4

Kryjówkę znalazł Julek podczas jednej ze swoich licznych samotnych przechadzek leśną ścieżką. Nie były to co prawda długie spacery, bo obejście Doliny na około od początku do końca nie zajmowało więcej niż pół godziny nawet dzieciakowi z podstawówki. Aby dostać się do lasu wprost na ścieżkę wystarczyło tylko skręcić za pseudo synagogą w lewo, w mały zagajnik, gdzie latem kwitły fioletowe kwiaty, tworząc przepiękny, zaciszny kącik, przerywany jedynie tą wydeptaną w trawie dróżką, która prowadziła przez nadrzeczny mostek na terenie posiadłości Karwackich, i dalej, przez sad owocowy, i bagnisko za szkołą podstawową Jana Pawła II. Była to trasa, którą z chęcią przemierzali starsi mieszkańcy miasteczka, a także uczący się do matur licealiści, którzy na bagnisku urządzili sobie nieoficjalną palarnię, o czym naturalnie wiedzieli wszyscy poza ich rodzicami i nauczycielami.

Wiosną w trzeciej klasie, kiedy Julek przybiegł pędem na plac zabaw ze zdartym kolanem (które nawiasem mówiąc krwawiło tak obficie, że kiedy tylko biedna Natalka je zobaczyła zwróciła czekoladowe ciasteczka na gładką powierzchnię zjeżdżalni) krzycząc, że musimy to zobaczyć (- A szczególnie Klaudia!) poszliśmy za nim (w większości) bez przekonania, za to (nieliczni) pełni nadziei na fajną zabawę.
Poprowadził nas za synagogę, przez most nad rzeczką i przez bagnisko, po czym, zamiast skręcić w stronę piekarni "U Aliny" - wiecie, od zęba Lesickiego - poszedł jeszcze kawałek do przodu, przez ukwieconą łąkę, która byłaby z pewnością najbardziej obleganym miejscem wypoczynkowym w Dolinie, gdyby nie porastające ją ogromne połacie pokrzyw.
- Ja tu nie wejdę - pisnęła Jola w panice chwytając za rąbek różowej sukienki. - Pokaleczę sobie nogi i mamusia będzie zła. Za twoje kolano też - dodała szturchając brata w ramię.
- A ja wchodzę, cykory - oświadczyłam ciesząc się w duchu, że mimo wysokiej temperatury założyłam długie spodnie i wysokie buty.
- Zostanę z Jolą - Nati złapała przyjaciółkę za ramię. - Tam pewnie są węże.

Po tym oświadczeniu żadne z nas nie próbowało oponować, bo w końcu wszyscy byliśmy świadkami jak panicznie nasza przyjaciółka reagowała od zawsze na zrzucające skórę beznogie stworzenia, i przyznaję się bez bicia, że była to także moja wina. Ale po kolei.

Rada Doliny w ramach wycieczek edukacyjnych dla niepoprawnej młodzieży zorganizowała nam kiedyś dawno temu wyjście do krakowskiego Zoo. Może dla was, albo dla mnie teraz nie jest to nic wielkiego, ale kiedy miałam siedem lat zwierzątka w klatkach były niesamowitą atrakcją dla nas wszystkich, tym bardziej, że jedyne zwierzęta jakie miały przyjemność (lub też nieprzyjemność) spotkać dzieciaki z Doliny to nieliczne koty, wielkie psy, okazjonalnie lisy a w skrajnych przypadkach dziki... i komary. Oczywiście komary, bo jako, że Dolinę okalają mokradła tych małych latających gówien zawsze było tam pełno.
Pojechaliśmy do Krakowa w sobotę rano, żeby nie tracić lekcji w tygodniu, ale żaden pierwszoklasista nie oponował - wówczas nasze priorytety wyglądały zgoła inaczej niż teraz. To był ciepły, majowy dzień, pełen słońca i typowego, wiosennego zaduchu, więc po godzinie jazdy nagrzanym do granic możliwości autokarze, wynajmowanym przez Dolinę od niepamiętnych czasów - zawsze tym samym, z tym samym przewoźnikiem, Panem Rysiem, i tym samym paskudnym logo z gepardem - wszystkim albo chciało się wymiotować, albo byli całkowicie zmuleni. Nawet Linka z entuzjazmem mniejszym niż zwykle dziurawiła swój lunch box siostrzanym cyrklem, a kiedy zajechaliśmy wreszcie na parking to ona i Michał byli pierwsi na zewnątrz. Potem Cheng zwymiotował do stojącego obok kosza na śmieci.

Zoo było tego warte. Kiedy już zawartość przynajmniej czterech żołądków została opróżniona do czysta przyszedł czas na watę cukrową, lody i pierwsze wybiegi. O katastrofę było nietrudno, szczególnie, że w miejsce pełne dzikich zwierząt wpuszczono jeszcze dzikszą Klasę X.

Przechodziliśmy koło terrarium z wężami i innymi zaskrońcami, kameleonami, i jaszczurkami różnej maści, i rozmiarów. Chłopaków do reszty pochłonęło oglądanie długiego na kilka metrów pytona porzerającego właśnie na śniadanie jajka. Połykał je w całości, po czym zgniatał wewnątrz siebie i wypluwał samą skorupkę. Obrzydlistwo, ale Kulek i Michał stali zafascynowani nie mogąc się oderwać. Linka i Natalia podeszły za to do przewodnika, który zaczął opowiadać o tym, gdzie żyją największe i najgroźniejsze węże na świecie. Malujące się na twarzy Natki obrzydzenie zmieszane z zaczątkami strachu bardzo mocno zadziałały mi na wyobraźnię, poddając mi kilka nowych pomysłów na dziecięce psikusy. Koło mnie stanęła Jolka, która zdążyła obejść na około całe pomieszczenie i wyraźnie zaczynała się nudzić. Lepiej być nie mogło.

- Jolka - szturchnęłam przyjaciółkę. - Co ty na to, żeby trochę sprankować Nati?

- Wchodzę w to - odpowiedziała natychmiast a na jej twarzy pojawił się drapierzny uśmieszek, który tak lubiłam. Zatarłam ręce, po czym sięgnęłam do plecaka.
Wyciągnęłam z niego portfel w kwiatki i szybko przeliczyłam zawartość.

- Dwa plus pięć, plus dziesięć... Mam szesnaście złotych, a ty?

- Mam dwadzieścia od mamy i dwadzieścia od taty.

Typowe, pomyślałam. Wzięłam pieniądze z ręki Jolki i podeszłam do Michała. Dźgnęłam go w plecy, żeby zwrócić na siebie jego uwagę i zanim zdążył coś powiedzieć wcisnęłam mu w dłonie pieniądze.

- Zrób coś dla mnie głupku, skocz do sklepiku i kup mi gumowego węża. Tylko dużego.

- Co? - spytał zaskoczony i zamrugał kilka razy.

- No pójdź do sklepiku, był przy wejściu, i kup mi węża. To nie fizyka kwantowa - co prawda nie wiedziałam co znaczy "fizyka kwantowa", ale siostra zawsze mówiła tak do mnie, kiedy mówiła coś do mnie, a ja nie rozumiałam o co jej chodzi.

- Co? - pisnął nieco wyżej, ale szybko się poprawił. - Po co mam ci kupić węża?

- Czy to ważne? -spytałam zakładając ręce na piersi.

- Tak, jeśli na przykład zamierzasz kogoś nim udusić albo nakarmić.

Jola parsknęła za moimi plecami śmiechem, a Julek nadstawił uszu przysłuchując się naszej wymianie zdań.

- Nie zrobę z nim nic niebezpiecznego, chcę tylko nastraszyć trochę Natalkę. To nie zbrodnia.

- No niby nie...

- No weź - przewróciłam oczami. - Idź tylko do sklepiku i kup tego głupiego węża.

I poszedł, a ja dopadłam do plecaka Joli i zaczęłam go przeszukiwać.

- Czego szukasz? - spytała dziewczynka stając nade mną i patrząc mi przez ramię.

- Jakiegoś kremu, albo czegoś takiego.

- Po co?

- Chcę tym wysmarować węża, żeby był śliski i obrzydliwy. Mam! - krzyknęłam trochę za głośno, bo kilka osób obróciło głowy w naszą stronę. - Mam.

Wyciągnęła z plecaka dużą tubkę kremu do opalania. Wiedziałam, że Jola na pewno składuje w plecaku różne maści i kosmetyki, jej plecak był więc oczywistym wyborem. Michał przybiegł chwilę później, ściskając w ręce długiego na metr węża z kolorowej gumy. Wyrwałam mu go z rąk, a Jola przejęła od niego resztę pieniędzy. Szybko nasmarowałam zabawkę kremem do opalania. Teraz zostało tylko wrzucić go niepostrzeżenie do plecaka Natalii. Z tym nie było większego problemu, bo większość dzieci, w tym nasza czarnowłosa przyjaciółka, porzuciło plecaki w jednym miejscu, pod ścianą przy wejściu. Zakradnięcie się tam i wrzucenie węża do plecaka z tęczę było łatwiejsze niż zabranie dziecku lizaka. Kiedy dwie godziny później dotarł do nas paniczny krzyk, nie mogłyśmy się powstrzymać od śmiechu.

- Nie bądź cykor, to tylko jaszczurka bez nóg - powiedziała wtedy, kiedy przestałam się śmiać.

- Nie bądź cykor, to tylko jaszczurki bez nóg - zacytowałam samą siebie, kiedy Natalia oznajmiła, że zostanie poza polem.

- Ej, naprawdę warto tam pójść - dodał Julek. - To jest super.

- Słyszycie? - powiedziałam. - Idziemy, cykory.

I poszliśmy wszyscy. Trawa i pokrzywy urosły wysokie, ale kiedy ja je zdeptałam, a Julek, który założył bluzę, poodgarniał je na boki to nawet niechętna Jola poszła w nasze ślady. Stąd droga nie była już długa. Szliśmy tylko kilka minut, zanim Julek przystanął i spojrzał się w dół. Zerknęłam mu przez ramię.

- Przyprowadziłeś nas tu, żeby pokazać nam dziurę w ziemi? - spytałam zawiedziona.

Faktycznie staliśmy nad nie szerszą niż dwa metry, głęboką dziurą wchodzącą pod ziemię, zarośniętą trawą i fioletowymi kwiatami.

- Nie do końca - powiedział, po czym bez ostrzeżenia wskoczył do dziury.

***

Kryjówka była duża. Ale tak na prawdę duża. Była głęboka na dwa metry i długa na prawe siedem. Jak się okazało była to stara piwniczka na wino, nad którą kiedyś pewnie zbudowany był dom, dzisiaj pozostałości po nim zarosła trawa i krzaki, więc z początku żadne z nas nie miało o tym pojęcia. Długi, wymurowany pokój był całkiem pusty kiedy do niego weszliśmy ten pierwszy raz.

Stał pusty tylko przez kilka dni, bo bardzo szybko zapełniliśmy go przeróżnymi gratami. Pod ścianą ustawiliśmy kilka skrzynek z ogrodu Karwackich i nakryliśmy je obrusem tworząc stół. Michał przyniósł z domu lampę bezprzewodową, którą zawiesiliśmy na ścianie. A kilka lat później to właśnie tutaj zabunkrowaliśmy oswobodzonego z uwięzi, pomalowanego na zielono i ozdobionego kwiatami renifera, który jedynie dopełnił zebranej w środku kolekcji dziwactw.

Kryjówkę nazwaliśmy Bazą X, i od tej pory było to nasze tajne miejsce spotkań. Nikt nie miał się o niej dowiedzieć. Nie miał... Ale się dowiedział. A właściwie dowiedziała. To był początek końca.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top