Rozdział 8

Białe Królestwo, Biała Zamieć

Sezon zamieci śnieżnych, dzień 6, świt i ranek

Chociaż nie posiadała dużo, po raz ostatni sprawdziła, czy na pewno wszystko spakowała i czując narastającą niezrozumiałą nostalgię, usiadła na niezbyt wygodnym materacu, który przez dłuższy czas do niej należał. Jo raczej nie była sentymentalna, dlatego dziwił ją delikatny smutek, który nieznacznie ją ogarnął. Rozejrzała się po małym pokoju i uśmiechnęła się nieznacznie, przypominając sobie, jak jeszcze kilka nocy temu odbijała się od ściany do ściany, chcąc jak najszybciej dotrzeć do łóżka. Wspomnienie to nie było wyraźne, ale jakby przez mgłę widziała przed oczami wściekłą Madeline, którą przez przypadek obudziła.

W końcu wstała, zarzuciła torbę przez ramię i wyszła z pokoju. Zeszła po starych, okropnie skrzypiących, drewnianych schodach i weszła do kuchni, w której zastała oprawiającą świeżą rybę panią domu.

— Wyjeżdżam — oznajmiła dumnie Jo.

— Czynsz — odparła jedynie starsza kobieta, wycierając brudne dłonie do ścierki.

— Jak wrócę, dostaniesz dwa razy tyle — zapewniła ją i uśmiechnęła się szeroko do Madeline.

— Josephine, Josephine... — westchnęła ciężko, po czym sięgnęła po kolejną rybę, która znajdowała się w wiklinowym koszyczku. Położyła ją na blacie i szybkim, sprawnym ruchem odcięła głowę ostrym nożem. Po chwili ponownie spojrzała na porządnie ubraną młodą dziewczynę, zlustrowała od góry do dołu, pokręciła głową z rezygnacją i raz jeszcze westchnęła. — Sierota i kłamczucha, która nie dotrzymuje danego słowa. Ot co! — stwierdziła oschle staruszka, wracając do patroszenia ryby.

— Nieprawda. Wiesz, że to nieprawda. Nie mów tak — oburzyła się Jo, krzyżując dłonie na wysokości klatki piersiowej. — Przecież jak już coś obiecuję, to zawsze to spełniam, a fakt, że czasami nie udaje mi się zrobić czegoś na czas, to już inna kwestia... Nie kłamałam, kiedy mówiłam o tym, że ci zapłacę, kiedy tylko dostanę zaliczkę. Po prostu ten stary pryk mnie oszukał i nie chciał mi jej dać przed robotą. Ale Mad, posłuchaj, zarobię sto dziesięć srebrników. Sto. Dziesięć. Srebrników. Proszę, zaufaj mi, wszystko ci oddam, a nawet dopłacę, żeby udowodnić, że moje słowo jest coś warte.

— Na piękną Judith, co ja mam z tobą zrobić? — zapytała Madeline, przecierając czoło zewnętrzną, suchą stroną dłoni.

— O, no właśnie! Żyć ze mną w zgodzie, przyjaźni i miłości, tak samo, jak Judith, bogini zrodzona z miłości Keira i Akiry, kiedy przygarnęła z powrotem pod swoje anielskie skrzydła wszystkich ludzi, którzy ją zdradzili dla fałszywych bożków.

— Ty się lepiej bogami nie zasłaniaj, darmozjadzie jeden! Kiedy wracasz? — zapytała, wycierając dłonie do ścierki. Podparła się rękami pod boki i spojrzała wymownie na Jo.

— Jadę do Śnieżnej Doliny, więc...

— Dobra, dobra — przerwała jej Mad, wyciągając dwa palce przed siebie, dając młodej znać, by nie kontynuowała swojego wywodu. — Nie chce mi się już więcej słuchać twojej paplaniny. Czy przyniesiesz sakiewkę, czy nie, nie licz na to, że przygarnę cię z powrotem. Więcej na tobie straciłam pieniędzy i zdrowia niż cokolwiek zyskałam — westchnęła, żałując, że przed laty spotkała na swojej drodze blondwłosą, wychudzoną dziewczynę. Nie raz szła jej na rękę i nie naciskała, by płaciła jej za wynajem na czas. Nie raz wysłuchiwała skarg na niesprawiedliwy świat, który w oczach Josephine był najgorszym, jaki kiedykolwiek mógłby istnieć. I nie raz sprzątała po niej wymiociny, które wydalała z siebie po tym, jak przepijała całą wypłatę albo przegrywała ją w grach i zakładach. Tym razem miarka się przebrała, a Madeline chciała skorzystać z okazji i pożegnać się z Josephine na dobre.

— Och, przecież nie było nam razem aż tak źle — odparła jedynie, po czym zaczęła podchodzić do zniesmaczonej starszej kobiety.

— Było — mruknęła obojętnie i cofnęła się o krok, obawiając się tego, co chciała zrobić Jo.

— Nie, nie było, Mad. Już nie udawaj takiej twardej — powiedziała przeciągle, po czym szybko doskoczyła do kobiety i mocno objęła ją ramionami. — A pamiętasz, jak kiedyś świetnie się bawiłyśmy? Wiesz, wtedy, kiedy zostałaś współwłaścicielką portu... No, zostałaś wtedy najprawdziwszą Panią Ryb! Oj, ile ten tytuł znaczy! Tak, to na pewno było wtedy! Ledwo doczołgałyśmy się do domu, po tym, jak zostawiłyśmy cały dzienny dorobek w karczmie — zaśmiała się entuzjastycznie Jo.

— Dajże ty mi święty spokój, dziewczyno — westchnęła niezadowolona Madeline, po czym wyrwała się z mocnego uścisku. — Idź, idź już sobie i daj mi zająć się własnymi sprawami.

*

Idąc dumnym krokiem, Jo obserwowała mijających ją ludzi, witała się z nimi i każdemu z osobna życzyła wspaniałego dnia. Dopisywał jej nad wyraz pozytywny nastrój, była przekonana, że nic nie będzie w stanie tego zepsuć. Zastanawiała się, ile Jury musiał zapłacić za nowy, skórzany, brązowy płaszcz, obszyty od środka ciepłym futrem, który od niego dostała. Doszła do wniosku, że nawet gdyby otrzymała wcześniej zaliczkę, nadal nie byłoby jej stać na tak porządne ubrania, które na sobie miała. Dlatego była ogromnie wdzięczna Lilianie i Juremu za dobroć i pomoc, jakimi ją obdarzyli. Oprócz tego dostała dwie pary rękawiczek! Dwie! Ciężko jej było w to uwierzyć, że pierwszy raz w życiu mogła tak zwyczajnie wybrać, które z nich mogła założyć. Jedne uszyte były z brązowej skóry i odsłaniały palce, natomiast drugie, już grubsze i cieplejsze, osłaniały całe dłonie. Jo stwierdziła, że w najgorszych momentach podróży, będzie zakładać dwie pary jednocześnie, żeby było jej jeszcze cieplej. Pierwszy raz w życiu miała ubrane na swoich stopach tak porządne i wygodne buty. Wcześniej też dostawała od Liliany dobre buty, ale zawsze były używane, co nigdy jej nie przeszkadzało, bo na lepsze jakościowo obuwie nigdy nie byłoby jej stać.

Gdy dotarła na miejsce, zdziwiła się, że drewniana chata, do której miała zawitać o świcie, nadal była zamknięta. Rozejrzała się dookoła, by upewnić się, czy aby na pewno dotarła do odpowiedniego miejsca oraz z nadzieją, że zobaczy przechadzającego się gdzieś nieopodal grubego mężczyznę, który wywiesił ogłoszenie z pracą. Nie widziała również żadnego powozu ani żadnej załogi, mającej załadować towar na pakę.

Zbliżyła się do chaty, weszła po trzech schodkach na mały tarasik i zajrzała do środka przez okno. Zasłony uniemożliwiały jej dopatrzenie się czegokolwiek, dlatego westchnęła z rezygnacją i zapukała do drzwi, znajdujących nie zaraz przy oknie.

— Halo? Jest tu kto? — zapytała, pukając raz jeszcze.

Kiedy to nie podziałało, zaczęła walić pięścią zdecydowanie mocniej i szybciej po drewnianych, solidnych drzwiach.

— Czego?! — usłyszała nagle niski, zachrypnięty i znajomy męski głos. Zaniedbany mężczyzna w średnim wieku nieznacznie uchylił drzwi i spojrzał na zniecierpliwioną dziewczynę.

— Hm... Pomyślmy... Wyprawa do Śnieżnej Doliny? Sto dziesięć srebrników? Przewóz twoich rzeczy? Miałam się dzisiaj pojawić — odparła, wymieniając wszystkie te rzeczy na palcach. Zerknęła do małej wnęki w drzwiach, chcąc coś zobaczyć, jednak kiedy to zrobiła, mężczyzna krzyknął:

— Nieaktualne! — Trzasnął jej drzwiami tuż przed nosem.

— Co?! Jak to nieaktualne?! Otwieraj te drzwi, oszuście! — wrzasnęła Jo, kopiąc w nie z całej siły. Słyszała jedynie jego gruby, niski śmiech, co drażniło ją jeszcze bardziej. Kopnęła w drzwi raz jeszcze i wtedy ponownie się otworzyły. Tym razem szerzej. Gospodarz chaty stanął tuż przed twarzą gniewnej dziewczyny i obrzydliwie mlasnął ustami.

— Nieaktualne — mruknął, patrząc na Josephine spode łba.

— Dawaj moją zaliczkę, gnido — wyszydziła przez zęby, zaciskając mocno pięści, wbijając sobie boleśnie paznokcie do skóry.

— Spadaj stąd, kobieto — wyśmiał ją.

— Oddawaj moje pieniądze, należą mi się! — warknęła i w mgnieniu oka wyciągnęła sztylet z pochwy, przymocowanej do jej pasa.

Mężczyzna poczuł swego rodzaju rozbawienie, a nawet przez ułamek sekundy pomyślał, że to naprawdę urocze i odrobinę imponujące. Mała, chuda dziewczynka, niesamowicie gniewna i pewna siebie mierzyła do niego, myśląc, że uda jej się go przestraszyć. Dobre sobie!

— Schowaj tę igłę, laleczko, bo zrobisz sobie krzywdę — powiedział w końcu, szczerząc brudne, zniszczone i miejscami pokruszone zęby.

— Oj nie, nie waż się tak do mnie mówić, śmierdzący grubasie, a krzywdę to ja zaraz zrobię tobie! — krzyknęła, przyciskając sztylet nieco mocniej do jego skóry. Przejechała ostrzem po jego tętnicy szyjnej, po to, by choć trochę go nastraszyć, i warknęła: — Dawaj kasę!

Wtedy kupiec, jakby zupełnie niewzruszony tą sytuacją, chwycił Jo za nadgarstek, w którym dzierżyła sztylet. Ścisnął go mocno, przekręcił, powodując, że dziewczyna głośno jęknęła z bólu i wypuściła broń z dłoni.

Jednak Jo nie zamierzała się poddawać ani pozwalać na słabości. Odepchnęła od siebie myśl o zranionym nadgarstku, szybkiej, niepotrzebnej przegranej i już miała ponownie sięgnąć po sztylet, kiedy to mężczyzna chwycił ją za płaszcz, uniósł jej mizerne ciało kilka centymetrów nad ziemią i powiedział beznamiętnie:

— Nie będę więcej powtarzał. Zjeżdżaj stąd! — Nadal trzymając Josephine, podszedł do schodków, które dzieliły jego chatę od rynku, i rzucił nią z całej siły na ośnieżoną, kamienną kostkę.

Upadając na ziemię, Jo, poczuła, jak całe jej ciało drętwieje. Jak każda pojedyncza cząsteczka w jej organizmie rozpada się na malutkie kawałki i zwija się z bólu. Nie był to jednak tylko ból fizyczny, chociaż on też dawał o sobie znać, mówiąc, że prędko jej nie opuści. Był to również ból psychiczny, który wbijał w nią tysiące ostrych szpileczek, wyciągał i wbijał ponownie, delikatnie zagłuszając ten fizyczny. To wszystko trwało jedynie kilka sekund, ale przeciągało się w jej głowie tak długo, jakby trwało kilka godzin, a może nawet i dłużej. Usłyszała jeszcze głośny śmiech i dźwięk upadających obok niej monet. Nie chciała patrzeć w stronę swojego niesprawiedliwego oprawcy, bo wiedziała, że jeśli to zrobi, upokorzy się jeszcze bardziej.

Nie miała pojęcia, jak długo leżała na ziemi, ale zdążyła porządnie zmarznąć i zdrętwieć. Ludzie przez cały czas przechodzili obok niej całkowicie obojętnie. Nie zwracali uwagi na ciało, które z daleka wyglądało, jakby było nieprzytomne albo martwe. Każdy miał swoje problemy, nikogo nie obchodził los jakiegoś obcego człowieka.

Nikogo nie obchodził los Josephine...

W końcu podniosła się do siadu, rozejrzała dookoła i musiała szybko zamrugać oczami, bo zakręciło jej się w głowie. Chwyciła się za czoło i jęknęła cicho, gdy poczuła okropny ból w nadgarstku. Spojrzała na obolałą, opuchniętą dłoń i westchnęła, widząc, że zaczęła przybierać czerwono-fioletowego koloru. Powoli zaczęła się podnosić, pomagając sobie sprawną ręką. Strzepała z odzienia śnieg i brud, po czym westchnęła cicho z rozpaczy. Zdała sobie wtedy sprawę z tego, w jak beznadziejnej sytuacji się znalazła. W akcie desperacji zaczęła zbierać monety rozsypane pod jej nogami. Nie chciała tego robić, czuła, że to odbierze jej resztki godności, ale musiała mieć chociaż kilka groszy, żeby przeżyć. Spojrzała na swoją dłoń, w której trzymała cały majątek, jaki posiadała i omal nie zeszła na zawał. Widok kilku srebrnych połówek sprawił, że całe jej ciało zadrżało, jednak tym razem nie z zimna. Te drobniaki były warte tyle, co nic i jedyne, co mogłaby za nie kupić, to kawałek suchego chleba albo gorszej jakości, psujący się już skrawek mięsa.

— A żeby cię lód pochłonął, sknero jedna! Zamarznij! — krzyknęła Josephine, a potem, zanim odeszła w swoją stronę, kopnęła w coś i przeklęła w myślach całą jego rodzinę.

Idąc gdzieś przed siebie, bez żadnego wyznaczonego celu, młoda dziewczyna zastanawiała się nad swoim losem. Nie wiedziała, co zrobić. Była bezdomna, bezrobotna i zadłużona. Wstydziła się tego, że życie wymknęło jej się spod kontroli. Zawsze żyła spontanicznie i rzadko pracowała w jednym miejscu dłużej niż kilka tygodni, ale jeszcze nigdy nie była w takiej sytuacji. Nie miała się do kogo zwrócić, a nie chciała już dłużej nadużywać dobroci Liliany i jej rodziny. Miała ochotę zapaść się pod ziemię, zacząć płakać i tylko narzekać na swój los, jednak upór i charakter, które miała, nie pozwalały jej zburzyć opinii silnej i niezależnej kobiety, dlatego postanowiła trzymać się twardo.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top