Rozdział 1
Złote Królestwo, Śnieżna Dolina
1000 lat po Wielkim Zlodowaceniu
Sezon zamieci śnieżnych, dzień 1, wieczór
Kiedy tylko wszedł do gospody, poczuł, jak przyjemne ciepło buchnęło mu prosto w twarz. Oblizał spierzchnięte i popękane z zimna wargi, po czym zdjął z głowy obszyty wełną kaptur. Zmarznięte dłonie, na których brakowało rękawiczek, zdawały się płakać i błagać, by ktoś podstawił pod nie kubek gorącej herbaty, o który mogłyby się ogrzać. Starszy mężczyzna czasami żałował, że miał zbyt miękkie serce i oddawał biednym swoje rzeczy, nie myśląc o tym, że on również ich potrzebował. Od zawsze taki był. Wierzył, że dobro wraca.
Pociągnął nosem i przyłożył dłonie do ust, chcąc ogrzać je kojącym powietrzem. Rozejrzał się po pełnej gospodzie i, cały czas pocierając o siebie obie ręce, wszedł głębiej, zmierzając do baru. Zauważył, że ludzie, mimo głośnych rozmów, zwrócili na niego uwagę i przyglądali mu się badawczo, jednocześnie starając się sprawiać pozory obojętnych. Mędrzec jednak nie przejmował się gapiami.
— Gorącą herbatę — rzucił jedynie do barmanki, kładąc na drewniany blat jeden srebrnik.
Młoda kobieta, która wycierała szklane kufle białą szmatką, wydawała się Albertowi znudzona swoją pracą. Zmierzyła go z góry do dołu, ale w przeciwieństwie do obecnych w gospodzie, nie ukrywała tego ani trochę. Zabrała srebrną monetę i zawiesiła nad ogniem garnuszek z wodą.
Starzec, nie czekając dłużej, postanowił zająć miejsce przy stole, który znajdował się zaraz przy murowanym kominku. Musiał się ogrzać, znaleźć tymczasowy azyl, by móc odpocząć po długiej tułaczce. Na zewnątrz zaczęło robić się już ciemno i najwyraźniej zapowiadało się na burzę śnieżną. Nie mógł ryzykować, że zamarznie, szukając niewiadomego. Wiele lat poświęcił podróży i poszukiwaniom, które do tej pory nie odniosły żadnego sukcesu, dlatego nie podejmował pochopnych decyzji i dbał o swoje życie.
Wziął kilka głębokich oddechów, chcąc zmusić swój organizm do odpoczynku. Dopiero kiedy jego ciało zaczęło się powoli rozgrzewać, poczuł, jak bardzo był zmęczony. Rozejrzał się dookoła, chcąc przypomnieć sobie czy kiedykolwiek był w tej gospodzie. Śnieżną Dolinę znał jak własną kieszeń, zresztą tak samo, jak wszystkie inne stolice w Zjednoczonych Królestwach. Jednak od jakiegoś czasu pamięć płatała mu figle, dlatego nie był pewien, czy miał okazję przebywać akurat w tym miejscu.
Spojrzał w stronę wyrzeźbionego z ciemnego drewna baru, przy którym krzątała się blondwłosa kobieta, śmiejąc się co jakiś czas z żartów klientów. Był starannie wykonany, symetrycznie zdobiony geometrycznymi wcięciami i wybrzuszeniami. Stojące przy barze krzesła, nieznacznie zasłaniały wyrzeźbiony obraz. Jednak nawet one nie sprawiły, że nie wiedział, co przedstawiał. Albert mógł nawet się założyć, że hebanowe drzewo w barze prezentuje Keira, boga całego świata, przyjmującego do swego domu wszystkich ludzi i magicznych wierzących. Była to bardzo popularna scena, która nie raz zostawała wykorzystywana na potrzebę obrazów lub rzeźb i przez wieki opowiadana przez starszych ludzi. Cały bar podtrzymywany był również przez solidne, proste kolumny, które wyróżniały się od reszty konstrukcji jasnym drewnem. Za barmanką wisiały przeróżne półki i szafki, a w nich trunki, soki, miody i naczynia. Po lewej stronie zauważył drzwi, które najprawdopodobniej prowadziły do kuchni. Odwrócił się w prawo i uśmiechnął się pod nosem na widok drugiego, jednak tym razem wyjątkowo pięknego kominka. Wcześniej, kiedy wszedł do gospody, nie zwrócił na to większej uwagi, ale czerwona cegła, z której powstał, dodawała temu miejscu więcej uroku i przytulności. Uniósł spojrzenie i westchnął nieco zawiedziony, gdy zauważył nad kominkiem obraz przedstawiający czarnego smoka. Nie znosił tych drapieżnych bestii.
Na szczęście nie musiał długo czekać na czarną herbatę, bo może po pięciu minutach karczmarka podsunęła mu pod nos duży, ceramiczny kubek. Nie przejmując się tym, że wrzący napój może go oparzyć, sięgnął po kubek i zachłannie upił spory łyk. Nawet nie skrzywił się z bólu, gdy jego gardło zapłonęło. Potrzebował ciepła. Pragnął go tak bardzo, jak niczego innego na całym zamarzniętym świecie. Albert odnosił wrażenie, że z każdym mijającym dniem zapominał, co tak naprawdę znaczyło „ciepło". Żył już tak długo, że wspomnienia sprzed Wielkiego Zlodowacenia zaczynały mieszać się z otaczającą go rzeczywistością. Czasami niczego nie był pewien. Wszystko mieszało mu się w głowie.
Odetchnął w końcu z ulgą i dziwnym poczuciem, jakby jego serce właśnie się rozgrzało. Wiedział, że było to złudne uczucie, ale chciał w nie wierzyć.
Wyciągnął z torby grubą, starą książkę, oprawioną w czerwoną skórę i położył ją na stole. Przysunął do siebie świeczkę, która stała na środku blatu, żeby lepiej mu się czytało i otworzył powieść na pierwszej stronie. Uśmiechnął się szeroko, kiedy przeczytał dedykację napisaną czarnym atramentem i głośno westchnął, gdy odległe wspomnienia napłynęły mu do głowy. Jednak szybko je odpędził, czując, jak nostalgia zaszkliła jego oczy. Mimo tego, że nie raz czytał tę historię, książka była w idealnym stanie, dbał o nią tak, jak o nic innego.
— Tylko ty mi zostałaś — wyszeptał.
Albert pogrążył się w lekturze.
Wtedy do gospody wszedł mężczyzna. Jeszcze przed wejściem do środka otrzepał ze śniegu ciepłe kozaki i wpuścił lodowate powietrze do ogrzanego pomieszczenia. Zrzucił dłonią resztki białego puchu, który zdobił jego brązowy płaszcz, ocieplany grubym, szarym futrem.
- Nie wychodźcie na zewnątrz, jeśli życie wam miłe! - rzucił do ludzi siedzących przy stołach. Zaśmiał się głośno razem z nimi, jakby powiedział coś niesamowicie zabawnego, po czym ściągnął z dłoni skórzane rękawice.
Mężczyzna był prezydentem w Śnieżnej Dolinie, dlatego wszyscy mieszkańcu miasta dobrze go znali. Właśnie wrócił z posiedzenia, na którym omawiał z mężami miasta najważniejsze sprawy. Był spragniony i znużony robotą, dlatego przed powrotem do domu, przyszedł do gospody.
— Nino, kochana, nalejże mi najlepszego piwa — powiedział, kiedy oparł się o blat.
Karczmarka posłała mu najprzyjemniejszy uśmiech, jaki tylko potrafiła zaprezentować. Nuda, która jeszcze niedawno jej towarzyszyła, odeszła w niepamięć. W końcu stał przed nią przystojny i bogaty mężczyzna, który często zostawiał wyjątkowo wysokie napiwki. Nina uważała, że prezydent był jedną z najciekawszych postaci, jakie spotykała w swojej pracy. Był wysoki, raczej dobrze zbudowany i zadbany. Ciężko było powiedzieć, ile dokładnie miał lat, wiedziała jednak, że był mężczyzną w średnim wieku, chociaż wyglądał dużo młodziej. Jego gęste, brązowe włosy delikatnie się kręciły, a zielone oczy zawsze błyszczały radością i szczęściem. Kwadratową szczękę zdobiła idealnie przystrzyżona broda, o którą na pewno dbała jego żona. Nina była niemal pewna, że żaden mężczyzna nawet nie pomyślałby o tym, by dokładnie ją wyczesać i ułożyć, by nie rozwalała się we wszystkie strony świata.
— Już nalewam, panie Glacies. — Poprawiła swoje bujne loki i zamrugała słodko oczami.
Evan posłał młodej dziewczynie przyjazny uśmiech i przyjrzał się jej wdziękom bardzo dyskretnie. Nigdy nie zdradził swojej małżonki i uważał ją za najpiękniejszą kobietę na świecie, jednak od czasu do czasu lubił rzucić okiem na jakąś kształtniejszą dziewkę, a tej akurat krągłości nie brakowało.
W końcu rozejrzał się po gospodzie i, oprócz znajomych twarzy, ujrzał starca siedzącego przy kominku. Sprawiał wrażenie dosyć potężnego, barczystego i z pewnością bardzo silnego, jednak jego ubiór prezentował się naprawdę ubogo. Czarne, długie, ale skromne szaty okalały jego ciało, nienaturalnie je pogrubiając. Dziwiła go obecność obcego w gospodzie, bo raczej mało kto podróżował, kiedy rozpoczynał się sezon zamieci śnieżnych, ale jednocześnie bardzo zaciekawiła.
— Znasz go? — Prezydent wskazał głową na stolik, stojący przy kominku.
— Pierwszy raz go tutaj widzę, niedawno przyszedł. Tylko herbatę wziął — odparła, stawiając na blacie solidny kufel z piwem. — Z nikim się nie przywitał, do nikogo się nie dosiadł. To chyba jakiś wędrowiec.
— Ach, ciekawe... — Zmrużył oczy i podrapał się po brodzie. Sięgnął po kufel i upił z niego duży łyk. Westchnął z rozkoszy, jakby właśnie napój bogów przyjemnie połechtał jego kubki smakowe. - No, dzięki Nino. - Położył na blacie trzy srebrniki i mrugnął do karczmarki kokieteryjnie. Podszedł do zaczytanego starca i usiadł naprzeciw niego, nie pytając nawet o pozwolenie.
Albert zignorował go, studiując uważnie rozdział dwudziesty. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio czytał tę książkę od samego początku do końca. Znał ją na pamięć, potrafił bez zająknięcia wyrecytować dowolny jej fragment. Dlatego gdy tylko miał ochotę na rozrywkę, otwierał powieść na konkretnej stronie i nie przejmował się otaczającym go światem. Tak samo było, kiedy poczuł obecność siedzącego naprzeciwko niego mężczyzny. Nie obchodził go fakt czy fizycznie był sam, czy w towarzystwie. Najważniejszy w tamtym momencie był dla niego spokój psychiczny, którego tak bardzo potrzebował, żeby nie zwariować. Mędrzec z reguły nie był skory do rozmów z innymi i kiedy tylko mógł - milczał.
— Co cię tu sprowadza, starcze? — zagadnął w końcu Evan, który przez cały czas przyglądał się tajemniczej postaci.
— Schronienie — mruknął jedynie pod nosem, nie wyciągając nosa zza książki.
Evan milczał przez chwilę, przeszywając spojrzeniem obojętną twarz towarzysza. Nie wyglądał na skupionego, zamyślonego ani nawet zmęczonego. Im bardziej przyglądał się jego łysej głowie, tym mniej potrafił z niej odczytać. Przełknął głośno ślinę, próbując rozszyfrować tajemnicze i jednocześnie przerażające znaki wytatuowane na całej czaszce mężczyzny, jednak niczego z nich nie zrozumiał.
— Ach, tak. Schronienie... — powtórzył w końcu prezydent, nie spuszczając z niego oczu. — Skąd przychodzisz?
— Stąd i stamtąd. — Albert wzruszył ramionami. — Właściwie wszędzie jest mój dom. Zależy, gdzie akurat jestem — dodał po chwili.
— Nie gadaj ze mną, jak z idiotą, starsze — upomniał go prezydent, delikatnie się unosząc. — Skąd tak naprawdę przychodzisz?
— Z Wielkiego Królestwa, a dokładniej z Lodowego Wzgórza.
— Z głównej stolicy? — dopytywał Glacies z jeszcze większym zaciekawieniem i niecierpliwością. — Nie wyglądasz na kogoś, kto służy w Królestwie — stwierdził szczerze, po raz kolejny oceniając jego skromny ubiór. W mniemaniu Evana, osoba, która służyła Złotej Koronie, była majętna i z pewnością nie wyglądała tak podejrzanie, jak ten starzec.
— Bo nie służę. — Zdawkowa odpowiedź mędrca nie zaspokoiła potrzeb prezydenta, a nawet sprawiła, że poczuł lekką irytację.
— W takim razie — westchnął — dokąd zmierzasz? — Evan zaczął rozpinać wszystkie guziki swojego płaszcza, kiedy udało mu się już trochę rozgrzać. — Co sprowadza cię do Śnieżnej Doliny? Toż to kawał drogi od Lodowego Wzgórza. W najlepszym przypadku dziesięć dni naprawdę ciężkiej i nieprzerywanej jazdy.
— To prawda, przebyłem długą i ciężką drogę — stwierdził najpierw jakby od niechcenia. — Jednak, jak już mówiłem, szukam schronienia. Chciałbym przeczekać kilka dni, aż pogoda się uspokoi i ruszę dalej — powiedział, po czym zamknął książkę i schował ją z powrotem do torby.
— W porządku. Zostań u nas ile chcesz, ale będę miał cię na oku — oznajmił prezydent poważnie i wstał od stołu.
— Nie będę sprawiać problemów, nawet nie zauważysz, kiedy stąd odejdę — zapewnił go spokojnie starzec.
— Porozmawiaj z Niną, powołaj się na mnie, a na pewno przydzieli ci wygodną kwaterę na górze gospody za rozsądną cenę.
— Dziękuję. Jak cię zwą? — zapytał Albert.
— Evan Glacies. — Przedstawił się na odchodne, po czym przysiadł się do innego stolika, by spędzić zimny wieczór w towarzystwie przyjaciół.
Starzec uczynił to, co zalecił mu wysoko postawiony mężczyzna i udał się do pokoju, który pokazała mu Nina. Zdziwił się, że zapłacił tak niewielką sumę za jedną noc w prywatnej kwaterze, której nie musiał z nikim dzielić. Ucieszył się również, kiedy zauważył przy ścianie murowany kominek. Nie spodziewał się systemu grzewczego w żadnej taniej gospodzie, więc był naprawdę zadowolony, gdy go zobaczył.
Położył swoje rzeczy na małym stoliku, stojącym przy jednoosobowym łóżku, i podszedł do kominka. Kucnął, zaczął układać kawałki drewna na środku. Nie było ich dużo, ale musiały wystarczyć na całą noc, inaczej ciężko byłoby ogrzać się jedynie grubym kocem, który leżał idealnie złożony na łóżku.
Kiedy rozpalił mały ogień, przysunął do niego swoje dłonie i skrzywił się, gdy poczuł niedobór ciepła. Dlatego podniósł się powoli z podłogi i westchnął, masując obolały dół pleców. Podszedł do torby i wydobył z niej mały woreczek. Otworzył go i wyciągnął ze środka szczyptę czerwonego proszku. Ponownie zbliżył się do kominka, zamknął oczy i dmuchnął magicznym pyłkiem prosto do ognia.
— Ignis — wyszeptał, przykładając palce do ust.
Gdy na powrót otworzył oczy, zapłonęły jasnym błękitem, a płomień powiększył się, otulając przyjemnym ciepłem całą kwaterę. Teraz Albert był pewien, że chłód nie dosięgnie go tej nocy.
Później usiadł na miękkim łóżku, rozpinając guziki od płaszcza. Rzucił znoszone okrycie na stolik, ściągnął ze stóp ciężkie buty i, głośno wzdychając, wyłożył nogi na materac. Zaczął rozmasowywać obolałe od długiej wędrówki kończyny, nucąc pod nosem starą pieśń.
Przed snem uklęknął na białym futrze, znajdującym się pod łóżkiem, i wyciągnął dłonie w stronę sufitu. Oddychał głośno i miarowo. Chciał przygotować swój umysł do Wielkiego Wstąpienia.
— Na Keira, Boga Nad Bogami, klnę się, że zaniecham tej nierównej walki. Pokonam zimę, lodowego demona i zniszczę wszystko, co stanie na mej drodze. O Keirze, Mój Władco, daj mi siły i pozwól spełnić się przepowiedni. Doprowadź mnie do celu. — Wyrecytował modlitwę, którą powtarzał każdego dnia i niemalże od razu poczuł, jak energia i chęć do życia ogarniają jego ciało. Niebieskie oczy lśniły, oświetlając mocno cały pokój, tak jakby ktoś zapalił w nich nieskończony, błękitny ogień.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top