawić za sobą przeszłość, nie dając nawet czasu na załatwienie najpilniejszych spraw, obawiając się, że dla mnie, jedną z nich, może okazać się pożegnanie ze światem, ale skąd mógł wiedzieć o moim beznadziejnym przeczuciu misji, którą niby mam do spełnienia...

   Sam na siebie prycham. Wyrzucam ostatnią kopertę przed siebie, szkic mojego listu ląduje obok mnie na łóżku. Zdmuchuje świeczkę, która i tak już przygasa. Rzucam się w ubraniach na pościel. Nie mam już na nic siły. Zamykam oczy, radośnie witając zupełną pustkę, może uda mi się śnić bez snów, może chociaż teraz, choć jest to praktycznie nie możliwe wyśpię się, wstanę po kilku godzinach, może nie szczęśliwy, ale wypoczęty, gotowy do pracy, do malowania, pisania, bez zgubnej chęci sięgnięcia po alkohol...

   Kiedy ostatnio tak spałem? Nie pamiętam, mój umysł nie sięga aż tak daleko w tył. Uśmiecham się złośliwie do siebie. Cena za bycie uduchowionym, demonicznym artystą – geniuszem. Gdybym otworzył oczy, spojrzał na drewniany stolik stojący w kącie pokoju mógłbym nawet zobaczyć któryś z owoców mojej pracy. Ale nie ma takiej potrzeby. Nie interesuje mnie to co za mną, ale to co przede mną...

   Tylko dlaczego moja pamięć ma inny pogląd na te sprawy?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top