Klient w fiolecie
John z ulgą opierał się o drzwi wyjściowe domu przy Baker Street 221B. Pierwszy raz od czterech dni kończył dyżur w południe i mógł wrócić do domu o jakiejś przyzwoitej porze, a nawet zjeść ciepły obiad. I właśnie pierwszym miejscem do jakiego się skierował była przytulna kuchnia pani Hudson.
- Dzień dobry, mogę dziś liczyć na coś do jedzenia?
- Ach, John! Tak dawno cie nie widziałam, że myślałam, że już tu nie mieszkasz. - zawołała starsza pani, wyciągając talerze z kredensu - Siadaj, zaraz dam ci kawałek pieczeni.
- Jest pani kochana, pani Hudson! - odpowiedział szczęśliwy John, siadając za stołem. Po chwili stał przed nim talerz parującego mięsa z ziemniakami. W tym momencie było to dla Watsona spełnienie marzeń. Prawdziwy, ciepły obiad, zamiast kanapek lub szybkich dań na mieście. Gdyby mógł, na cześć tego wspaniałego, pachnącego i soczystego kawałka mięsa ustanowiłby jakieś święto, oczywiście wolne od pracy. Niewiarygodne, jaki wpływ miało jedzenie na jego samopoczucie. Sherlock by się pewnie dziwił. Dla niego nie istniały tak prozaiczne rozrywki jak jedzenie. I właśnie dlatego John szczerze współczuł przyjacielowi. Po dokładce i chwili rozmowy z gospodynią, ostrożnie zaczął wchodzić do swojego salonu. Wiedział, że Sherlock i tak się zorientuje, ale chodziło o to, aby nie zwrócić uwagi Rosie. Rano przyjaciel poinformował Watsona, że będzie uczył pięciolatkę i doktor miał okazję zobaczyć na czym ta nauka ma polegać. Delikatnie uchylił drzwi do salonu. Rosie siedziała przy stoliku kawowym i z zaangażowaniem słuchała Sherlocka przechadzającego się po pokoju.
- Jeśli chcesz umieć dedukować, to tak naprawdę musisz nauczyć się tylko wyciągać wnioski z obserwacji. To nie jest tak, że ja widzę więcej. Ja umiem dostrzec te szczegóły, które wszyscy inni pomijają i odpowiednio je zinterpretować - detektyw wyglądał jak wykładowca. Mówił jednak ciepłym głosem, zależało mu, żeby Rosie go zrozumiała. John pozwolił się sytuacji rozwinąć.
- I teraz przykład, dość prosty, ale dobrze pokazuje o co mi chodzi. Słyszałaś jak ktoś wszedł do domu?
- Chyba tak - dziewczynka zamyśliła się na chwilę.
- Później było słychać głosy w kuchni. Czyli ktoś przyszedł do pani Hudson. Poza tym, wiemy, że jest to jedna osoba, bo gdyby było ich więcej, w większości przypadków rozmawiali by też między sobą, a nie dopiero z panią H. Potem była przerwa w rozmowie - gość jadł. Potem jednak nie słyszeliśmy wznowienia rozmowy ani wyjścia z domu, za to schody delikatnie skrzypiały.
- To ten ktoś przyszedł do nas? - zapytała poważna Rosie. John wykrzywił usta w uśmiechu. Takie skupienie nie pasowało do dziecięcej twarzyczki, ale doktor czuł się dumny, że jego córka tak bardzo chce się uczyć
- Przecież są jeszcze pokoje nad nami. Tylko, że aktualnie nikt tam nie mieszka, a gdyby ktoś szedł je oglądać poszedłby z panią Hudson, a ona zawsze przepytuje potencjalnych lokatorów. Czyli na drodze eliminacji ten ktoś przyszedł do nas. A kto może do nas przychodzić?
- Tata, wujek Greg, ciocia Molly, ciocia Donovan, Mycroft, pan Anderson, pani Hudson, klient...- dziewczynka liczyła na palcach kolejne nazwiska - Chyba wszyscy. Dobrze?
- Bardzo dobrze. A teraz zwróćmy uwagę na jedną rzecz. Jak każda z tych osób do nas wchodzi? Lestrade powinien być w pracy, czyli jak przyjdzie to że sprawą, a wtedy od razu wybiega tutaj i mówi co się stało. Molly w każdy czwartek pracuje, a nie wyszłaby z pracy bez ważnego powodu. Tylko, że wtedy by dzwoniła. Donovan i Mycroft nie poszliby na obiad do pani Hudson, a klient nie miałby na to czasu. Samą panią Hudson słychać jak nuci w kuchni. Czyli też odpada. Na drodze eliminacji wystarczy stwierdzić, że został....
- Tata! - Rosie rzuciła się do drzwi i przylgnęła do ojca.
- Cześć kochanie - John pogłaskał ją po głowie - Jak w przedszkolu?
- Dzisiaj się bawiliśmy w zagadki, ale wujek Sherlock opowiada lepsze. Wiedziałeś, że on zgadł, że przyszedłeś! A wcale nie wyglądał na schody! Albo zgadł, że rysowałam łąkę! Bo mam na ręce plamy po kredkach! Ale obiecał mnie też tak nauczyć! - dziewczynka była tak przejęta, że aż skakała w miejscu, ale tym, na co John najbardziej zwrócił uwagę był uśmiech "dumnego nauczyciela" Sherlocka.
- To może ciebie nauczy, bo mnie próbuje od kilku lat, ale z marnym skutkiem. - roześmiał się Watson, siadając na kanapie i sadzając sobie córkę na kolanach. Miał przed sobą perspektywę miłego popołudnia upływającego na zabawie z córką i przymykaniu oka na ironiczne komentarze przyjaciela. Do pełni szczęścia brakowało mu tylko dobrej herbaty.
Jak na zawołanie do pokoju weszła pani Hudson z tacą, na której stały trzy eleganckie filiżanki i imbryk pełen parującego naparu bogów. - Przyniosłam wam herbatki, chłopcy. Dawno nie było was razem w domu, John ma wolne, Sherlock nie pobiegł na sprawę... Jakbyście chcieli gdzieś wyjść tylko we dwóch to ja bez problemu mogę zostać z Rosie. – gospodyni mrugnęła do Johna.
- Pani Hudson, jeśli jeszcze raz zasugeruje pani przy mojej córce, że Sherlock jest moim partnerem nie ręczę za siebie – powiedział doktor, z trudem opanowując irytację. Czasami miał wrażenie, że nawet wywieszenie nad ulicą transparentu „Nie jestem gejem" nie przekonałoby gospodyni. - Spokojnie, John. Już nie będę - odpowiedziała starsza pani, mrugając porozumiewawczo do Sherlocka
- Niech mnie pani nie wciąga w swoje chore insynuacje - odpowiedział detektyw. - W tej sprawie całkowicie zgadzam się z Johnem.
- No widzicie! - wykrzyknęła tryumfalnie pani Hudson. Watson zmierzył ją groźnym spojrzeniem.
- A zresztą, ja już się nie będę odzywać. Tylko, żeby potem nie było, że wam nie mówiłam - prychnęła kobieta i wyszła z pomieszczenia.
- Czy ona kiedykolwiek przestanie? - John zwrócił się do detektywa.
- Myślę, że nie, chyba, że się ożenię, ale na to bym nie liczył. Poza tym, skoro pani Hudson jeszcze nas stad nie wyrzuciła to nie mamy prawa narzekać. - odpowiedział Sherlock, sącząc herbatę.
W międzyczasie Rosie zaczęła dyskretnie zbliżać się do próbówek porozstawianych w kuchni. Prawdopodobnie udałoby się jej nawet pododawać czegoś do kolorowych płynów, jednak zdradziła ją własna fizjonomia. Dziewczynka była zbyt niska, aby dosięgnąć do blatu, a mężczyźni siedzący w salonie nie mogli nie usłyszeć skrzypienia przesuwanego po podłodze krzesła.
- Rosie, słońce, co ty kombinujesz? - zapytał John. Dziewczynka już wiedziała, że to starcie przegrała i zrezygnowana usiadła w fotelu z filiżanką herbaty. John tylko z pobłażaniem, pokręcił głową i podjął przerwaną rozmowę z detektywem.
- Szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie, jak moglibyśmy mieszkać bez pani Hudson. Gdyby nie ona to nie wiem, gdzie zostawałaby Rosie.
- Przecież to ja prawie codziennie się nią zajmuje. - odparł detektyw.
- Sherlocku, akurat zajmować się dziećmi nie potrafisz. Gdyby nie pani H, Rosie nic by nie jadła przez cały dzień. - John uniósł jedną brew, jednocześnie bacznie obserwując córkę, która nagle zainteresowała się czaszką stojącą na kominku.
- Wypraszam sobie. Tak naprawdę tylko ja w tym domu dbam o jej rozwój intelektualny. - odparł pewnie detektyw, prostując się w fotelu.
- Tylko że dzieci potrzebują energii do myślenia. A energia jest w jedzeniu. Sherlocku, prawda jest taka, że ty nie potrafiłbyś nawet zająć się kwiatkiem, a co dopiero Rosie.
- Czy ty naprawdę uważasz, że człowiek z moim umysłem nie potrafi zadbać o głupią roślinkę? - John wiedział, że każda sugestia, ze jego przyjaciel czegoś nie potrafi uderza w czuły punkt detektywa, jednak musiał być szczery.
- Naprawdę uważam, że pod wyłącznie twoją opieką nawet głupi kwiatek nie wytrzyma tygodnia.
Detektyw zerwał się z fotela i chwycił płaszcz.
- John, ubieraj się i weź Rosie. Wchodzimy.
- Niby gdzie?
- Do ogrodniczego. - odparł Sherlock, wiążąc swój nieśmiertelny, granatowy szalik.
Nowy mieszkaniec Baker Street zajął zaszczytne miejsce na parapecie, obok skrzypiec. John przez cały wieczór podśmiewał się z nowego nabytku detektywa, więc dopiero następnego dnia Sherlock mógł dokonać uważnej obserwacji swojego podopiecznego.
Nie był duży. Miał około 15 centymetrów wysokości. Kwiaty były dość zamknięte w sobie, nie chciały się otworzyć. Prawdopodobnie nikt nigdy tak naprawdę o niego nie dbał. Na to samo wskazywała prosta, brązowa doniczka. Zawsze był traktowany bez należytej mu atencji. To był jeden osobnik w tłumie tysięcy identycznych. Zakurzone, wyblakłe liście świadczyły o tym, że nie miał się dla kogo starać, nie było osoby, której chciałby się podobać. Był zrezygnowany, zmęczony życiem. Jednocześnie czuł się zagubiony, pierwszy raz nie miał obok siebie wielu podobnych towarzyszy. Nareszcie był unikatowy, ale napawało go to zarówno szczęściem jak i lękiem, dlatego odchylał się w stronę okna - najbliższej drogi ucieczki. To najbardziej rzucało się w oczy, jednak najciekawsze było ukryte głębiej. Delikatne płatki o subtelnym kształcie wydawały się tylko czekać, aż ktoś zechce wydobyć ich piękno. Ciemniejszy obrys liści wskazywał na wrodzoną stanowczość i upór, ale także determinację. Delikatnie zwinięte kwiaty były odbiciem szacunku, jaki kwiat miał do siebie. Nie otwierał się w pełni przed byle kim, miał swoją godność. Był jak młoda kobieta doświadczona przez życie, ale wciąż czekająca na miłość.
A na imię mu było fiołek.
Sherlock czuł się, jakby to była jedna z najważniejszych spraw w jego karierze. Przy każdej innej miał świadomość, ze jeśli ją rozwiąże to pokaże, że jest lepszy od zwykłych ludzi. W przypadku porażki spadał do ich poziomu. Gdyby teraz zawiódł, pokaże, że oni są ponad nim. A na to osoba o jego reputacji nie mogła sobie pozwolić. Szczególnie, że był niemal pewien, że tą historię poznają wszyscy czytelnicy bloga Johna.
Detektyw podszedł do tego zadania bardzo poważnie. Jego pierwszym krokiem było przeczytanie kilku forów ogrodniczych. Pod hasłem "pielęgnacja fiołka" wyświetliły się tysiące rezultatów. I w tym momencie pojawił się pierwszy problem. Dwa pierwsze nagłówki ogłaszały: "Jak dbać o fiołek alpejski?" i "Jak dbać o fiołek afrykański?". Sherlock nie mógł sobie pozwolić na tak ogromne błędy jak niedopasowana pielęgnacja, więc tym razem wyszukał: "fiołek alpejski i afrykański różnice". Jednak tutaj żaden wynik nie spełniał jego wymagań. Detektyw musiał zmienić taktykę. Znalazł zdjęcia obu kwiatów i porównał je ze swoim podopiecznym. Na podstawie krótkich łodyg kwiatów ustalił, że jest to fiołek afrykański. Po przeczytaniu pierwszego forum wiedział już dokładnie czego potrzebuje.
- Pani Hudson! - krzyknął Sherlock.
Po chwili gospodyni stała już w drzwiach.
- Co się stało? Znowu wypaliłeś dziurę w stole? - zaczęła zaniepokojona kobieta.
- Czy ma pani płaską doniczkę, jakieś naczynie z kamykami lub i ziemię ogrodniczą z dodatkiem torfu? - spytał Sherlock, wpatrując się w ekran laptopa.
- To pewnie do jakiejś sprawy?
- Mam przed sobą ważną misję i potrzebuję tych rzeczy. Może mi je pani załatwić?
- Sherlocku, ja nie jestem twoją gosposią! - oburzyła się pani Hudson.
- Ale może pani iść do sklepu.
- Ehhh.... Masz szczęście. I tak szłam na zakupy - westchnęła kobieta - To co mam ci przynieść?
- Płaska doniczka, jakaś większa od tamtej doniczka, kamienie albo mech i ziemia ogrodnicza z torfem. - wyrecytował detektyw po raz drugi.
- To wracam za pół godziny. - odpowiedziała pani Hudson, a po chwili do uszy detektywa dobiegł odgłos zamykania drzwi. Teraz pozostało przygotowanie miejsca dla fiołka. "Kwiat powinien stać w miejscu widnym, ale nie lubi jak padają na niego bezpośrednie promienie słoneczne". Czyli parapet odpada. Trzeba go ustawić na stoliku w rogu.
Po przeniesieniu kilku pustych filiżanek i stojaka z próbówkami do kuchni, miejsce było gotowe. "Podlewać do podstawki, dwa razy w tygodniu. Woda powinna być odstała, w temperaturze pokojowej." Sherlock zaczął szukać konewki, albo chociaż czegoś do niej podobnego. Padło na imbryk. Kilka minut później dzbanuszek stał już na stoliku.
Detektyw czytał dalej. "Fiołek nie lubi przeciągów". Drzwi nie można przestać otwierać, dlatego Sherlock skupił się na oknach. Były one co prawda na ogół zamknięte, ale dla pewności Holmes pozaklejał je taśmą. Pozostało mu już tylko zabezpieczenie miejsca dla kwiatka. Z szufladki w stoliku wyciągnął taśmę policyjną, którą zabrał kiedyś Lestradowi. Przywiązał ją do kominka, poprowadził za swoim fotelem, dookoła stolika, a końcówkę przywiązał do klamki okna. Po tym, detektyw położył się na kanapie. Teraz musi tylko czekać na panią Hudson.
Samo przesadzenie i podlanie nie było zbyt kłopotliwe. W końcu jedna błotnista plama na dywanie nie robi zbyt dużej różnicy. Ostatecznie Sherlock stanął na środku pokoju i niczym dumny ojciec podziwiał swoje dzieło. Jego wewnętrzne peany pochwalne przerwał krzyk pani Hudson.
- Sherlocku, zaraz trzecia! Musisz iść po Rosie!
Detektyw zarzucił tylko płaszcz i trzasnął drzwiami.
- Ja chcę zobaczyć kwiatka! - krzyknęła Rosie wbiegając do salonu pół godziny później. Zanim Sherlock zdążył ją zatrzymać, gnała już do stolika. Niestety, nie zauważyła rozciągniętej taśmy. Siła, z jaką na nią wbiegła, sprawiła, że zabezpieczenie okien puściło. Rama okna zahaczyła o imbryk, który spadł na ziemię. Rosie poleciała do przodu i chcąc się podtrzymać wsadziła rękę idealnie w środek kwiatka. Na szczęście Sherlock zdążył złapać dziewczynkę, zanim upadła na podłogę, ale gdy odciągał ją od stolika, doniczka także przesunęła się w tamtą stronę. Po zderzeniu z podłogą cała ziemia i mokre kamyki, którymi detektyw obsypał roślinkę w celu utrzymania wilgotności, wylądowały na dywanie. Nie było tam już co ratować. Fiołek zginął śmiercią nagłą i tragiczną.
"Cholera, John miał rację" przemknęło przez głowę Sherlocka.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top