Rozdział 8
Znowu trafiłam na tę samą polanę. W oddali zobaczyłam ciało. Nogi same mnie tam ciągnęły, chociaż robiły to wbrew mojej woli. Wiedziałam, jak to się skończy, ale nie potrafiłam temu zapobiec. Chciałam otworzyć oczy i wstać, ponieważ byłam świadoma, iż to tylko kolejny koszmar. Mimo wszystko i tak dotarłam do mężczyzny. Miał szeroko otwarte oczy, które zaszły mgłą. Nie bił z nich typowy, żywy blask. Zniknął głęboki kolor tęczówki. Usta miał rozchylone, ale nie wydobywał się z nich oddech. Gardło było dziwnie zapadnięte, przez co w moim powstała gula, uniemożliwiająca swobodne przełykanie. Jak zawsze, to dziwne odkształcenia przyciągało mnie. Palce mimowolnie powędrowały w jego stronę. W głębi siebie wrzeszczałam, jednak na zewnątrz byłam po prostu przerażona. Musnęłam lodowatej skóry mężczyzny i w tym samym momencie ziemia zaczęła go pochłaniać. Zatracał się coraz głębiej. Twarz przykryła gleba, wpadając przez rozchylone wargi do gardła i drażniąc odkryte gałki oczne. Teraz krzyczałam, krzyczałam, aż poczułam ból.
Na powierzchni została tylko dłoń. W przypływie impulsu chwyciłam za nią, a przejmujące zimno bijące od niej sprawiło, że momentalnie odskoczyłam. Ciało mężczyzny zniknęło. Na jego miejscu pojawiły się robaki, które co jakiś czas wypełzały spomiędzy grudek ziemi. Opadłam na kolana, szlochając.
— To tylko sen... — Próbowałam uspokoić rozszalałe emocje, ale nie wychodziło mi to. Na miejscu obrzydliwych żyjątek powstała skała. Wyrastała z ziemi, formułując nagrobek. Mroźny granit zastygł po kilku sekundach. Na płycie pojawiły się literki.
A L O I S Y
Zamordowany przez
KLARĘ ROUSE
Kolejny wrzask rozdarł moje gardło, a rozgrzane policzki zalała fala łez. Powtarzałam niezrozumiałe dla siebie słowa jak modlitwę. Chciałam uciec od tego miejsca, od koszmaru, ale jeszcze nie czas.
Wstałam na rozdygotane nogi i odwróciłam się. Jak zawsze stali tam. Kobieta i dwójka dzieci. Ich głowy były zwieszone, przez co włosy skutecznie zasłaniały twarze. Owiało mnie dziwne uczucie.
— Zabiłaś mojego męża... — wysyczała cichutko kobieta. Dłonie opierała o ramiona dzieci. Zaciskała na ich czarnych kostiumach swoje blade szpony.
— Mamusiu — przerwał jej głos dziewczynki, która w rękach ściskała pluszowego misia z na wpół urwaną głową — gdzie tatuś?
Przełknęłam ślinę, ale nie spłynęła swobodnie po przełyku. Coś ją zablokowało, przez co zaczęłam się krztusić.
— Tatuś nie wróci — ponownie przemówiła kobieta — ta pani też nie wróci.
Tchawica. To mi przeszkadzało. Jej dziwne ustawienie.
— KLARA! — usłyszałam gdzieś w oddali.
Moje ciało zaczęło dygotać coraz mocniej i mocniej. Zacisnęłam dłonie na gardle, wydając nieludzkie odgłosy.
— Klara! — Ponownie ten sam głos. Obraz przed moimi oczami zaczął się rozpływać. To koniec.
Z wrzaskiem usiadłam na łóżku. Pot zalał mi oczy. Serce biło jak oszalałe, a klatka piersiowa w zastraszającym tempie wychylała się i chowała. Dyszałam głośno, a zarazem łkałam, walcząc o oddech.
— Już wszystko dobrze, to tylko kolejny koszmar. — Ciepłe dłonie, które należały do żywego człowieka, odgarnęły mi mokre włosy z czoła. Chłopak przycisnął mnie do swojej nagiej klatki piersiowej, a ja, nie zwracając na nic uwagi, mocno oplotłam go w pasie.
Lucas kołysał nami delikatnie w przód i w tył, głaszcząc przy tym moje włosy. Powtarzał kojącym szeptem uspokajające słowa. Dygotałam w jego ramionach, niekontrolowanie pociągając nosem. Łzy przestały spływać po policzkach, ale szloch nadal męczył ciało. Po kilku kolejnych minutach doszłam do siebie. Rozluźniłam się.
O tej godzinie po takim koszmarze nie myślałam jak Klara Rouse. Czułam się bezbronna i krucha. Może dlatego jeszcze długo nie byłam w stanie wypuścić chłopaka ze swoim ramion. Im jednak lepiej rozumiałam zaistniałą sytuację, tym bardziej żałowałam tego, co zaszło. Wstyd mi było za wrzaski, za płacz, za dreszcze i za taką bliskość. To nie byli ludzie do opieki. Przez nich się męczyłam. Przez nich miałam takie doświadczenia, jakie miałam. To ich wina i nikt nie zamydli mi oczu "wsparciem".
Ze wstrętem i grymasem na twarzy puściłam Lucasa i odwróciłam się do niego plecami, chwytając za poduszkę. Wtuliłam w nią twarz, wyklinając sama siebie pod nosem. Byłam głupia. I niemiłosiernie naiwna. I taka wystawiona. Bez wykreowanej mnie niemal naga. Dlatego nie mogłam w stu procentach na sobie polegać. Wtedy byłam zbyt podatna na słabości, a to nigdy nie pomaga.
— Nie masz się czego bać. Jestem w pokoju obok — rzucił markotnie, nie dotykając mnie. Po kolejnej nocy z rzędu wiedział już, że lepiej w takim momencie trzymać ręce przy sobie. Byłam zapewne ciężką do rozgryzienia osobą, ale to dobrze. Jeżeli nie potrafili zrozumieć, co mną kieruje, ani zdefiniować moich cech, to działało tylko na plus.
Czułam, jak na materac przestaje napierać drugie ciało. Następnie usłyszałam cichutkie kroki kierujące się do wyjścia. Wiedziałam, że zanim Lucas opuści sypialnię, przystanie w progu i jeszcze raz na mnie spojrzy. Zawsze tak robił.
— Omen, śpij — polecił psu, którego dopiero teraz zauważyłam. W świetle księżyca jego oczka błyszczały złowieszczo. Siedział przy moim łóżku, ale gdy tylko chłopak wydał mu polecenie, zwierz położył się i głośno nabrał powietrza do płuc. — Ty też śpij, mała. — Również skierował do mnie ewidentne polecenie, ale nie byłam taka posłuszna, jak idealnie wytresowany pies. Perspektywa dalszego snu w moim odczuciu nie należała do idealnych rozwiązań. Obawiałam się, że ten głupi koszmar powróci, a wtedy i Lucas ponownie przyjdzie. Czyli następna dawka kompromitacji.
Wiedząc, iż zapewne już nie zareaguję na jego słowa, chłopak zamknął drzwi. Zostałam tylko ja i Omen. Pokręciłam głową na boki, mocno zaciskając oczy, aby kolejne łzy nie wypłynęły na rozgrzane, zarumienione policzki. Wszelkie próby jednak poszły na nic. Teraz przynajmniej mogłam pozwolić sobie na załamanie, bo byłam bez świadków. Dlatego ostatecznie się poddałam. Wstrząsana wyrzutami sumienia, świadoma beznadziei sytuacji, nie wiedząc, co ze mną dalej zrobią, nękana przez masę pytań, płakałam, aż nastał świt. A wraz z tym widokiem jakimś cudem zasnęłam i na szczęście tym razem o niczym już nie śniłam.
~~~
Wstałam wyjątkowo niewyspana. Z trudem zwlekłam swoje ciało z łóżka i rozciągnęłam się. Wraz z tą czynnością Omen po drugiej stronie podniósł łeb. Spojrzał na mnie, a w jego oczach nie dostrzegłam nawet odrobiny sympatii. Od tygodnia mi towarzyszył zawsze i wszędzie, ale nadal nie byliśmy do siebie przyjaźnie nastawieni. Próbowałam ignorować jego obecność, ale strach, że zaraz rzuci mi się na plecy, nie pozwalał na to. Zaskakujące, jak ktoś potrafił wychować tego psa. Był autentycznie moim cieniem i wolałam nie sprawdzać, czy jest w stanie zaatakować, gdy zacznę coś knuć. Wierzyłam chłopakom na słowo, iż tak by się stało.
Szybko odwróciłam wzrok od jego wielkiego łba i poszłam do łazienki. Za sobą usłyszałam głośne kroki i szuranie pazurami po płytkach. Na początku przeszywał mnie wówczas dreszcz, teraz jednak byłam już obojętna na takie odgłosy. Błyskawicznie przebrnęłam przez poranną rutynę i wyszłam z łazienki wraz ze swoim towarzyszem. Zbiegłam po schodach na parter, a tam zawędrowałam do kuchni. Zegarek na piekarniku wskazywał południe, a ja czułam się jak trup. Od razu podeszłam do ekspresu i zaczęłam robić mocną kawę. Nie do wiary, ile radości mogły dawać tak proste czynności, jak łyk kofeiny, gorący prysznic przed snem, czy możliwość zmieniania codziennie ubrań na świeże. Przez ponad cztery miesiące byłam tego pozbawiona. Ponad cztery miesiące w składziku. Gdy o tym usłyszałam, wprost nie mogłam uwierzyć.
— Miałaś wstawać o siódmej, żeby przygotować nam śniadanie — rzucił ktoś za mną oskarżycielskim tonem. Przewróciłam oczami jeszcze zanim popatrzyłam w stronę Marka.
— Robiłam je wczoraj. — Oparłam plecy o blat i skrzyżowałam ręce. Widać było, że chłopak dopiero wstał. Jego długie włosy były poplątane, a koszulka nadal nie wylądowała na ciele.
— Spalona jajecznica się nie liczy. — Stanął w takiej samej pozycji, jak ja, unosząc przy tym wyzywająco jedną brew.
— Dziękuj, że nie zatruta.
Przekomarzanie z nim zawsze stanowiło dla mnie pewne wyzwanie. Próbowałam oszukać umysł, jednak podświadomość dawała mi znać, że przesadzam. Kamuflowanie strachu opracowałam do perfekcji i miałam pewność, iż chłopak nie miał pojęcia, czym i w jakich momentach mnie najbardziej przerażał.
Obecnie przez chwilę piorunowaliśmy się wzrokiem, aż ekspres zakończył robienie mojej kawy. Już miałam po nią sięgnąć, ale brunet wyprzedził mnie i zgarnął dla siebie filiżankę.
— Ej! — krzyknęłam, patrząc, jak spija pierwszy łyk i szczerzy zęby w odrażającym uśmiechu.
— Pyszna. — Zaśmiał się i ponownie przechylił filiżankę. Zacisnęłam dłonie w pięści, na co Omen natychmiast zareagował i warknął ostrzegawczo. Szybko opanowałam emocje, a lęk przed zwierzęciem wywołał jeszcze więcej radości u Marka. Czule poklepał czarny łeb psa, chwaląc go za refleks.
— Zapraszam za mną, złotko — rzucił, wychodząc z kuchni. Przeklęłam parę razy pod nosem, a potem niechętnie poczłapałam za chłopakiem. Trzymałam się na dystans, niepewna, dokąd znowu prowadził.
Zawędrowaliśmy do nieznanego mi dotąd miejsca. Brunet otworzył drzwi, wpuszczając pierwszą do ciemnego pomieszczenia. Z wahaniem minęłam próg, a dopiero gdy to zrobiłam, wokół rozbłysło światło.
— Witaj w pralni.
Szeroko otwierając oczy, zobaczyłam sterty ubrań walających się po podłodze lub niedbale zarzuconych na jeden stos. Gdzieś pomiędzy tym bałaganem stała pralka, a zaraz obok suszarka oraz żelazko ustawione na zwyczajnej desce przymocowanej do ściany.
— Twoim dzisiejszym zadaniem jest uprać i uprasować wszystkie te rzeczy — wskazał ręką wokół nas — za poniszczone ponosisz kolejne kary.
Spojrzałam na niego oniemiała.
— Składaliście to przez rok, czy właśnie widzę brudne ubrania całej mafii?
Mark zaśmiała się donośnie, ale nie odpowiedział na pytanie. Poklepał moje ramię i wyszedł z pralni, zostawiając z bałaganem i Omenem. Staliśmy tak razem przy samych drzwiach, nie mając gdzie spokojnie postawić nogi.
— Co bydlaku, nawet nie ma miejsce, by się położyć? — zagadałam do towarzysza, ale ten całkowicie zignorował moje słowa. Wzięłam głęboki wdech i odgarniając nogą rzeczy, zrobiłam sobie drogę do pralki. Nie wiedziałam, od czego w ogóle zacząć. Pranie nie należało do moich obowiązków jak z resztą nie jedna rzecz w domu. Chwyciłam pierwsze jeansy i oglądnęłam je. Jedno wiedziałam na pewno - przed wrzuceniem do pralki trzeba przeszukać kieszenie. A gdy się je już sprawdza, to za trud włożony w taką pracę, można wszystkie znaleziska zostawić dla siebie. Z uśmiechem wsadziłam dłonie do kieszeni, ale w pierwszych nic nie znalazłam. Miałam nadzieję, że z czasem będzie już tylko lepiej.
Szybko uporałam się z pierwszą turą i z małym trudem pralka w końcu ruszyła. Ja w tym czasie zaczęłam przegrzebywać i sortować następne rzeczy. Przeszukiwałam kieszenie, co jakiś czas znajdując drobne monety, albo papierki czy paragony. Raz mi się trafiła zapalniczka, która na szczęście jeszcze działała. Również ją zatrzymałam dla siebie, bo nie byłam pewna, co mnie jeszcze może czekać w najbliższej przyszłości. Sprawnie pakowałam ubrania do pralki, przemieszczałam je do suszarki, a na koniec prasowałam. Nie znajdowałam jednak niczego bardziej interesującego od pieniędzy. Aż w końcu trafiły mi się czarne spodnie z dziurami, których kieszeń była ewidentnie czymś obciążona. Z nadzieją sięgnęłam do jej wnętrza i wyciągnęłam jakiś zgrabny, metalowy przedmiot. Spojrzałam na to, co ściskam i od razu przeszył mnie mroźny dreszcz. Delikatnie odblokowałam ostrze. Scyzoryk.
— Matko... — wyszeptałam do siebie. Znalezisko lepsze od brzytw i jakichś nożyczek. W końcu coś sensownego.
Moja ekscytacja jednak nie trwała długo, ponieważ zaraz lśniącym ostrzem zainteresował się Omen. Dopiero gdy dźwignął swoje cielsko, przypomniałam sobie o jego obecności. Widząc bystre spojrzenie psa utkwione w scyzoryku, wstrzymałam oddech.
— Na pewno ci tego nie oddam — zagroziłam, również wstając. Pies zawarczał ostrzegawczo, demonstrując swoje żółtawe kły. Zrobiłam parę kroków w tył, na co zwierz ruszył do przodu. Jedno było pewne - mając w posiadaniu taką broń, łatwo nie odpuszczę.
Pies ponownie zawarczał, a ja w duchu dziękowałam, że pralka wcale nie należała do cichych urządzeń. Gdyby jego złowrogie pomruki dotarły do chłopaków, a ci weszliby do pralni... pewnie miałabym przechlapane.
Nie spuszczałam Omena z oka. Usiłowałam utrzymać maskę bojowo nastawionej dziewczyny, ale wewnątrz cała drżałam. I wiedziałam, że mój towarzysz to czuje. Może nawet w swoim psim umyśle nabijał się ze swojej głupiutkiej, naiwnej ofiary. W myślach usiłowałam znaleźć najlepsze wyjście z sytuacji. Nie mogłam pokaleczyć go scyzorykiem, bo gdyby ktoś zobaczył rany cięte na ciele psa, mógłby skojarzyć fakty. A wtedy straciłabym jedyną broń. W takim wypadku to w zasadzie nie byłam w stanie nic mu zrobić. Nie znalazłabym ani sensownego wytłumaczenia, dlaczego pies mnie zaatakował, ani czym powaliłam taką bestię.
Gorączkowo myślałam, a plecami w końcu oparłam się o zimne kafelki na ścianie. Przełknęłam głośno ślinę, gdy odniosłam wrażenie, że spojrzenie zwierzęcia utkwiło na moim gardle. Wydał z siebie głos, którego baryton wywołał u mnie dreszcz. Dyskretnie schowałam scyzoryk, chociaż to i tak nie uszło uwadze Omena. Zaszarżował i zaczął szczekać. Ugięłam się na nogach i pochyliłam do przodu, rozkładając lekko ręce. Coś mi świtało, że tak wygląda pozycja do skoku, która powinna nieco ostudzić emocje zwierzęcia. I faktycznie pies stanął i najeżył sierść, nadal ujadając. Byłam pewna, że ściany od jego głosu drżą, a jednak nikt nadal nie otworzył drzwi. Nie rozumiałam, jak to możliwe, żeby chłopaków nie zainteresowało tak donośne szczekanie. A może liczyli na moją śmierć?
Próbowałam nie wpatrywać się w oczy psa. Z doświadczenia wiedziałam, że to tylko zachęta do otwartej wojny. Skupiłam więc spojrzenie na jego kłach i zmarszczonym nosie. Łatwe do naśladowania.
Teraz musiałam wyglądać komicznie. Stałam pochylona w stronę ogromnego psa, szczerząc w zęby. Nie dbałam jednak o godność. Nic mi po niej, gdyby z mojego gardła wylewały się litry krwi. Na sekundę opuściłam wzrok na ubrania, które nas oddzielały. Szybko jednak wróciłam do obserwacji psa, bo na dobrą sprawę nie wiedziałam, czy brak spojrzenia nie sprowokuje go do ataku. Powoli przykucnęłam, na co Omen zawarczał, i po omacku chwyciłam najbliższą bluzę. Rozłożyłam ją i trzymałam przed sobą na wysokości pasa. Łudziłam się, że rottweiler weźmie to za barierę nie do przejścia. Co prawda wkurzyłam go tym, ale nie ruszył z miejsca. Miałam nadzieję, że bluza faktycznie pełni w oczach zwierzęcia funkcję tarczy i powoli zaczęłam zmieniać swoje położenie. Odwróciłam nas o sto osiemdziesiąt stopni. Za plecami obecnie miałam drzwi, do których powoli zaczęłam się przybliżać. Omenowi jednak to nie odpowiadało. Może nawet jego inteligentny umysł wychwycił kolejny podstęp.
Powoli zmierzaliśmy do wyjścia. Gdy moje plecy uderzyły w płaską połać, na oślep zaczęłam szukać klamki. Nie spuszczając wzroku z psa i jedną ręką nadal trzymając bluzę, udało mi się otworzyć drzwi. W przypływie euforii w końcu miałam jakiś plan. Zamierzałam szybko wyjść z pralni i uwięzić w niej Omena. Nie przemyślałam jednak tego do końca.
Odwrócenie się plecami do bestii było najgorszym krokiem, jaki mogłam zrobić. Nie zdążyłam nawet chwycić klamki po drugiej stronie, by odciąć psu drogę do siebie, gdy silne łapy uderzyły od tyłu. Runęłam na ziemię, a ponad pięćdziesiąt kilogramów żywej wagi przygwoździło moje ciało. Gwałtownie wypuściłam całe powietrze zalegające w płucach. Czułam, jak Omen rozszarpuje moją koszulkę. Krzyknęłam spanikowana. Próbowałam w jakikolwiek sposób poruszyć się, ale leżący na mnie pies skutecznie to uniemożliwiał. Słyszałam trzeszczenie rozrywanego materiału. Ponownie krzyknęłam, gdy Omen pociągnął do tyłu za moje włosy. Zacisnęłam mocno zęby, przypominając sobie, że przecież leżymy na korytarzu. Co prawda oddalonym od salonu, czy kuchni, ale jednak na zewnątrz. Lucas i Mark mogli w każdym momencie nas usłyszeć.
Nieudolnie usiłowałam na wszelkie sposoby zwalić z siebie zwierze. Wierzgałam nogami, jednak ani razu nawet nie musnęłam jego ciała. Gdy uwolnił moje włosy, zamierzałam uderzyć go tyłem głowy, ale to też mi nie wychodziło. Kiedy poczułam, jak jego kły zaczynają kąsać mnie po ramieniu, całkowicie spanikowałam. Łzy bólu wypełniły mi oczy, przez co wszystko wokół było zamazane. Nie wytrzymałam tego dłużej. Zgryzłam wargi do krwi i odpuściłam. Zaczęłam wrzeszczeć na całe gardło, czekając na pomoc chłopaków. Chciałam, żeby już przyszli.
— Omen, wystarczy! — Usłyszałam władczy ton i z ulgą zauważyłam, że pies ze mnie zszedł. Mark i Lucas podeszli do nas. Blondyn od razu pomógł mi wstać, a w tym czasie drugi z chłopaków odciągnął psa na bok. Chociaż Omen odpuścił, w dalszym ciągu zawzięcie szczekał, rozpryskując wokół swoją ślinę. — Przeszukaj ją — polecił Mark.
Lucas szybko odnalazł scyzoryk. Pomachał nim i odrzucił do kolegi. Kiedy przedmiot trafił w dłonie Marka, Omen od razu zamilkł.
— Zajmij się nią. — Wydał kolejny rozkaz, a chłopak od razu chwycił mnie za ręce i pomógł wstać. Ból rozdzierał moje ramię, które ociekało ciepłą cieszą. Czułam, jak postrzępiony materiał wisiał na plecach, odsłaniając skórę. Wsparta o Lucasa, ruszyliśmy w stronę łazienki.
Czułam się dziwnie w jego obecności po nocach, gdy wylewam z siebie masę łez. Chciałam, żeby postrzegał mnie jako silną przeciwniczkę, a nie kruchą dziewczynę, którą łatwo złamać. Dlatego nieco wyprostowałam postawę i przestałam o niego opierać cały bok. Pewnie stałam na własnych nogach, pozwalając mu jedynie na podtrzymywanie za przegub.
Po chwili dotarliśmy do jednej z wielu łazienek w rezydencji. Blondyn usadowił mnie na brzegu wanny i zaraz zaczął przeszukiwać szafki.
— Zdejmij bluzkę — powiedział w trakcie układania na ladzie potrzebnych przedmiotów. Przez kilka sekund przyswajałam jego rozkaz, analizując to, co może spowodować zarówno jego spełnienie, jak i zignorowanie.
— W życiu — prychnęłam ostatecznie, a chłopak spiorunował mnie wzrokiem. Nie wywołał tym jednak większego wrażenia, a tym bardziej nie wzbudził strachu. W dalszym ciągu siedziałam niezłomnie w tym samym miejscu w postrzępionych ubraniach, zaciskając palce na brzegach wanny.
— Marny czas na przekomarzanie. — Odwrócił się w moją stronę z nożyczkami w ręce. Nim zdążyłam zrozumieć, co planował, rozciął koszulkę od rękawa do dekoltu.
— Ej! — Odskoczyłam gwałtownie, przez co poczułam kolejną falę bólu. Najważniejsze jednak w tamtym momencie było utrzymać równowagę, by nie wpaść do wanny. W ostatniej sekundzie pociągnęłam opadające ciało do góry, stabilniej siadając.
— To tylko po to, żebyś nie musiała cierpieć ściągając bluzkę przez głowę — wyjaśnił ze spokojem, przywodząc mi na myśl zmęczonego rodzica, który tłumaczy po raz kolejny coś logicznego swojemu durnemu dziecku. Spojrzałam na niego nieufnie, jeszcze przez chwilę się wahając. W końcu jednak bez przeszkód pozwoliłam sobie rozciąć materiał po drugiej stronie.
Chłopak wyjątkowo delikatnie uwolnił mnie od resztek całkowicie zniszczonej koszulki. Poczułam się niezręcznie, siedząc przed nim półnaga. Lucas jednak tym razem nie wyglądał na przejętego. Odwrócił mnie do siebie i starł krew spływającą po całym boku. Zadrżałam niekontrolowanie, za co przeklęłam w myślach. Wolałam, żeby mnie nie dotykał. Sama też bym sobie w miarę dobrze poradziła. Jego bliskość parzyła i brzydziła, więc zacisnęłam mocno powieki. Próbowałam nie myśleć o tym, że to bandyta, który obecnie w zasadzie mógł ze mną zrobić, co tylko chciał.
— Masz pecha do tych ramion — zauważył, ignorując moje idiotyczne zachowanie i odklejając plaster, aby obejrzeć szwy. Już niedługo miały zostać ściągnięte.
— Faktycznie — sapnęłam drętwo — całkowicie zapomniałam o tym drugim.
Chłopak szybko oczyścił moje ciało z krwi i w końcu mogłam się chociaż odrobinę rozluźnić. Nie trwało to jednak długo, bo zaraz przeszedł do dezynfekowania, co wywołało niemiłosierne pieczenie. Zawyłam, zaciskając z całych sił palce na udach.
— Po co ci to było? — zapytał blondyn, jakby chcąc zająć mój umysł czymś innym. Niewiele to jednak pomogło i przez chwilę tylko zgrzytałam zębami. Dopiero po pewnym czasie byłam zdolna do udzielenia odpowiedzi.
— Nie rozumiem.
— Po co narażałaś się na atak psa dla jakiegoś scyzoryka — skonkretyzował niby obojętnym tonem.
— To chyba nie jest trudne do wydedukowania — zakpiłam, a Lucas kolejny raz popsikał czymś moją ranę. Ponownie zawyłam. — To raczej nie było konieczne! — warknęłam, zerkając za siebie.
— Nie było. Tak samo, jak twój wybryk.
— Perspektywa służenia wam nie jest idealnym planem na przyszłość, nie uważasz? — syknęłam z pogardą, nadal zmagając się z bólem.
— Mało jeszcze wiesz — mruknął cicho, zajęty oklejaniem obu ramion.
— Możesz mi coś powiedzieć — zachęciłam go z nutką nadziei w głosie.
— Mylisz się. I gotowe. To tylko parę dziur po zębach, więc tym razem szwy nie będą potrzebne. — Poczułam, jak przygładza opatrunek palcami.
— A jak ty tu trafiłeś? — zignorowałam jego słowa, licząc na to, że ta odpowiedź na coś mnie nakieruje.
— To nie jest odpowiedni moment na takie dyskusje — odparł twardo, dając mi do zrozumienia, żebym nie drążyła tematu. To tylko przekonało mnie, że jakiś fragment opowieści może mi pomóc. W ucieczce, w zrozumieniu ich działania, w czymkolwiek.
Wstał, zbierając rozrzucone wokół śmieci. Wbiłam w niego uporczywe spojrzenie, nie dbając już tak bardzo o brak koszulki. I tak nawet nie patrzył na mnie.
— Chciałeś tego? — Przekrzywiłam głowę, lustrując jego twarz z boku.
— Na początku może nie — odparł po chwili namysłu — teraz niczego nie żałuję.
Pokiwałam niewyraźnie głową, zagryzając wewnętrzną stronę policzka. Coś tu było nie tak.
— Zaraz przyniosę ci nowe ubrania — rzucił, zanim wpadłam na jakieś kolejne pytanie i wyszedł z łazienki. Czekając na niego, siedziałam pogrążona w myślach. Dzisiejszym dniem zyskałam jedynie zapalniczkę i trochę pieniędzy. Czyli moja sytuacja nadal nie wyglądała zadowalająco. A do tego jeszcze te wszystkie zagadki, które przyprawiały mnie o ból głowy...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top