2

Człowiek bez ludzi, którzy go kochają jest nic nie warty. To jak z gwiazdami. Puki żyjemy, są one ważne, nazywamy je, niektórzy mówią do nich nawet życzenia. Ale kiedy wszyscy zginiemy, kiedy słońce wybuchnie za te miliony, czy tam miliardy lat to nasze gwiazdy stracą znaczenie. Owszem, fizycznie nadal będą, ale nikt więcej nie nazwie ich gwiazdami. Po prostu nie będą miały znaczenia, bo nie będą miały dla kogo istnieć. W końcu czym byłoby nasze życie, gdybyśmy nie mieli dla kogo żyć? Niczym więcej niż zwykłym "byciem" gdzieś w przestrzeni kosmicznej. Tu, w naszej Dolinie już od dzieciństwa otoczona byłam najlepszymi ludźmi na jakich kiedykolwiek mogłam trafić. Każda piękna chwila, każde słowo, gest, oddech, były nic nie warte, jeśli nie mogłam ich dzielić z przyjaciółmi.
Najlepszymi przyjaciółmi.

Na ścianie w moim pokoju od najmłodszych lat wisiało jedno i to samo zdjęcie, przedstawiające szóstkę roześmianych dzieciaków pozujących razem do zdjęcia towarzyskiego w trzeciej klasie. Tego dnia po raz pierwszy do szkoły podstawowej imienia Jana Pawła II zawitał wynajęty przez miasto fotograf. Przyniósł ze sobą statywy, prześliczny aparat fotograficzny i pierwszy tej wiosny słoneczny dzień. Jakby był jakimś magikiem - myślałam wtedy - a słońce podporządkowywało się jego woli. Fotograf przedstawił się jako Romek i bez zbędnego gadania zajął się ustawieniem naszej dwudziesto osobowej klasy w dwa rzędy, co wbrew pozorom wcale nie jest takie łatwe kiedy ma się do czynienia z przepełnionymi energią małolatami.
A potem zrobił najpiękniejsze zdjęcie jakie widziałam. Uchwycił cząstkę każdego z moich przyjaciół tak idealnie, że chyba nikt lepiej by tego nie zrobił. Może to dzięki swojemu talentowi, może dzięki tajemnej władzy nad słońcem, a może dla tego, że tego dnia wszyscy byliśmy po prostu szczęśliwi, jak tylko dzieci potrafią, tego nie dowiedziałam się nigdy.

Zdjęcie Romek zrobił na boisku szkolnym, które jeszcze wtedy było zwykłym trawnikiem z wyrysowaną białą farbą w sprayu linią. Dopiero pięć lat później w tym miejscu stanęło prawdziwe boisko z siatką, koszami i bramkami. A jednak my zawsze z sentymentem wracaliśmy pamięcią do czasów kiedy wystarczyła nam do szczęścia zielona trawa. Mówiłam, że fotografia oddawała idealnie nasze charaktery? Oczywiście.
Na środku zdjęcia stałam młodsza ja. Już samo to dużo o mnie mówi (na przykład, że zawsze lubiłam być w centrum uwagi!). Miałam tylko osiem lat, a już w najlepsze paradowałam w czarnej, nafaszerowanej srebrnymi ćwiekami, hipsterskiej czapce, którą naciągnęłam na miedziano rude, cienkie włosy, i w ulubionej skórzanej kurtce po starszej kuzynce. Jednym ramieniem objęłam w pasie stojącą po prawej wysoką, szczupłą Natalię. Już wtedy była chuda jak patyk, ale czarne włosy jeszcze nie zaczęły jej się kręcić. Opadały tylko ciemną kaskadą na kościste ramiona. Ręce trzymała w kieszeniach luźnych, dresowych spodni z wizerunkiem myszki miki, i uśmiechała się ładnie patrząc wprost w obiektyw jasnymi oczami. Drugie ramię zaplotłam wokół szyi znacznie niższej i lekko naburmuszonej blondynki. Halina założyła specjalnie z okazji zdjęć klasowych plisowaną, czarną spódniczkę do kolan, białą, odświętną koszulę i kolorowy krawat. Cała Linka. Chociaż nie, nie cała. Pełen obraz mojej przyjaciółki będziecie mieć dopiero kiedy zorientujecie się, że to co trzyma w ręce to nie pluszak czy ołówek, a czerwony, szwajcarski scyzoryk.

Na lewo od Linki stoją  ramię w ramię bliźniaki Jola i Julek. Mimo naszego młodego wieku Jola ma powieki podkreślone niebieską kredką, o czym dzieciaki takie jak ja (czytaj z bardzo zasadniczymi rodzicami) mogły tylko pomarzyć. Czekoladowe włosy puściła wolno na ramiona, a na siebie zarzuciła czarną sukienkę i elegancki płaszczyk, jak zawsze stylowa, i elegancka. Tak to już jest, kiedy dzieci urodziły się w tak zamożnej rodzinie jak Karwaccy. Agata i Henryk Karwaccy od wielu, wielu lat są właścicielami sadów z Doliny, będących głównym źródłem jedzenia w mieście, ale także naszą chlubą. Znaczną część pól zajmują wszelakie drzewa owocowe, jabłonie, grusze, śliwy, ale to, co dla nas wszystkich liczy się najbardziej to ogromne połacie czerwonych, słodkich i soczystych truskawek a także krzewy winogron wykorzystywanych do wyroku wszelakich win, których wytwarzaniem i dystrybucją zajmują się nawiasem mówiąc właśnie moi rodzice. Co roku do pracy w sadzie zatrudniała się miejscowa młodzież, by dorobić przed wyjazdem na studia do innych miast czy krajów, ponieważ w Dolinie nie ma wcale dużo potencjalnych możliwości zarobku. Mnie w końcu też to przecież czeka, tak jak i wszystkich z naszej paczki.

Julek był wtedy niski. Bardzo niski i pyzaty, co zapewne było efektem rozpuszczających dzieci rodziców, wpychających w nie niemal na siłę kolejne słoiki Nutelli. Miał na sobie koszulę w kratkę, ale na nią narzucił oczywiście szarą, dresową bluzę. Pod pachą trzymał natomiast sporą teczkę. A mówiąc sporą nie mam na myśli teczki w formacie A3. Ta teczka była niemal tak wielka jak drugoklasista! Przez kilka lat mieliśmy go wszyscy za totalnego dziwaka, bo targał tą tekę dosłownie wszędzie ale nikomu nie chciał powiedzieć dla czego, ani co w niej jest. A potem Jola wreszcie nas oświeciła.
- On tam trzyma swoje rysunki - oświadczyła, jakby to była najoczywistsza rzecz pod słońcem.
- Ale że w sensie jakieś kwiatki czy ludziki? - spytałam zdziwiona.
- No coś ty. Bardziej szkice. Wiesz, budynki, architektura, te sprawy. Wydaje mu się, że zostanie wielkim architektem - wyczułam w jej głosi wyraźną pogardę, ale też ku zaskoczeniu ulgę.
Szybko jednak zdałam sobie sprawę z czego wynikała. Jola zwyczajnie obawiała się konkurencji. Gdyby jej starszy o piętnaście minut brat postanowił pójść w ślady rodziców i zająć się uprawą ziemi ona zostałaby pozbawiona praktycznie wszystkiego. Prawo starszeństwa, a także fakt, że Julek jest chłopakiem na pewno nie zadziałało by na jej korzyść, a przecież to ona od dzieciństwa chciała by majątek został przepisany na nią.

Na lewo od (hmmm, w sumie) wszystkich, lekko z tyłu stanął wyprostowany, wysoki blondyn w granatowym garniturze. Zawsze się zastanawiałam, czy w rodzinie wywodzącej się z Chin czarne włosy i skośne oczy nie są genetycznie dominujące, więc kiedy poznałam Michała Chenga byłam nieźle zaskoczona. Blond włosy zwijały mu się w lekkie fale tuż nad skośnymi oczami (Ot dziedzictwo Polskich genów ojca i Chińskich matki). Patrzył się w obiektyw lekko nieprzytomny wzrokiem, jakby był na zdjęciu obecny ciałem, ale duszą wędrował po innym, znacznie mniej szczęśliwym świecie, do którego nikt z nas jeszcze wtedy nie miał dostępu.

To tyle tytułem wstępu. A skoro już odbębniliśmy obowiązkowe przedstawienie postaci, myślę, że mogę z czystym sumieniem przejść do właściwej historii. Naszej historii. Historii, która zaczęła się prawie dziesięć lat temu, kiedy byliśmy jeszcze w pierwszej klasie podstawówki.

- No dobra, to Ty, - wskazałam na Jolkę. - Ja, Nati, Michał?
- Dodałabym jeszcze twojego brata.
- Julka? On nie jest spoko, nie może być w grupie spoko osób.
- Jesteś podła, to twój brat - westchnęłam odgryzając duży kawał czekoladowego batona, który zdążył już rozpuścić się do połowy w mojej ręce.
- O czym mówicie? - spytał Cheng podchodząc do naszej peltraktującej w najlepsze trójki. - Słyszałem moje imię?
- Ustalamy właśnie listę osób, które zaprosimy do gry w słoneczko - odparłam sarkastycznie, zapominając, że zwykle i tak nikt mojego sarkazmu nie wychwytuje.
- Do czego? - spytał Michał nic nie rozumiejąc.
No tak, zawsze zapominałam, że mieliśmy dopiero po siedem lat. Kiedy na codzień mieszka się ze starszą o dziesięć lat siostrą to czasami granice między żartami na poziomie pierwszej klasy podstawówki i tejże samej klasy liceum mocno się zacierają. Pospieszyłam więc natychmiast z pomocą moim niewyedukowanym seksualnie przyjaciołom. Nie, nie wytłumaczyłam im na czym polega gra w słoneczko oczywiście, a jedynie zaśmiałam się głupkowato kwitując sytuację tym samym stwierdzeniem co zwykle.
- To był żart. Nie ważne, dziwna jestem.

- Hej, widzicie tą dziewczynę? - spytała Natalia wskazując na drugą stronę sali.
Spojrzałam w tamtą stronę. Na krześle wciśniętym w kąt pod tablicą przycupnęła mała dziewczynka. No, mała. Jak na tamte czasy to całkiem wysoka, ale trzeba mieć na względzie, że ja sama sięgałam wówczas teraźniejszej sobie zaledwie do biodra. Dziewczynka ubrana była w czarną bluzkę z długim rękawem, czarne, wełniane rajstopy i czerwoną, kwiecistą spódniczkę. Jasne włosy miała długie, zaplecione w niską kitkę gumką recepturką. Tak, to była dziewczyna w moim typie - outsiderka trzymająca się z dala od tłumów. Wiedziałam też, czemu Nati od razu zwróciła na nią uwagę. Nowa uczennica ustawiła między swoimi nogami plecak z wizerunkiem Harry'ego Pottera, ówczesnej miłości ciemnowłosej przyjaciółki.
- Klaudia, podejdź do niej i zapytaj czy ze mną usiądzie.
- Dla czego ja? Nie możesz zrobić tego sama? - oczywiście znałam odpowiedź jeszcze zanim padła.

Spędziłam z Natalią ostatnie sześć lat w przedszkolu i wiedziałam na pewno dwie rzeczy. Po pierwsze nie było opcji, żeby sama z siebie podeszła do kogoś kogo nie zna, bo, jak mówiła, była zbyt nieśmiała by cokolwiek powiedzieć obcej osobie (z perspektywy czasu strasznie się cieszę, że to akurat szybko minęło). Po drugie była (i nadal jest) okropnie uparta. I kiedy coś sobie postanowi to nie ma opcji, żeby nie wprowadziła tego w życie. Uparte osoby są istnym przekleństwem społeczeństwa. Z jednej strony owszem, dzięki swojemu uporowi zasadniczo nas ewoluują, ale z drugiej strony, gdyby nie oni miałabym wreszcie upragniony święty spokój.

- Hej, jestem Klaudia, a ty chyba jesteś tu nowa - powiedziałam z uśmiechem na powitanie po czym usiadłam obok nieznajomej. - Jak się nazywasz?
Spojrzała na mnie i z beznamiętnym wyrazem twarzy podała mi rękę. Zamiast ją uścisnąć przybiłam piątkę, na co tamta skrzywiła się lekko.
- Halina. Mahoń - uśmiechnęła się niemal niezauważalnie.
- Jesteś stąd? W sensie z Doliny? Bo chyba nigdy cię tu nie widziałam.
- Nie... To znaczy, tak. Jestem stąd od niedawna, rodzice przenieśli się tu do pracy - Halina wyraźnie nie należała do tych osób, które lubią dużo mówić. Nie szkodzi. Musiałam jej zadać przecież jeszcze tylko dwa pytania.
- Masz tu jakiś przyjaciół? Znajomych? Kolegów, koleżanki? -
Pokręciła głową na nie zachowując przy tym ten sam kamienny wyraz twarzy. - To świetnie! W takim razie moja przyjaciółką chciałaby usiąść z tobą w ławce, a my możemy się zakumplować. Ale zanim zostaniemy koleżankami mam jeszcze jedno malutkie pytanko.
- Tak?
-Gryziesz?
Wyraz jej twarzy był na prawdę bezcenny. Żałuję, że nie posiadałam wtedy jeszcze aparatu, albo, że Romek akurat wtedy nie cyknął nam zdjęcia. Blondynka była całkowicie osłupiała.
- C-co? - wyjąkała w końcu, a ja ryknęłam niekontrolowanym śmiechem. - N-nie, chyba nie.
- To dobrze - wykrztusiłam przez łzy i zamachałam drobną dłonią do przyjaciół stojących pod ścianą i nie odgrywających od nas wzroku nawet na chwilę. - Spokojnie! Nie gryzie! Możecie podejść!

Pierwszy przed szereg wysunął się Michał. Przeczesał palcami jasne włosy i podszedł do mnie, w zasadzie ciągnąc za sobą Jolkę. Nati natomiast już po chwili zawachania wyrwała się do przodu niemal w podskokach i energicznie potrząsnęła dłonią Haliny.
- Ludziki, to jest Halina Mahoń - zerknęłam na dziewczynę zasypywaną właśnie cichymi pytaniami przez kruczowłosą. - Mogę nie mówić na ciebie Halina? To brzmi tak strasznie poważnie. - kiwnęła głową, więc wróciłam spojrzeniem do przyjaciół. - Więc to jest Linka. Jest nowa i trochę dziwna.
- To co, dopisujemy ją? - spytała Karwacka zerkając na nową koleżankę podejrzliwie.
- Jasne - odparłam, po czym ściszyłam głos. - Nie ma jeszcze żadnych znajomych, chyba byłoby jej miło jakbyśmy ją dodały.
- Powiecie w końcu o co chodzi? - spytał coraz bardziej poirytowany Michał odgarniając włosy.
- No, zrobiłyśmy taki spis fajnych ludzi. Wiesz, naszych przyjaciół, czegoś w rodzaju Super Klasy - wyjaśniła Jola.
Pokiwałam energicznie głową.
- No wiesz, taka nasza własna klasa, bez tych wszystkich głupich dziewczyn i denerwujących chłopców.
- Taka klasa S? Od "Super"?
- Kiepskie.
- To może klasa T?
- Słabe.
- U?
- Chyba mamy taka w szkole.
- W?
- Klasa W? To brzmi jakbyśmy byli jakimiś wampirami czy coś.
- X?
Zastanowiłam się chwilkę po czym przytaknęłam z uśmiechem.
- Podoba mi się. Nazwijmy się tak. Mogę zrobić nam takie koszulki.
- Co? Po co?
- No bo każda fajna grupa przyjaciół ma jakąś nazwę - oświadczyłam. W sumie zawsze chciałam należeć do paczki, takiej jak na przykład kucyki w My Little Pony czy Teen Titans. Istne spełnienie marzeń siedmiolatki.
- Po pierwsze, - ostudził mój zapał - moglibyśmy być co najwyżej paczką "kolegów". A poza tym wymyślanie sobie nazwy jest dziwne i głupie.
(Ot jak zazwyczaj wyglądają argumenty dzieci w podstawówce. Do bólu dobitne, że aż nie ma się jak z nimi nie zgodzić).
Jolka przytaknęła, Natalia i Linka natomiast przypatrywały się nam tylko z dziecięcą ciekawością.
- No co wy! Taką Klasę X łatwo zapamiętać, no i mogli byśmy być taką marką samą w sobie. Kiedyś może nawet napisali by książkę "Niesamowite przygody Klasy X"! Czy to nie byłoby ekstra?
- Eh, no nie wiem - żachnął się Michał.
- Ta nazwa jest głupia. Nie nazywamy się tak - oświadczyła jak zawsze niezłomnie trzymająca się swojego zdania Natalia.
- A mi się podoba - stwierdziła Linka. Uśmiechnęłam się do niej z wdzięcznością. - Może zagłosujemy?

Poparliśmy pomysł głosowania jak na mądre dzieci przystało. No i mój pomysł upadł mniejszością głosów. Temat nazwy był zamknięty. Tak nam się przynajmniej wszystkim wydawało, bo już po tygodniu nie tylko ja mówiłam o nas Klasa X. Mówiliśmy tak o sobie my. A po miesiącu wołali tak na nas wszyscy z Doliny.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top