Rozdział 39
*THERON*
Powoli nie potrafiłem ocenić, czy na moje samopoczucie wpływało faszerowanie podejrzanymi substancjami, czy nadchodząca pełnia i zamglenie. Walczyłem sam z sobą, ale ciało to tylko ciało. Nie zawsze można je skutecznie kontrolować, szczególnie kiedy umysł nie pracuje, jak należy.
Najpierw odnosiłem wrażenie, że temperatura w pomieszczeniu została podkręcona. Później płonąłem coraz mocniej od środka, jakby spalał mnie wewnętrzny, nieokiełznany ogień. Miałem ochotę zawyć, lecz nie z rozpaczy. Krew w żyłach buzowała, a serce przyśpieszyło, wystukiwało w piersi nierówny rytm. Czaszkę niemal mi rozsadziło, chociaż nie cierpiałem wcale na ból głowy, a obraz tańczył przed oczami. W dodatku byłem podniecony, o czym świadczyła stwardniała erekcja.
Ku memu niezadowoleniu musiałem przyznać, że największy problem tyczył Mergo, który nie umiał usiedzieć w spokoju. Kręcił się w świadomości, kotłował, czaił, by nagle rzucić się w przód. Momentami próbował mnie wyprzeć, zepchnąć w tył, odebrać kontrolę. Sierść coraz mocniej porastała ciało, ale wciąż staliśmy skrępowani, zatem metamorfoza nie wchodziła w grę. Druh był niespokojny, coraz intensywniej myślał o lunie, a zacząłem łapać się na tym, że większość jego uwagi zagarniały czyny, nie osoba.
Odchyliłem głowę. Stąd nie oglądałem nieba, tylko dyndającą żarówkę, która chyba nawet się przepaliła, bo w magazynie obecnie panowały ciemności. To też wpływało na Mergo. Szarpałem rękoma, usiłowałem wyrwać je z więzów, a on dodatkowo wspierał mnie w tych czynnościach. Tyle że ja chciałem zwiać, on dać upust instynktom. Potrzebował samicy, spuszczenia z krzyża, wyżycia się i siły, jaka go roznosiła.
Nadal jednak byłem sam. Momentami, kiedy odzyskiwałem większą świadomość, wsłuchiwałem się w ciszę, próbując odszukać charakterystyczny odgłos szpilek. Cindy nie nadchodziła, jakby celowo czekała, aż stracimy wszelkie hamulce, a ja dodatkowo panowanie nad wilkiem. Aczkolwiek to wisiało już jak na włosku.
Kolejne szarpnięcie sprawiło, że po kolosalnym bólu nadgarstka i mięśni całej ręki, a także barku, zarejestrowałem luz. Sznur dalej pętał skórę, ale swoją nieustępliwością, doprowadziliśmy z Mergo do jego zerwania. Ze stojącego w pobliżu filara dyndała swobodnie część przewiązana przez słup. Resztką świadomości zmusiłem się, by rozwiązać drugą rękę. Wyszło nieudolnie, ale wyszło. Liną zwisającą z prawej ręki nawet się nie przejmowałem, kiedy ruszyłem przed siebie. Uszedłem parę kroków i padłem jak długi w przód.
Mergo nie zwlekał. Wypchnął mnie ze świadomości i przeobraził nasze ciało w wilcze. Węch i wzrok wyostrzył się nam, a przestrzeń zmieniła perspektywę. Nie patrzyliśmy już na otaczające nas ściany. Druh szukał ujścia, zaś jego uwrażliwione dodatkowo zmysły lada moment mogły doprowadzić do nieszczęścia. Potrzebowaliśmy już tylko upustu nagromadzonego w ciele napięcia, lędźwie wręcz niemiłosiernie bolały.
Nim się obejrzałem, Mergo gnał przed siebie. W powietrzu unosił się zapach perfum, lecz nie tak delikatnych jak luny. Na myśl o aromacie owoców leśnych wzbogaconych różaną nutą uderzyliśmy łbem w ścianę. Zakręt nas pokonał lub raczej zrobiło to wspomnienie Sel, która twarz trzymała na wprost naszej, gdy wpatrywała się w nasze oczy z rosnącą ufnością. Pamiętałem to.
Wilk zawył, gdy ból rozdarł klatkę piersiową. Luna była priorytetem, a przed momentem on niemal całkiem o niej zapomniał. Gotów był zadowolić się okruchami, gdy na stole mieliśmy do dyspozycji ucztę. Otrząsnęliśmy się, Mergo wyprostował sylwetkę. Obaj w głowie powtarzaliśmy jedno imię, myśli usiłowaliśmy skupić na Selene.
Jakim cudem wybiegliśmy na zewnątrz, nie miałem pojęcia. Niestety przed nami stała wilcza postać. Intensywny zapach feromonów typowych dla samicy wdarł się do nozdrzy, niemal rozerwał płuca. Mergo ruszył w przód, ale odciągnąłem go do tyłu. Luna była priorytetem. Wilk walczył ze sobą i ze mną w tym samym czasie. Cofnął się nieznacznie, potrząsnął łbem, jakby usiłował przegonić niewygodne myśli, kiedy dorodna samica podeszła bliżej.
Bessa wiedziała, co robi. Kręciła się w pobliżu, powietrze wypełniała własnym zapachem. W dodatku mój wilk wyczuwał jej podniecenie, co nie pomagało względem naszego. Niemal padliśmy na ziemię, walcząc z ciałem, ze świadomością. Bessa potarła się o nas, udzieliła wsparcia, trąciła nosem, a ogonem przesunęła przy nosie Mergo.
Ledwo utrzymaliśmy pion. Mergo zaskomlał. Głowę wypełniły wizje błogiego spełnienia, zadowolenia i zawiedzionej, zranionej luny. Bessa nie ustępowała, kręciła się wokół nas, mamiła z rozmysłem, choć zamglenie na pewno działało też na nią.
Otoczyła nas. Tu trąciła, tam otarła, gdzie indziej musnęła nas ogonem. Należało wiać. Mergo zaparł się na łapach. Aromat feromonów kusił, szczególnie kiedy przyświecała nam alternatywa taszczenia ciążącego drąga.
Obrócił się ku Bessy, popiskując. Takie dźwięki powinien adresować do luny, ale to nie ona stała obok. Bessa zachęcająco polizała Mergo po pysku. Tylko głupiec byłby obojętny, więc wilk zadziałał odruchowo. Polizał waderę, trącił ją nosem. Ewidentnie odpowiadał na prowokujące zaczepki.
Ona była gotowa, Mergo również. Nawet mnie mamił, gdy przez głowę przelatywały obrazy rozkoszy. Wijące się ciała, czułość wylewająca się spomiędzy naszego złączenia i... Świadomość, że nasza luna była człowiekiem na moment wyrwała nas z nadchodzącej błogości, uderzyła niczym obuch trafiający w łeb. Nasze połączenie mogło nastąpić tylko w ludzkiej formie, a nie wilczej. Mergo zawył rozpaczliwie.
Bessa chyba zorientowała się w problemie, ale nie zdążyła zareagować. Nie cofnęła się nawet odpowiednio szybko, nim zęby Mergo przedarły się przed jej futro i skórę. Zaskomlała, a piski zaskoczenia wypełniły przestrzeń. Próbowała się bronić, machała łapami, zapierała się, lecz otumaniony szaleństwem Mergo przewyższał ją siłą. Z ugryzień pociekła krew, rozerwana gardziel nie dawała jej szans na przetrwanie. Wilczyca z trudem łapała oddech, gdy uparcie walczyła o każdą cząsteczkę powietrza.
Wycie rozniosło się po okolicy. Teraz wszystkie wilki wiedziały o występku Mergo. Mogłem mieć tylko nadzieję, że wskutek pełni królującej na niebie były zbyt zajęte swoimi sprawami. Zamglenie dotykało również ich. Ruszyliśmy przed siebie na drżących łapach. Cel był prosty. Znaleźć lunę i unikać wolnych wader chętnych na kilka intymnych chwil.
*SELENE*
Gedeon zostawił mnie w fabryce już jakiś czas temu. Widziałam podejrzaną zmianę w jego oczach. Nim uciekł, bo ciężko było nazwać jego wyjście inaczej, poinformował o jedzeniu, które zostawił w szafkach. Miałam się częstować i nie sprawiać trudności. To znaczyło, że nie miałam wychylać nosa z fabryki. I może nie wychyliłabym, gdyż pod uwagę brałam otaczający mnie las, ale zawodzące wycie, które dotarło do moich uszu, sprawiło, że musiałam złamać zakaz.
Pojęcia nie miałam, co robiłam. Kierowanie nad moim ciałem przejął nieznany mi dotychczas instynkt. Już nawet przestałam się zastanawiać nad historią, jaką uraczył mnie pan Shade. Wreszcie rozumiałam, przynajmniej częściowo, słowa Seneth. Niedoszły alfa przebrzmiewało co rusz w mojej głowie nawet wtedy, gdy usiłowałam wyskoczyć z okna, by nie skręcić sobie przy tym karku. I nie pokaleczyć się, bo szybę wybiłam krzesłem.
Letni, ale jednocześnie chłodny wiatr, smagał moje ciało. Byłam ubrana zdecydowanie nieadekwatnie do nocnej pogody, ale miałam to w nosie. Teraz liczyło się tylko to, by dotrzeć do istoty, której wycie roznosiło się po lesie. Zeskoczyłam, wylądowałam na ugiętych nogach, rękoma podparłam się o ziemię.
Rażący prąd rozszedł się od kostki, a ból emanujący z rozcięcia zdawał się zbyt tępy i mało istotny, żebym się przejmowała. Otarłam ręce w ubranie, poplamiłam ciuchy krwią cieknącą z dłoni. Kulałam.
Weszłam między drzewa. Cokolwiek czułam, nie był to strach. Po prostu szłam jak zahipnotyzowana. Las wypełniło znów to wycie, a ja pokonywałam kolejne metry. Biegłam, szłam, w zasadzie nie miałam pojęcia. Kuśtykałam, zaciskając zęby. Jak przez mgłę rejestrowałam, gdy przeskakiwałam przez wystający z ziemi konar lub przeciskałam się przez chaszcze. Nawet nierówny oddech ani zadyszka mi nie przeszkadzały.
Bladego pojęcia nie miałam, ile uszłam. Czas ani metry się nie liczyły, a gdy znikąd wyrósł przede mną brązowy wilk, nie umiałam nawet określić, co w zasadzie czułam. Jedno było pewne, to nie on wył, bo wycie rozniosło się znów w powietrzu, gdy zawarczał. Zrobił krok ku mnie, a z kolejnym wilcza sylwetka zaczęła się giąć, zmieniać. Poczułam, że pora uciekać.
Stopy same oderwały się od podłoża. Ile sił w nogach i powietrza w płucach pognałam w nieznaną sobie stronę, byleby tylko zniknąć z oczu istoty, której chwilowo nie potrafiłam nazwać. Jakby mój mózg nie działał prawidłowo, a kierowało mną tylko poczucie konieczności dotarcia do kogoś innego, ważniejszego. Kostka doskwierała, spowalniała. Krzyk czmychnął między wargami, gdy zaryłam w ziemię.
Otarłam przedramię, pieczenie emanowało z kolana. Uniosłam się na rękach, tłumiłam łzy i szloch. Ból stał się nieznośny. Stęknęłam, przysiadając. Nie zdążyłam się podnieść, gdy wyglądający znajomo mężczyzna wyłonił się z pomiędzy krzaków, które dopiero co minęłam.
Zatrzymał się, patrzył na mnie jak na zdobycz. Twarz miał obitą, ciało posiniaczone, tu i ówdzie znaczyły je zadrapania. Zerwałam się z miejsca, ale był szybszy. Dopadł do mnie i oboje polecieliśmy z powrotem na ziemię. Wylądowałam pod nim, a uderzenie tylko dodało mi bólu.
Krzyczałam, lecz nie byłam pewna co. Szarpałam się z nim w ściółce i nakazywałam mnie puścić. Coś powiedział, ale zamglony umysł nie rozkodował jego słów. Wzywałam pomocy, walczyłam, a gdy na moment uwolniłam rękę, podrapałam policzek mężczyzny, zaś klaśnięcie uderzenia wypełniło przestrzeń między nami.
Zaklął, lecz nie zamierzał się poddać. Docisnął mnie ciałem do ziemi, ręce złapane za nadgarstki przeniósł nad moją głowę i zrobił z nimi to samo. Nie odpuszczałam, chociaż byłam słabsza, co z kolei zwiastowało porażkę.
– Milcz, szmato – warknął.
Tym razem to moja głowa odskoczyła w bok, mój policzek zapiekł niemiłosiernie od uderzenia. Odgłos targanego stroju i poczucie jego rąk na nagiej skórze przyprawiło mnie o mdłości, zwłaszcza że sam był całkiem nagi.
– Puść mnie! Zostaw!
Jedną ręką trzymał nadgarstki, drugą ścisnął moje policzki mokre od łez. Nie hamowałam płaczu, a one wypływały same. Za nic nie mogłam dopuścić, by dalej mnie dotykał, by posunął się dalej. W głowie zahuczała opowieść serwowana przez Gedeona.
Cokolwiek stało się naprawdę, jego brat oszalał, bo jego wilk wyczuł od swojej luny cudzy zapach. Nie mógł jej już tknąć. Świadomość zranienia zburzyła nie tylko jego rzeczywistość. Poczucie zdrady zniszczyło wszystko, łącznie z nim i nią. On postradał zmysły, ona rzuciła się ze skarpy. Zostało tylko dziecko.
Leo pochylił się. Mówił coś, ale wciąż mało do mnie docierało. Kazał milczeć, przestać walczyć. Twierdził, że to było nieuniknione i musiał odpłacić się Theronowi za jakąś dawną krzywdę. Nic z tego nie rozumiałam. Ledwie dotarło do mnie, co powiedział później.
– Zamknij się, głupia, bo ją zabiję, rozumiesz? – Nie rozumiałam. Dopiero po chwili odkopałam w świadomości fakt, że wspomniał o Sarah zamkniętej w jakimś magazynie. – A teraz, kochanie... – zaakcentował szyderczo to słowo – ...naprawimy błędy księżyca.
Łatwo rozsunął mi nogi swoją. Ułożył się nade mną gotów do dokonania swojej małej, prywatnej zemsty. Czubkiem penisa musnął łono, do którego stworzył sobie przed momentem dostęp. Moja walka okazała się na nic, ale nie zamierzałam się poddać. Rozpaczliwy wrzask zmieszał się z wyciem, a błagania zagłuszyło warczenie. Kiedy sądziłam, że to koniec, odzyskałam wolność, chociaż nadal leżałam na wpół naga na ściółce.
Dźwignęłam się, tyłkiem przesunęłam po ziemi, by oddalić się choć trochę. We włosach miałam liście, cała byłam brudna i umazana krwią, ale nie to było najważniejsze. Siedziałam wpatrzona w ogromną bestię, która odrzuciła Leo. Morgan uderzył w drzewo, a kiedy zębiska istoty o srebrnej sierści wbiły się w jego bark, wrzasnął z bólu, jakby płonął na stosie. Zasłużył, co nie zmieniało faktu, że mój obrońca przerażał także mnie.
Próbując się zakryć, wstałam. Ledwie utrzymałam równowagę na nogach trzęsących się jak galareta. Po chwili opierałam się zrozpaczona od drzewo, jedne z wielu. Nie dbałam o to, gdzie byłam, ale z kim i w jakich okolicznościach, a te niestety pozostawiały wiele do życzenia. Łzy dalej swobodnie płynęły po twarzy, zaś kuląc się, usiłowałam manifestować jak najmniej nagiego ciała.
Scena rozgrywająca się przed moimi oczami przypominała horror. Wspomnienia wróciły, uderzyły we mnie w dwójnasób. Jak na zawołanie stałam się dziewczyną kulącą się wśród krzaków, która oglądała starcie wilczurów. Zasłoniłam dłonią usta, jakby to miało pomóc mi uporać się z przeszłością i rzeczywistością. Czasy odległe splatały się z dniem dzisiejszym.
Pisk wyrwał się z krtani, gdy rozszarpane ciało Morgana padło na ziemię. Jeszcze drgała mu ręka, widziałam lekko zginające się palce. Krew zdobiła nie tylko jego nagie ciało. Leo nie miał nawet szansy na przejście metamorfozy, a chociaż usiłował mnie zgwałcić do wyrównania jakichś wyimaginowanych porachunków, naprawdę zrobiło mi się go żal. Nie zasługiwał na śmierć. Na skopanie tyłka, poobijanie gęby owszem, ale nie na taki marny koniec.
Wraz z dobiegającym mych uszu warknięciem przeniosłam wzrok. Wielki, srebrny wilczur z pyskiem czerwonym od krwi patrzył na mnie. Widziałam najeżoną na jego karku sierść, obnażone zębiska i szaleństwo w jego oczach. Sen, który śniłam, odkąd zniknął, wypełnił mnie całą aż po czubki palców u stóp. Tamten ból, gdy Mergo szarpał mi ciało, zdawał się realny, kiedy patrzył na mnie w ten sposób.
Docisnęłam ręce do ciała, usiłowałam zasłonić się fragmentami rozerwanych ubrań. Zsunęłam się wzdłuż pnia, po czym padłam na kolana. Nie miałam siły, by walczyć. Szans również nie posiadałam. To byłaby najbardziej nierówna walka, jaką mogłabym sobie wyobrazić, a warczący gniewnie Mergo podchodził nieśpiesznie ku mnie.
– To wszystko nie tak – wyszlochałam przez łzy. Głowę spuściłam, nie patrzyłam w niebieskie oczy zachodzące srebrem. – Jeśli twoim zdaniem jestem sobie sama winna, to zawiniłam tylko tym, że koniecznie chciałam do ciebie pójść. Słyszałam twoje wycie. Nie myślałam racjonalnie. – Nie przestawał warczeć, a wręcz robił to coraz głośniej. Lub po prostu był coraz bliżej. – Jestem w lesie. Widzisz? Jestem w lesie. W miejscu, którego się boję. Jestem tu, bo chciałam cię znaleźć.
Zacisnęłam powieki, gdy zaszczekał, a kłapnięcie szczękami rozdarło przestrzeń. Był blisko. Niewielki odcinek dzielił pysk Mergo ode mnie. Mógł zwyczajnie skręcić mi kark, rozerwać gardło, rozszarpać ciało. Bałam się, ale sama już nie wiedziałam czego.
– Kocham cię – szepnęłam.
Włożyłam w te dwa słowa tyle uczucia, jakby były moimi ostatnimi. Koniec zbliżał się nieuchronnie.
I co Wy na to, kochani?
Jak sądzicie?
Ta historia będzie miała swój happy end?
A może Mergo już zdążył oszaleć i nic dobrego z tego nie wyjdzie?
Mam nadzieję, że nie brakło Wam tutaj emocji.
Jak się pewnie domyślacie, wnet koniec.
Dziękuję, że wspieraliście mnie cały ten czas i robicie to dalej <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top