Rozdział 12

Białe Królestwo, Biała Zamieć

Sezon zamieci śnieżnych, dzień 7, wieczór

Wracając po nocy i całym następnym dniu spędzonym w zamku Białego Królestwa, Liliana i Jury siedzieli w wygodnych saniach, zaprzęgniętych w czarne dostojne konie. Trzymali się za dłonie i wspominali miły wieczór, podczas którego skupiali się głównie na tańcach, zabawach i rozmowach. Czas bez dzieci był czymś wspaniałym, bo w końcu, po raz pierwszy od dłuższego czasu, mogli pozwolić sobie na chwilę wytchnienia i przyjemności małżeńskich.

— Mam nadzieję, że wczorajsza sprzeczka między tobą a prezydentem nie zepsuła ci humoru — powiedziała w końcu Liliana, spoglądając z troską na męża. Wcześniej nie chciała poruszać tego tematu, bo obawiała się, że pogorszy to ogólne samopoczucie Jurego albo nawet sprowokuje do niepotrzebnych spięć.

— Nie kłopocz się tym, moja droga — odparł cicho i przyciągnął do swoich ust drobną dłoń żony. Ucałował jej wierzch, po czym uśmiechnął się z miłością. — Nawet jeśli przez chwilę byłem zdenerwowany, to twoje towarzystwo od razu poprawiło mi humor. Poza tym... I tak wyszło na moje, a jego podniosły ton głosu i sprzeciwy nic nie dały.

— Wybacz, Jury, ale nie dziwi mnie to, że nie spodobał mu się ten pomysł — przyznała niepewnie, po czym cicho westchnęła. — Ludzie już dużo oddają koronie, a dokładanie im kolejnych kosztów może wiązać się z buntami.

— Wiem, wiem. Osobiście też nie podoba mi się ta opcja. Jednak moje zdanie, niestety, nie ma tutaj żadnego znaczenia. Muszę robić to, co do mnie należy i nic na to nie poradzę. Muszę być oddany koronie i robić wszystko, by było jej jak najlepiej — westchnął, opierając głowę o miękkie, skórzane podparcie.

Liliana przez chwilę przyglądała się zmęczonej twarzy Jurego, ale już niczego nie powiedziała. Wiedziała, jak dużo siły i czasu poświęcał swojej pracy, jak wiele z siebie dawał, by utrzymać rodzinę i stanowisko, które miał. Nie mogła słuchać głupiego gadania innych ludzi, że pozycja i status nie były ważne. Zaprzeczanie czemuś tak oczywistemu, uważała za śmieszne i niepoważne. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że człowiek, który nic nie znaczył, nie miał majątku ani znajomości, długo nie pożyje na tym zamarzniętym świecie.

W końcu, kiedy sanie się zatrzymały, woźnica otworzył drzwi. Najpierw wysiadł Jury, który od razu pomógł zejść po schodkach ciężarnej kobiecie. Podziękował starszemu mężczyźnie za służbę, wręczył mu duży napiwek i, wraz z ukochaną, która obejmowała jego ramię, udał się do domu.

— Wróciliśmy! — krzyknął wesoło, gdy tylko przekroczyli próg. Chciał zwołać wszystkie dzieci do jednego pomieszczenia, by móc się z nimi przywitać. Spokój od nich był miły, momentami nawet iście wspaniały, jednak koniec końców — tęsknił i kochał swoje pociechy z całego serca.

Jury pomógł ściągnąć Lilianie płaszcz i podał służbie, by odwiesiła go na swoje miejsce, następnie to samo zrobił ze swoim. Wraz z Lilianą weszli do salonu, nadal nawołując niesforne dzieciaki z nadzieją, że czym prędzej usłyszą ich radosne krzyki zabawy.

W pokoju panowała przyjemna i ciepła atmosfera. Na oknach już dawno prezentowały się ciężkie zasłony, ale to sprawiało, że pomieszczenie stawało się przytulniejsze. Ogień w kominku cicho strzelał, a jego powolny taniec okalał wszystkie ściany i to, co się w nich znajdowało.

Liliana i Jury zasiedli w fotelach. Dzieci wraz z nianią dołączyły po chwili.

— Tęskniliście za mamusią? — zapytała Liliana, całując po kolei każdego brzdąca.

— Tak! — odpowiedziała jedynie Isabel, wtulając się w swoją rodzicielkę.

Jury zaśmiał się pod nosem, na widok zniesmaczonych min swoich synów. Ostatnio przechodzili okres, w którym każda czułość, okazywana przez dorosłych, była przyjmowana z ogromną dezaprobatą i swego rodzaju obrzydzeniem.

— Ciocia Jo nas odwiedziła — powiedział Arian, rzucając się niedbale na podnóżek przy fotelu swojego ojca.

— Jak to? Kiedy? — zapytała Liliana, patrząc na niego ze zdziwieniem.

— Wczoraj — odparł Erian, wzruszając obojętnie ramionami.

— Marina, to prawda? — Liliana zwróciła się do niańki, która nadal czuwała nad pociechami państwa Albus, mimo że ci powrócili z królewskiej wieczerzy.

— Tak, pani. To prawda. Josephine przyszła do państwa w nocy, miała nadzieję, że będziecie państwo obecni w posiadłości. Była wychłodzona i głodna. Nakarmiliśmy ją i pozwoliliśmy wziąć gorącą kąpiel. Chyba ktoś ją napadł... Nie miała przy sobie żadnych rzeczy. Proszę o wybaczenie, że zajęliśmy się nią bez państwa zgody. — Marina mówiła szybko, ale bardzo wyraźnie. Miała dykcję lepszą niż niejeden uczony, jednak zdarzało jej się mówić w tempie, które nie odpowiadało słuchaczom.

— Och... — Liliana przyciągnęła dłoń do swoich ust i spojrzała z niepokojem na swoją służącą.

— Dziękuję, Marino, dobrze postąpiliście — odparł Jury, wyciągając rękę w stronę swojej ukochanej. Pogładził jej skórę, z nadzieją, że poradzi sobie z opanowaniem negatywnych emocji, które w tej chwili na pewno w sobie tliła.

— Gdzie ona jest teraz? Nic z tego nie rozumiem. Przecież miało jej już tutaj nie być... — Pani Albus westchnęła, podnosząc się ociężale z fotela.

— Położyliśmy ją w pokoju dla służby. Przespała całą noc i cały dzień — oznajmiła Marina, po czym dygnęła i wyszła z salonu.

— Muszę ją zobaczyć — powiedziała Lil, po czym, ignorując niezadowoloną minę męża, wyszła.

Pokoje dla służby znajdowały się w piwnicy, która lata temu została specjalnie wyremontowana i odnowiona, by warunki były idealne dla mieszkających w niej pracowników. Pokoje przeznaczone zostały dla dwóch osób. Każda z nich miała własne, pojedyncze łóżko. Po jednej stronie korytarza mieszkały kobiety, a po drugiej mężczyźni. W piwnicy znajdowały się również dwie łazienki, spiżarnia i kotłownia.

— Jo? — Liliana wchodziła do każdego pokoju, szukała swojej przybranej siostry. Odczuwała zdenerwowanie i stres. Nie wiedziała, w jakim stanie była Josephine i czego się od niej dowie. W głowie widziała przeróżne scenariusze, jednak żaden z nich nie był kolorowy.

— Lil? — Josephine podniosła się odrobinę i przetarła zaspane oczy. — Przepraszam, że znowu wam się narzucam, ale po prostu... — westchnęła —... po prostu nie miałam dokąd pójść.

Pani Albus pospiesznie podeszła do łóżka, na którym siedziała Jo. Objęła ją z całej siły, powstrzymując przy tym napływające do oczu łzy. Właściwie nie do końca wiedziała, z jakiego powodu się pojawiły. Być może ciążowe humory sprawiły, że za bardzo wszystko przeżywała albo zwyczajnie nie potrafiła ukryć szczęścia, że miała przy sobie przyjaciółkę.

— Co się stało, Jo? — zapytała w końcu, kiedy się od niej odsunęła i usiadła na skraju łóżka. — Dlaczego nie wyjechałaś do Śnieżnej Doliny?

— Ta śmierdząca skamielina mnie oszukała, rozumiesz? — Josephine spojrzała na rudowłosą kobietę, która niecierpliwie czekała na wyjaśnienia. — Wszystko straciłam i narobiłam sobie okropnych kłopotów. — Przełknęła ciężko ślinę, czując, że zaschło jej w gardle. — Nie mam gdzie ani za co żyć. Naprawdę, naprawdę nie chciałam tutaj przychodzić. To była ostateczna ostateczność. Na początku szlajałam się od karczmy do karczmy, ale wiesz, że u nas nie ma ich za dużo, no i w końcu wszystkie pozamykali. Myślałam, że dzwonnica będzie otwarta i tam jakoś przetrwam noc, ale pomyliłam się. Dowiedziałam się od strażnika, że kiedy wybija północ, dzwonnik zwija interes, zamyka drzwi i wraca dopiero nazajutrz o świcie. Więc kręciłam się po stolicy z nadzieją, że coś wymyślę. No i faktycznie, wpadłam na wspaniały pomysł, by włamać się do dzwonnicy...

— Jo, błagam cię... — przerwała jej Liliana, chwytając się za głowę.

— Niestety w ostatniej chwili strażnik mnie złapał, zabrał wszystko, co przy sobie miałam, moją torbę... i... i wyrzucił na zbity pysk na zewnątrz. Dobrze, że miałam w kieszeni jakieś drobniaki, do których nie udało mu się dobrać. Jednak nie zmienia to faktu, że... wszystko, co dostałam od Jurego i ciebie poszło się walić. Nie wiem, co ten gościu z tym zrobi, ale wiem, że po raz kolejny was zawiodłam. Przepraszam. — Jo nie potrafiła ukryć wstydu, który ją ogarnął. Głos co jakiś czas się jej załamywał, mimo że starała się mówić pewnie i z sensem. Nim Liliana zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, kontynuowała: — Wpadłam na kolejny świetny pomysł. Znalazłam miły zaułek, pomyślałam, że jakoś przenocuję, ale śnieg zaczął zawiewać do środka, a mróz prawie zamroził mi palce. Lil, jestem skończona.

— Och, Jo! Ale ty jesteś uparta i niepoważna! A co, jakbyś zamarzła w tym głupim zaułku? Dlaczego ty nie używasz mózgu, co? Trzeba było przyjść do nas od razu, przecież dobrze wiesz, że zawsze, ale to zawsze jesteś tutaj mile widziana. Wszyscy cię tutaj kochamy. — Liliana westchnęła głośno, czując ogarniającą ją bezradność.

— Ja wiem, wiem, Lil, ale już tyle dla mnie zrobiliście. Nie chciałam dokładać...

— Oj, dajże ty już spokój z tą skromnością! — oburzyła się. — Stać nas, to ci pomagamy. Nie robimy tego z litości, przymusu czy jakichś dziwnych powodów. Dobrze wiem, że gdybym miała taki sam problem, jak ty, pomogłabyś mi ze wszystkim bez zająknięcia się.

— Dziękuję — odparła jedynie Jo, wiedząc, że kłótnia z Lilianą nie miałaby najmniejszego sensu.

*

Następnego dnia Josephine, Liliana, dzieci i niańka wybrały się na poranny spacer. Jury poprosił swoją żonę, by zebrała całą gromadę i zapewniła im miłą rozrywkę, by dom przez jakiś czas był pusty, ponieważ miał odwiedzić go Kapitan Armii Królewskiej w ważnej sprawie.

— Co teraz zamierzasz zrobić, Jo? — zapytała Liliana, gładząc swój okryty czerwonym płaszczem brzuszek.

— Ostatnie monety przepiję, a potem znajdę prace i poszukam lokum do wynajęcia — oznajmiła, po czym zrobiła śnieżkę i rzuciła nią w jednego z bliźniaków. Nie potrafiła ich rozpoznać, dlatego rzuciła do pierwszego lepszego.

— Jo! — skarciła ją ich matka, po czym ciężko westchnęła i pokiwała głową z dezaprobatą. — Z takim podejściem to ty daleko nie zajdziesz i dobrze o tym wiesz — stwierdziła, poprawiając loczek rudych włosów, który wypadł jej z pięknie ułożonego, grubego warkocza.

— No to co ja mam zrobić twoim zdaniem, Lil? — zapytała, patrząc na nią z irytacją. — Tylko błagam, zaskocz mnie.

— Po pierwsze, znajdź sobie męża — powiedziała i najpierw zerknęła w stronę Mariny, która pomagała iść małej Isabeli, a następnie spojrzała wymownie na swoją siostrę.

— Miałaś mnie zaskoczyć. — Jo przewróciła oczami. — Powiedz jeszcze, że mam zacząć chodzić w sukienkach, to chyba podskoczę ze szczęścia.

— Naprawdę nie widzisz tego, że bez niego jest ci ciężko? — zaczęła. — Nawet nie próbuj zaprzeczać. My, kobiety, nie mamy lekko. Mężczyźni nie traktują nas poważnie. Jeśli nie mamy ustawionego życia, dobrego pochodzenia, wspaniałych genów, to nie możemy tak zwyczajnie i bezproblemowo żyć. To jest nierealne, Jo — oznajmiła wprost Liliana.

— A Madeline? Ona do wszystkiego doszła sama, nikt jej w tym nie pomógł. Popatrz, jak świetnie sobie radzi. Ma duży piękny dom, o który dba bez męża, wynajmuje ludziom pokoje i jest współwłaścicielką portu. Zarabia na tym i to naprawdę sporo. Nie rozumiem, dlaczego uważasz, że ja tak nie mogę? — Oburzenie Jo sprawiło, że zrobiło jej się ciepło na twarzy, a oddech przyspieszył. Nie chciała wybuchnąć ani robić niepotrzebnych scen, jednak nic tak bardzo jej nie złościło, jak ten temat.

— Zwyczajnie jej się poszczęściło, nic więcej — westchnęła cicho. — Erian, zostaw brata! — Liliana krzyknęła w stronę syna, który zdążył powalić na ziemię swojego bliźniaka. — Marina, na litość boską, nie widzisz, co oni wyprawiają?

— Czyli życzysz mi męża i dzieci, które chcą się pozabijać? — zakpiła blondwłosa sierota, po czym przygryzła dolną wargę ze złości.

— Nie. Nie, Jo. Mówię, że bez męża i z twoją upartością nie przeżyjesz — odparła w końcu smutno pani Albus.

— Madeline też jest uparta i to właśnie ten upór doprowadził ją tam, gdzie teraz jest. Dlaczego nie możesz zrozumieć tego, że nie chcę żyć tak, jak ty? Ja chcę żyć tak, jak Madeline. Nie potrzebuję nikogo do pomocy.

Powaga i ton głosu z jakimi Jo wypowiedziała te słowa zraniły Lilianę do tego stopnia, że napłynęły do jej oczu łzy. W ostatniej chwili powstrzymała je i nie pozwoliła, by żałośnie wypłynęły spod powiek. Zamrugała kilkukrotnie, przełknęła głośno ślinę i powiedziała:

— Dobrze, Josephine. Nie będę ci już mówić, jak masz żyć. Zrobisz to, co będziesz uważała za słuszne. Tylko pamiętaj, że masz już dwadzieścia cztery lata, a im później postanowisz ogarnąć swoje życie, tym ciężej będzie ci to zrobić.

Zdenerwowana i obrażona Jo nawet nie skomentowała słów swojej przyjaciółki. Zwyczajnie je zignorowała, odwróciła się na pięcie i szybkim krokiem ruszyła w stronę głównej ulicy. Niegrzecznie przepychała się wśród ludzi, przeklinając pod nosem wszystko i wszystkich. Była zła, wściekła i załamana. Wszystkie negatywne emocje w niej buzowały, przyprawiały ją o nieznośny ból głowy. Jej ciało drżało, bynajmniej nie z zimna.

Weszła do pierwszej lepszej speluny. Wyglądała na małą i dziwnie śmierdziała, jakby coś w środku zdechło. Jednak nie odstraszyło jej to, bo wiedziała, że w takim miejscu nie będzie musiała za dużo zapłacić. Usiadła przy drewnianej ladzie i poprosiła o kieliszek najmocniejszego alkoholu. Przechyliła go jak najszybciej, krzywiąc się i krztusząc, kiedy nieprzyjemne pieczenie ogarnęło jej gardło. Dała sobie chwilę na uspokojenie swojego organizmu.

— Jeszcze jedno — wychrypiała, podsuwając barmanowi pusty kieliszek.

— Najpierw zapłać, laleczko — burknął barman, pochylając się nad drewnianym blatem.

— Dobra, dobra, już płacę, tylko nie waż się tak do mnie mówić, bo utnę ci jaja i wsadzę do dupy jedno po drugim — warknęła od niechcenia, wygrzebując z kieszeni płaszcza ostatnie drobniaki.

Barman spojrzał na nią i prychnął śmiechem, kiedy zobaczył na ladzie kilka srebrnych połówek.

— To wszystko, co masz? — zapytał.

— Resztę musiałam zostawić w domu — skłamała, czując rosnący w niej wstyd.

— Resztę musiałam zostawić w domu — powtórzył piskliwym głosikiem, po czym zaśmiał się głośno. — Słuchaj, laleczko — zaakcentował ostatnie słowo — albo płacisz, albo wypad.

Jo podniosła się z impetem z drewnianego krzesła, przewróciła je na podłogę, bez oporów wyciągnęła swój sztylet z pochwy i przyłożyła go do gardła barmana. Jego broda była obrzydliwie zarośnięta, wyglądała, jakby nigdy jej nie golił, dlatego młoda gniewna szarpnęła za nią i odcięła ją ostrzem. Szybko jednak na powrót przyłożyła je do skóry mężczyzny.

— Miałeś tak do mnie nie mówić, fajfusie! — wrzasnęła.

— Uspokój się, gówniaro, bo zaraz zawołam straż. Na pewno ktoś się kręci po ulicy — odparł ze spokojem.

— Przeproś — zażądała, patrząc na niego z palącą nienawiścią.

— Chyba sobie kpisz — wysyczał przez zaciśnięte zęby.

— Przeproś! — Jo ponownie wrzasnęła, jednak tym razem, zamiast czekać na jego skruchę, splunęła prosto na jego twarz.

— Przepraszam, zadowolona? — burknął od niechcenia i odepchnął od siebie wychudzoną dziewczynę.

— Tak — odparła. — Dzięki za postawienie mi szota.

Schowała broń do pochwy, poprawiła blond włosy, które zdążyły się zburzyć i wyszła z gospody, jak gdyby nigdy nic. Skierowała się w stronę rynku, który znajdował się niedaleko, jednak nie wiedziała dokładnie, co ją tam ciągnęło. Nim zdążyła się obejrzeć, znalazła się pod chatą, pod którą nie tak dawno straciła resztki godności i szacunku do siebie. Postanowiła, że musi wyjaśnić sprawę z grubym oszustem. Co prawda, nie do końca wiedziała, co mu powie, co tym wszystkim osiągnie i czy w ogóle uda jej się cokolwiek wskórać, ale buzujące w niej emocje i mocny alkohol, który powoli zaczynał na nią oddziaływać, kazały jej stanąć z nim twarzą w twarz.

Gdy stanęła pod drzwiami, zaczęła walić w nie z całej siły pięścią. Zapomniała o nadgarstku, który nadal trochę ją bolał i syknęła, kiedy poczuła nieprzyjemne uczucie, po tym, jak uderzyła w solidne drewno.

— Wyłaź tchórzu! — krzyknęła, po czym mocno kopnęła w drzwi, powodując, że się rozwarły. — Lepiej przygotuj sakiewkę pełną srebrników, bo wchodzę do środka i nie ręczę za siebie! — oznajmiła jeszcze głośniej, starając się mówić przy tym pewnie i groźnie.

Powoli otworzyła drzwi na oścież i zajrzała do przedsionka, w którym nikogo nie zauważyła. Weszła do środka i skierowała się w głąb drewnianej, kupieckiej chaty. Najpierw rozejrzała się po kuchni, w której już dawno wygasł kominek, później znalazła się w małym, skromnym saloniku, który również był wychłodzony i ciemny, bo zasłony nie zostały odsłonięte, mimo że już dawno był świt.

Jo zdziwiła się i pomyślała, że stary grubas pewnie gdzieś wyjechał. Stwierdziła jednak, że rozejrzy się po pozostałych pomieszczeniach i weźmie to, na co zasłużyła. Nie uważała się za złodziejkę, zresztą, nigdy nikogo nie okradła. Teraz nawet nie przyszło jej do głowy, że robi coś złego. Została oszukana, cały jej majątek przepadł, a to wszystko za sprawą właściciela tej oto chaty. Jo miała prawo zabrać to, co do niej należało.

Gdy weszła do ostatniego pomieszczenia, zastała w nim bladego, nieco niebieskawego mężczyznę z otwartymi, przekrwionymi oczami. Jego ciało zostało pokryte nienaturalnie wyglądającym szronem, błyszczącym i mieniącym się nawet w ciemnej sypialni, zaś jego palce przypominały niemalże przezroczyste sople lodu.

— Co jest...? — wyszeptała, zakrywając usta ze zdziwienia. Zrobiła krok do tyłu, potknęła się o coś i upadła na zimną podłogę. Przełknęła z trudem ślinę i zadrżała z przerażenia.

Mężczyzna wyglądał, jakby ktoś rzucił na niego zaklęcie. Normalne zamarzniecie nie wyglądało w ten sposób. Jo próbowała wytłumaczyć sobie, dlaczego jego ciało błyszczało, jednak nic sensownego nie przychodziło jej do głowy. Patrzyła na niego, nie mogąc odwrócić wzroku i wtedy zauważyła, że oprócz szronu łysy grubas miał na sobie białe, ledwo widoczne znaki, przypominające kształtem płatki śniegu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top