Rozdział 6
Złote królestwo, Śnieżna Dolina
Sezon zamieci śnieżnych, dzień 5, ranek i późne popołudnie
— Ten starzec... Albert, nadal tu jest? — zapytał Evan, pochylając się nad drewnianym blatem i zbliżając się do karczmarki, Niny.
— Tak. Zapłacił z góry za kilka nocy i wyszedł z gospody o świcie — odparła kobieta, układając na półce jeszcze nieotwarte alkohole.
— Ach, tak? A to ciekawe. Miałem nadzieję, że już go nie zastanę w Śnieżnej Dolinie. No, ale dobrze, miej go na oku, a jeśli wyda ci się podejrzany, przyślij kogoś do mojego biura. Zajmiemy się nim — oznajmił, kładąc na blacie kilka srebrników i połówek, by mieć pewność, że karczmarka spełni jego prośbę.
— Panie prezydencie, czy ja mam się martwić jego obecnością? To jakiś bandyta? — zapytała Nina, ściągając z blatu przekupny napiwek. Kobieta nie czuła się źle z tym, że często udzielała różnych informacji za pieniądze. Musiała jakoś zarobić na życie i rodzinę, dlatego cieszyła się z kilku dodatkowych monet.
— Nie, nie... Po prostu miej go na oku. Nie znamy go, nikt go tu nie prosił, dlatego chcemy być przygotowani na ewentualne nieprzyjemności — uspokoił ją Evan, uśmiechając się delikatnie. — Jak się miewa twoja siostra? — zagadnął, chcąc zmienić temat.
— Coraz lepiej, dziękuję, że pan pyta. Jakiś czas temu myśleliśmy, że już po niej, ale na szczęście najpiękniejsze boginie Judith i Akira czuwają nad nią, nie chcąc dopuścić jej zawczasu do Wysokich Niebios. — Nina pracowała praktycznie bez przerwy, by uzbierać odpowiednią ilość pieniędzy na leczenie młodszej siostry. Oprócz zajmowania się karczmą zadowalała klientów w sposób, którym nie chciała się chwalić na głos, jednak życie siostry było dla niej znacznie ważniejsze niż jej godność i cnota.
— Bardzo mnie to cieszy. To młoda dziewczyna i jeszcze wiele wspaniałych chwil przed nią. Niech Keir ma ją w swojej opiece — odparł Evan, po czym kiwnął do Niny głową na pożegnanie i wyszedł z gospody.
Kiedy szedł wolnym krokiem w stronę budynku mężów miasta, zaczepił go pewien biedak, który miał, jak powiedział, bardzo pilną sprawę do rządzących. Prezydent jednak nie miał czasu, by go wysłuchać, dlatego, nie chcąc go zbywać, zaproponował mu, by przyszedł za dwa dni do któregoś z mężów i wtedy przedstawił swój problem.
Evan Glacies ostatnio miał sporo obowiązków na głowie. Musiał w końcu zrobić porządek w sprawach, które nie chciały go opuścić, ale wszystko, jak na złość, mu w tym przeszkadzało. Mimo tego, że Dirk Frigus prawnie nie pełnił już żadnej funkcji w radzie, dawał mu popalić, oczekując natychmiastowego powrotu na swoje wcześniejsze stanowisko. Żądał ponownej rozprawy, która miałaby zmienić wyrok, jednak prezydent nie chciał nawet o tym myśleć.
— Znowu tu był — oznajmił Meryn, kiedy Glacies wszedł do środka.
— Poważnie? — zapytał z niedowierzaniem, patrząc na przyjazną twarz stojącego w korytarzu Niveisa. — Jakby cokolwiek tym wskórał... — westchnął z rezygnacją Evan. — Nie mam czasu na jego wymysły. Mógł wcześniej pomyśleć, doskonale wiedział, że jego czyny niosą ze sobą konsekwencje i żaden status, pieniądze i znajomości nie sprawią, że może być bezkarny albo mógł lepiej ukrywać swoje chore zapędy do dręczenia kobiet. Co tym razem wymyślił?
— Nic nowego. Groził, że znajdzie coś na każdego z nas, jeśli nie przyjmiemy go z powrotem — wzruszył ramionami.
— To będzie musiał się dobrze postarać — odparł najpierw prezydent, śmiejąc się pod nosem. — Chyba że o czymś nie wiem, przyjacielu? — dodał po chwili, patrząc na wyższego od siebie mężczyznę z długimi, brązowymi włosami.
— Zapewniam cię, że wiesz o mnie o wiele więcej niż moja kobieta — zaśmiał się w odpowiedzi Meryn, patrząc znacząco na swojego towarzysza.
Evan poklepał Niveisa po ramieniu, po czym wszedł do swojego gabinetu. Ściągnął z siebie ciepły płaszcz i odwiesił go na drewnianym wieszaku, który stał przy ścianie. Dorzucił do rozpalonego już jakiś czas temu przez woźnego kominka drewno, wziął głęboki wdech i usiadł na brązowym, skórzanym fotelu, obitym solidnymi, ciemnobrązowymi guzikami.
Gabinet nie był za duży. Oprócz hebanowego biurka można było w nim znaleźć murowany, wiekowy kominek, nad którym wisiał ogromny obraz, przedstawiający wielką wieczerzę, która odbyła się lata temu w Złotym Królestwie, a przed którym stały dwa skórzane fotele, takie jak przy biurku. Drewniana podłoga okryta była szytym na zamówienie czerwonym, prostokątnym dywanem z kwiecistymi wzorami, zdobiącymi wszystkie rogi. Na jasnych ścianach, oprócz świec, wisiały portrety, przedstawiające poprzednich prezydentów Złotego Królestwa.
Evan spojrzał na praktycznie idealną podobiznę swojego poprzednika i uśmiechnął się smutno na myśl, że jeszcze nie tak dawno jego ojciec, Nicolas Glacies, siedział przed tym biurkiem, a dużo wcześniej jego dziadek, Samuel II i pradziadek, Samuel I. Był dumny, że od trzech pokoleń jego rodzina pełniła tak ważną funkcję w społeczeństwie, w którym żyli. Miał również nadzieję, że jego syn, któremu nieprzypadkowo nadał imię po swoim ojcu i pradziadku, w odpowiednim czasie zasłuży na, niełatwy do zdobycia, a potem do utrzymania, tytuł prezydenta.
Z rozmyślań wyrwało go pukanie do drzwi.
— Wejść — oznajmił jedynie, kierując spojrzenie ku wchodzącemu do pomieszczenia Meryna. — Coś się stało?
— Nie, nie. Chociaż... Właściwie to... tak — zaśmiał się, drapiąc po gęstej, długiej brodzie. — Ale to nic złego, a wręcz przeciwnie! Mam cudowne nowiny. Co prawda to prywata, a nie sprawy służbowe, ale jesteśmy przyjaciółmi, więc wiesz... — Twarz męża miasta rozpromieniła się tak bardzo, że w momencie cały gabinet ogrzał się jeszcze mocniej.
— Och, w takim razie słucham uważnie — oznajmił Evan, uśmiechając się równie szeroko, co jego towarzysz. Wstał od biurka, wskazał dłonią na fotele przed kominkiem i sam wyciągnął z barku dobrą whisky, by za chwilę móc wraz z przyjacielem świętować dobre wieści.
— Będę ojcem. Mira jest w ciąży.
— Moje gratulacje, przyjacielu! W końcu się doczekałeś — zaśmiał się radośnie prezydent, podchodząc do mężczyzny, by podać mu dłoń.
— Tak, ale nie chcemy zapeszać. Wiedzą na razie nasi rodzice i ty. Długo planowaliśmy, kilka razy myśleliśmy, że to już, ale za każdym razem moja Mirabella traciła dzieciątko. Tym razem jesteśmy dobrej myśli. Wierzę w to, że będzie inaczej i nie usłyszę już więcej od swojego dziadka, że to wina Wielkiego Zlodowacenia i mitycznej Laveny.
— Widzę, że Niveis Senior nigdy się nie zmieni — stwierdził Glacies, nalewając do kryształowych szklanic alkoholu. Wręczył jedną Merynowi, a drugą sam ujął w dłoń.
— Wierzę w to, że świat nie jest tak okrutny, jak mówią — oznajmił w końcu mąż miasta, kiedy siedział wraz z przyjacielem przed tlącym się ogniem w kominku.
— Ja też w to wierzę — przytaknął szczerze, robiąc głęboki wdech. — Za wasze szczęście, przyjacielu.
— Za nasze szczęście...
*
Samuel siedział nieruchomo na murku, pozwalając młodszej siostrze na odwzorowanie jego podobizny w kostce lodu. Przestał już odliczać, jak długo siedział na mrozie, jednak jednego był pewien — chciał wrócić do ciepłego domu, zrzucić z siebie ciężkie ubrania i wyłożyć się na kanapę z gorącym kubkiem herbaty.
— Długo jeszcze? — zapytał w końcu, czując, jak drży mu warga z zimna.
— Z twoim podejściem? Wieczność. Nie ruszaj się — oburzyła się drobna dziewczynka z gęstymi, blond włosami, które tego dnia kręciły się mocniej niż zazwyczaj. Z samego rana była tak pochłonięta myślami o rzeźbieniu, że nie zdążyła nawet spleść swoich długich włosów w zwykły warkocz.
— No przecież się nie ruszam — westchnął Samuel, przewracając oczami.
— A właśnie, że się ruszasz. Przestań do mnie mówić, rozpraszasz mnie. I nie rób takiej miny, bo to brzydko wygląda — oznajmiła gniewnie, wracając do swojej pracy.
— Na Beira i Abera, nie mam już do ciebie siły, przecież dobrze...
— Nie przeklinaj, bracie! — upomniała go Tara, krzywiąc się na myśl, że Samuel mówił o tak nikczemnych i przerażających ją bogach.
— Przecież dobrze wiesz, jak wyglądam — dokończył, nie przejmując się słowami siostry. — Naprawdę jestem ci do tego potrzebny? Mam lepsze rzeczy do roboty.
— Na przykład co? Wzywanie bratobójcy, Beira, i martwego, uprzykrzającego innym życie Abera? — prychnęła.
— Nie — odparł, wzdychając z rezygnacją. — Wiesz, że ci bogowie nie są tacy źli, prawda? — zapytał, podśmiewając się cicho z młodszej dziewczynki.
— No, co będziesz niby robić? — brnęła dalej, ignorując docinki brata. — Tata dzisiaj nie potrzebuje cię w pracy, nie masz żadnych znajomych ani nawet dziewczyny.
— Nie znoszę cię, wiesz? Rób to szybciej, bo zaraz będziesz miała przed sobą prawdziwą bryłę lodu i nie będziesz musiała mnie rzeźbić — mruknął z rezygnacją, otulając się szczelniej wełnianym szalem.
— Miałeś się nie ruszać! — skarciła go po raz kolejny.
Samuel przewrócił oczami, a wtedy ogromny, puszysty płatek śniegu spadł na czubek jego nosa. Prawie wyprowadziło go to z równowagi, jednak uspokoił się i postanowił wytrwać do samego końca. Miał nadzieję, że tego dnia pogoda będzie łagodna, a opady śniegu minimalne, jednak fakt pojedynczych płatków o tak wczesnej porze, nieco go zasmucił.
— Samuel! Samuel! Chodź tu szybko! — zawołała nagle przerażona matka, stojąca przy tylnym wejściu do posiadłości.
— Co się stało? — zapytał zmartwiony jej widokiem i nie zważając na reakcję siostry, podbiegł do rodzicielki.
— William został napadnięty — powiedziała smutno, chwytając syna za dłoń. — Nie chciał mojej pomocy, pomyślałam, że prędzej tobie uda się dowiedzieć, co mu jest i czego potrzebuje...
— Jak to napadnięty? — Samuel nic z tego nie rozumiał, jednak czuł dziwny niepokój i ścisk w żołądku. Nie chciał nawet myśleć o tym, że coś złego przytrafiło się Williamowi. — Gdzie on jest?
— Poszedł do swojego pokoju. Nie wyglądał najlepiej — westchnęła smutno. — Idź do niego, tylko proszę cię, nie podejmuj żadnych pochopnych decyzji, Samuelu. Obiecaj mi to.
Samuel zdawał sobie sprawę z tego, że nie należał do spokojnych osób i często ponosiły go emocje, nad którymi nie zawsze potrafił zapanować, jednak kiedy krzywda spotykała ludzi z jego najbliższego otoczenia, nie mógł być w pełni opanowany.
— Spokojnie, mamo. Porozmawiam z nim — zapewnił rodzicielkę, starając się przekonać samego siebie, że posłucha jej prośby. W końcu przełknął głośno ślinę, wziął głęboki wdech i wszedł do domu. Szybko skierował się na klatkę schodową, która prowadziła na piętro, na którym znajdowały się sypialnie z garderobami oraz mały salonik z fortepianem i drewnianą sztalugą. — Willi? — zapytał niepewnie, niemalże szepcząc, kiedy stanął w drzwiach od małej sypialni.
Nie usłyszał żadnej odpowiedzi, dlatego nie czekając dłużej, wszedł do środka. Zamknął za sobą drewniane drzwi i spojrzał na chudego chłopaka, leżącego na łóżku. Zauważył, że William oddychał bardzo powoli, tak jakby sprawiało mu to ból.
— Willi, wszystko dobrze?
Ostrożnie zbliżył się do drewnianego, niskiego łóżka z cienkim materacem, obawiając się, że to, co zaraz zobaczy, będzie czymś przerażającym.
— Proszę, idź sobie... — wychrypiał William, który cały czas leżał odwrócony plecami do Samuela. Nie chciał, żeby ktokolwiek widział go w takim stanie.
— Nie wygłupiaj się. Popatrz na mnie — poprosił młody Glacies, kucając tuż przy nim. Wyciągnął dłoń przed siebie, chcąc dotknąć beżową, bawełnianą koszulę Williama, która przylegała do jego ciała. Jednak gdy tylko czubki jego palców spotkały się z materiałem, wzdrygnął się, jakby przekonany, że nawet najdelikatniejszy dotyk sprawi mu niewyobrażalny ból.
William przełknął ślinę i ostrożnie przewrócił się na plecy. Jęknął z rezygnacją. Podniósł zmęczone, przekrwione, brązowe oczy na twarz Samuela, ale kiedy poczuł, jak ich spojrzenia się krzyżują, szybko odwrócił wzrok, czując, jak wstyd go wypełnia.
— Kto ci to zrobił? — wyszeptał, kiedy zobaczył obitą twarz przyjaciela. Położył rękę na jego dłoni, która przylegała do jego ciała i delikatnie ją pogładził.
— Nie wiem. Nie zdążyłem nawet zobaczyć — odparł ze smutkiem Willi.
— Spokojnie. Opowiedz mi wszystko od samego początku. Gdzie to się stało? Czy coś cię zaniepokoiło? Może ktoś cię śledził? Na pewno coś pamiętasz. Wszystko, co mi powiesz, pomoże mi w znalezieniu tego gnoja, który jest za to odpowiedzialny — powiedział, czując jak niepokój przerodził się w ogromną złość.
— Ja... — jęknął cicho łamiącym się głosem. — Byłem na targu. Chciałem zrobić zakupy, o które poprosiła mnie pani. Nie dość, że nie udało mi się ich zrobić, to jeszcze zostałem okradziony ze wszystkiego, co miałem. Bałem się tutaj wrócić, nie chciałem was zawieść — William mówił szybko, na jednym tchu, a jego ton głosu co jakiś czas przybierał nico piskliwy kształt.
— Przecież to nie twoja wina, że zostałeś zaatakowany — prychnął Samuel, nie rozumiejąc, dlaczego Willi mówił tak okropne rzeczy. — Tutaj jest twój dom. Zawsze był i zawsze będzie. Nie możesz się bać tutaj wracać, kiedy wydarzy się coś, na co nie masz żadnego wpływu.
— Mogłem się bronić, a nie od razu poddawać. Jestem mężczyzną, powinienem potrafić o siebie zadbać. Przynoszę tylko wstyd dla samego siebie, a co najgorsze, dla twojego nazwiska, Samuelu — wyszeptał, przymykając opuchnięte powieki, spod których wypłynęły łzy.
— Przestań się nad sobą użalać. Skup się. Gdzie to się stało i czy ktoś to widział? — zapytał Glacies.
— Byłem przy stoisku z ziołami i herbatami. Rozmawiałem ze sprzedawczynią, pytałem, kiedy będzie miała kolejną dostawę i wtedy... I wtedy zostałem zaatakowany — westchnął żałośnie, zakrywając bladymi dłońmi swoją twarz.
— Nikt nie zareagował? — prychnął oburzony Samuel.
— Wokół były same kobiety, na pewno się bały i nie wiedziały, co zrobić... A ja... Ech, a ja dałem się pobić jak ten ostatni tchórz.
— Nie mów tak o sobie. Najważniejsze, że żyjesz — oznajmił z ogromną powagą Samuel. — Odkryj twarz. Chcę ci się dokładnie przyjrzeć.
— Nie chcę — westchnął William.
— Proszę cię, zrób to.
Wtedy młody sługa, choć bardzo niechętnie, spełnił prośbę panicza. Odsłonił twarz, na której, oprócz rozciętej i opuchniętej dolnej wargi, prezentowały się czerwone i sine ślady od uderzeń. Jego kwadratowa szczęka zaciskała się mocno, a zęby niemalże skrzypiały pod wpływem silnego naporu. Potem, z jeszcze większą niepewnością, podniósł wysoko koszulę, pokazując Samuelowi ślady po kopnięciach na żebrach i brzuchu.
— Na Keira... Nie powinno cię to spotkać — powiedział oschle. — Ten, kto to zrobił, pożałuje. — Samuel był pewien swoich słów. Nie zamierzał tego tak po prostu zostawiać. — Poślę po lekarza, musi sprawdzić, czy nie masz wewnętrznych obrażeń...
*
Wczesnym popołudniem na targu, jak zawsze, było głośno i tłoczno. O tej godzinie roiło się od służących, a nawet i samych panów, którzy przebywali tam tylko i wyłącznie w sprawach finansowych. Płatki śniegu opadały na rozłożone stragany, pokrywając puchatą kołdrą mięso, warzywa, owoce i wszystkie inne rzeczy wystawione na sprzedaż, a wiatr stawał się coraz silniejszy.
Młody Glacies przechadzał się niespokojnie między stoiskami i przyglądał się każdej napotkanej osobie. Nie sądził, że uda mu się szybko dowiedzieć, kto stał za pobiciem Williama, jednak nie wybaczyłby sobie, gdyby nie spróbował.
— Wyglądasz mi na kogoś znajomego, młody człowieku — usłyszał nagle nieznajomy głos, który zatrzymał go na chwilę.
Samuel odwrócił się w stronę mężczyzny w starych, zniszczonych szatach.
— Za to ty, starcze, wyglądasz mi na kogoś zupełnie obcego — odparł jedynie, krzyżując dłonie na wysokości klatki piersiowej.
— Czyżbyś był synem samego prezydenta? — zapytał wędrownik, obracając w dłoni niezbyt świeże, gotowe do zgnicia jabłko. Uśmiechnął się do sprzedawcy i wręczył mu do ręki jedną połówkę srebrnika.
— A ty, kim jesteś? — zapytał Samuel, przyglądając się mu uważnie.
— Różnie mówią. Starzec, mędrzec, wędrowiec... Albert. Możesz wybrać — zaśmiał się głośno.
— A więc to ty jesteś tym starcem, o którym mówią. W czym mogę ci pomóc? — zapytał od niechcenia Samuel, niespecjalnie chcąc wdawać się w nim w dłuższą rozmowę.
— To ja chciałem o to spytać ciebie — odparł od razu Albert, powodując tym zdziwienie na twarzy młodego Glaciesa. — Szukasz kogoś, a ja wiem kogo i dlaczego go szukasz.
— A skąd ty to możesz wiedzieć, starcze? — prychnął, przyglądając mu się podejrzliwie.
— Przyszło mi żyć na tym zamarzniętym świecie dłużej, niż mi się to wymarzyło. Zdążyłem nauczyć się czytać ludzi i mimo tego, że jesteś nieco skomplikowanym przypadkiem, potrafię zobaczyć to i owo.
— Mówisz jak wariat, a ja dobrze ci radzę, żebyś tego nie robił wśród mieszkańców Złotego Królestwa, a zwłaszcza w Śnieżnej Dolinie. Jeśli nie jesteś magiem, bo, powiem wprost, nie wyglądasz na takiego, łatwo będzie posądzić cię o obłęd i wsadzić do lochu. A zapewniam cię, starcze, nasz król pała ogromną niechęcią do wariatów — zagroził mu Samuel, czując, jak gniew ponownie go ogarnia.
Albert jedynie zaśmiał się głośno, przeżuwając słodki owoc.
— Ten, kto stoi za nieszczęściami, które cię spotkały i spotkają, zwie się Dirk Frigus — odparł pewnie mędrzec.
— Skąd to wiesz? Widziałeś, kto zaatakował mego sługę? — zapytał Glacies, zbliżając się do mężczyzny niebezpiecznie blisko.
— Kaira mi powiedziała — wyszeptał prosto do ucha młodzieńca i ponownie się zaśmiał.
— Kto? Masz na myśli Keira? — poprawił go, lekko zdziwiony.
— Tak, tak. Wielki Keir sprawił, że wiem to, co wiem i że ty też to wiesz — odparł Albert, odsuwając się od Samuela. Spojrzał na zdziwioną i zdezorientowaną twarz młodzieńca, a jego oczy zabłysły jasnym błękitem.
______________________________________
Cześć!
Jeśli ktoś jeszcze nie wie, założyłam stronę autorską na Facebooku, na której w niedalekiej przyszłości będę udostępniać ciekawostki na temat Klątwy lodu, jakieś swoje pisarskie rozmyślenia i być może delikatne podpowiedzi, które mogą naprowadzić Was na to, co może wydarzyć się dalej w tej powieści. Tak więc... Serdecznie zapraszam na Facebooka:
https://www.facebook.com/Paulina-Pochopie%C5%84-strona-autorska-101391152485492
oraz Instagrama:
https://www.instagram.com/szaraklin.watt/
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top