Rozdział 6

Siedziałam tak w przymierzalni kilka dobrych godzin, ale Lucas nie przyszedł. Jego nieobecność skłoniła mnie, aby w końcu wyjść.

Sklepy powoli pustoszały. Nie sądziłam, żeby to był dobry znak. W końcu łatwiej ukryć się w tłumie. Jak gdyby nigdy nic, ruszyłam przed siebie. Rozglądałam się przy tym, gotowa na atak. Odnalazłam wyjście z galerii i już po paru następnych minutach stałam przed nią na chodniku. Zapadał mrok, a mimo to samochody krążyły po ulicach, a ludzie nieustannie mnie mijali. Popatrzyłam raz w lewo, raz w prawo i bez większej koncepcji, obrałam drogę swojej wędrówki. Czułam się nieswojo w obcym państwie. Może nawet bardziej niepewnie niż w rezydencji Lucasa. Chociaż... i tu, i tu czekała na mnie wielka niewiadoma.

Chodziłam po centrum miasta, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Adrenalina całkowicie wyparowała, przez co na nowo odczuwałam najzwyklejsze potrzeby, takie jak między innymi głód. Na razie jednak nie miałam na co liczyć. Wytężałam umysł, próbując wymyślić coś sensownego. Najbardziej potrzebowałam pieniędzy, a tego nikt nie mógł mi zapewnić. Wzięłam głęboki wdech. Ludzie wokół bełkotali coś w dziwnym języku. Witryny sklepowe powoli opadały, czyli dochodziła późna noc. Temperatura minimalnie spadała i miałam nadzieję, że nie na tyle, aby potem borykać się z zimnem. Spacerowałam po obcych ulicach, nie wiedząc, dokąd powinnam kierować kroki. Wszystko było bardziej skomplikowane niż w tym przeklętym składziku. Teraz obawa, że spotkam Lucasa, nie była obawą. Oczywiście wolałabym nie trafić na wściekłego uzbrojonego chłopaka, ale też nie narzekałabym z jego obecności. Może znowu by udawał, że nic nie zaszło?

— Ogarnij się — warknęłam pod nosem i skręciłam do małego sklepiku spożywczego. Byłam bardzo głodna, a nie mając pieniędzy, musiałam coś po prostu ukraść. Nie robiłam tego pierwszy raz i od razu zauważyłam, że Bangkok to całkowicie inny świat. Przy wejściu nie było czujników, w kątach kamer, a w pobliżu żadnej nawet prowizorycznej ochrony. Generalnie weszłam chyba do lokalu, który powoli zbliżał się do bankructwa i właściciela nie było na to stać. Lepiej dla mnie.

Spacerując pomiędzy zniszczonymi regałami, szukałam czegoś małego, a zarazem w miarę sycącego. Wszelkiego rodzaju chipsy czy chrupki od razu odpadły, ponieważ wydawałyby zbyt wiele hałasu. Chleb, który sklepik oferował, był twardy jak kamień. Wędlina i sery nie wyglądały zachęcająco. Ostatecznie schowałam do kieszeni kilka batonów, a pod za dużą bluzkę wepchałam dziwne wafle zapakowane w zgrabne, płaskie pudełeczko. Przekonana, że nikt tego nie widział, skierowałam się do wyjścia. Moja mina nie wyrażała niczego podejrzanego. Wyglądałam jak dziewczyna, która nie znalazła nic ciekawego w sklepie. Oczywiście mój opłakany stan zwrócił uwagę paru osób, ale nikomu najwidoczniej nie przyszło do głowy, że mogłam coś ukraść. Niespiesznie wyszłam z budynku i skręciłam. Oddaliłam się kilkanaście metrów i dopiero wtedy przyspieszyłam. Nikt mnie nie śledził, ani nawet nie wyraził większego zainteresowania moją osobą. W końcu uspokojona usiadłam na jakiejś ławeczce i wyciągnęłam pierwszego batona. Jedząc, rozmyślałam, co mogłabym dalej zrobić. Nie miałam zielonego pojęcia, jak z powrotem dotrzeć do swojego domu. Był w ogóle na to sposób, skoro nie miałam ani grosza przy sobie? A jeśli nie, to co począć? Gdzie "zamieszkać"? Wszystko za bardzo się komplikowało. Zdecydowanie zbyt pochopnie podjęłam decyzję o ucieczce. Co innego miałam jednak zrobić? Lepszej okazji mogło już nigdy nie być.

Gorliwe rozmyślania nagle przerwał pewien mężczyzna, który usiadł tuż obok mnie. Nie patrząc nawet w moją stronę, rozłożył gazetę i zaczął czytać, chociaż zapadał zmierzch i panujący półmrok nie sprzyjał temu. Było to dziwne, ale postanowiłam go zignorować. Po pewnym czasie jednak zaczął mnie na swój sposób intrygować. Spoglądałam na niego nieufnie, szukając czegoś podejrzanego czy niestosownego. Miałam złe przeczucia. 

Popatrzyłam na papierek z batonika. Wszelkie kalorie, produkty, które zawierał, czy producenci byli nabazgrani w dziwacznym języku. Hieroglify. Kątem oka jeszcze raz zerknęłam na nowego towarzysza, a dokładniej na gazetę. Była po angielsku, chociaż jeszcze nie spotkałam tutaj kiosku z angielską prasą.

Powtarzałam sobie w myślach, że to o niczym nie świadczyło. Mój mózg po porwaniu po prostu nie pracował prawidłowo. Skrzywili mi psychikę. Spowodowali, że teraz byłam przesadnie ostrożna i podejrzliwa względem wszystkich dookoła. Pomimo tego odsunęłam się kilka milimetrów. Z całych sił próbowałam nie zawracać sobie głowy mężczyzną, ale opornie mi to szło. Pospiesznie dokończyłam swoją marną kolację i już miałam wstawać, gdy niespodziewanie jego głos mnie zatrzymał.

— To był niezwykły dzień, nieprawdaż Klaro?

Zmarszczyłam brwi. Poczułam, jak oblewa mnie zimny pot. Serce podskoczyło do gardła, a ostatni kęs batonika utknął w drodze do żołądka. Nie kojarzyłam tego człowieka. Nawet w willi Lucasa czy Marka go nie widziałam. Moja intuicja nigdy się nie myliła. Powinnam była od razu odejść, gdy tylko mi powtarzała, że to nieciekawy typ.

— Skąd pan zna moje imię? — Dopiero teraz odskoczyłam od nieznajomego, robiąc kilka kroków w tył. Byłam gotowa w każdej chwili do ucieczki.

 Mój towarzysz zwinął z powrotem gazetę i obdarzył mnie szerokim uśmiechem. Również wstał, jednak nie zmniejszył dystansu między nami. Spokój i brak pośpiechu, które u niego dostrzegłam, stanowiły jeszcze bardziej podejrzaną mieszankę.

— Wszyscy je już znamy — zapewnił mnie z bladym uśmieszkiem — mam ją na trzeciej alei — dodał, ale przy tym nie wykonał żadnego dodatkowego gestu. Z opóźnieniem zrozumiałam, że dalszy komentarz nie był kontynuacją naszej rozmowy, lecz przekazem przez jakiś ukryty nadajnik. To mi wystarczyło. Wystraszona rzuciłam się do biegu. W tej samej chwili znikąd wyskoczyło trzech kolejnych mężczyzn. Sprawili, iż żaden kierunek nie był odpowiedni na ucieczkę. Okrążyli mnie. Osaczyli. Czułam się jak spłoszona sarna. Odcięta od jakiejkolwiek drogi ucieczki, wiedziałam już, jakie jest wyjście z takiej sytuacji. Atak.

Nie miałam żadnych szans z czterema dorosłymi mężczyznami, a przynajmniej nie sama. Rozglądnęłam się, poszukując jakiegoś narzędzia. Szczęście jednak przestało mi sprzyjać. Jedyne co byłam w stanie wykorzystać to kamień. Bez wahania chwyciłam go i rzuciłam w stronę intruza, który już prawie do mnie dotarł. Z jego czoła pociekła krew, a oczy zaszły mgłą. Otumaniony przestał biec, a za bolące miejsce chwycił z opóźnieniem. Nikt nie rzucił się na pomoc koledze. Woleli mnie schwytać.

Szukałam ratunku w przechodniach, lecz jak na złość nagle nikogo wokół nie było. Krąg utworzony przez nowych oprawców zaciskał się, a ja nie miałam już niczego do dyspozycji. Przynajmniej tak myślałam. W ułamku sekundy moja świadomość i kontrola odeszły na bok. Ich miejsce zajęły emocje i intuicja. Potem doszedł także instynkt, który dzielnie walczył o to, abym uciekła, obroniła swoje życie, nie musiała wrócić do gangsterów. Dzięki temu w mojej głowie zaświtał pewien plan.

 Pospiesznie zdjęłam pasek od spodni, co wywołało obrzydliwy uśmiech na twarzach zbirów. Nie wiedziałam do końca, jak mogę wykorzystać skórzany pas, ale czasami w filmach akcji widziałam wyrządzone przez niego niemałe szkody.

Cierpliwie czekałam na ich pierwszy ruch. Do przodu wysunął się nieszczęśnik, próbujący złapać mnie za ręce. W przypływie adrenaliny uderzyłam go sprzączką w głowę. Kawałek metalu zadudnił niemiło o jego czoła. Błyskawicznie wykonałam kolejny ruch, a tym razem metal trafił w nos wroga. Następny cios padł w to samo miejsce, a później znowu w czoło. I to wszystko w kilka sekund. Czasami sama siebie zaskakiwałam.

 Mężczyzna warknął zaskoczony, robiąc przy tym kilka kroków w tył. Otumaniony bólem, wolał tamować cieknącą krew, niż kontynuować walkę, więc kolejny facet rzucił się w moją stronę. Kucnęłam, robiąc unik, a gdy mężczyzna minął mnie, łapiąc w wielkie dłonie powietrze, wstałam i zarzuciłam mu pasek na szyję. Pociągnęłam go mocno do tyłu, a zaskoczony oprawca runął na plecy. Przewinęłam jeszcze raz skórzany materiał przez jego szyję i z całych sił pociągnęłam. Nieznajomy wydał zduszone charknięcie, gdy pętla zacisnęła się. Mogłam go równie dobrze w tamtym momencie zabić, ale dwóch pozostałych bandytów ruszyło mu na pomoc. W sekundzie wyswobodziłam krtań leżącego mężczyzny i jak batem strzeliłam w stronę twarzy najbliższego napastnika. Zawył, chwytając się za nos, a w tym czasie jego kolega złapał mnie za ramiona od tyłu. Nie pozwoliłam sobie na ani chwilę dekoncentracji pod wpływem zaskoczenia. Gwałtownie nadepnęłam na jego stopę, ale ten nawet nie pisnął. W tym czasie poprzednik napastnika z czerwoną szramą na nosie ponownie naparł na mnie. Wykorzystując mocne ramiona mężczyzny za mną, odbiłam się od podłoża i robiąc podpórkę z brzucha bandyty, wybiłam nogi w kierunku tego drugiego. Wypuścił całe powietrze z płuc, ledwo utrzymując równowagę. Na jego nieszczęście tuż za nim leżał dochodzący jeszcze do siebie kolega. Nadepnął na jego klatkę piersiową i runął tuż obok.

Tym sposobem został mi tylko jeden goryl do powalenia i mogłam uciekać, póki tamci jeszcze nie wstali. Nie sprzyjało mojej sytuacji jednak to, że ręce miałam uwięzione na wysokości łokci, opierając przy tym dłonie za plecami oprawcy. Trzymał mnie mocno, a szamotanie nawet na moment nie rozluźniło żelaznego uścisku. Krzyknęłam sfrustrowana. Mogłam już tylko jedno zrobić.

Zacisnęłam mocno oczy i wykorzystałam fakt, iż oprawca nie był wcale taki wysoki. Zgięłam się w pół, jakbym już miała ulec, a następnie gwałtownie wyprostowałam. Tył mojej głowy szybko i bardzo mocno uderzył w gardło faceta. Mężczyzna zakrztusił się, a następnie całkowicie rozluźnił. Przez chwilę wydawał nieludzkie charknięcia. Zacisnęłam jeszcze mocniej oczy, słysząc jego ostatnie tchnienia. Potem wyplątał się z moich rąk i opadł na chodnik, nie wydając już żadnego dźwięku. Mimo okoliczności łzy stanęły mi w oczach. Nie mogłam jednak teraz pozwolić sobie na rozklejenie.

— Chyba po tchawicy... — mruknęłam do siebie, robiąc krok w stronę bezwładnego ciała. Klatka piersiowa z trudem się unosiła, a po paru kolejnych sekundach całkowicie zastygła.

— Zabiła go! — Usłyszałam za plecami. W głosie mężczyzny pobrzmiewało prawdziwe oszołomienie. Odwróciłam głowę, raptownie przytomniejąc. Pozostali już powoli wstawali. Byli wyraźnie zdumieni obrotem sytuacji. Z osłupieniem patrzyli w naszym kierunku, nie ruszając do dalszej walki. Jeden z nich okrążył mnie i zerknął na leżącego kolegę. Odskoczyłam do tyłu w obawie, że to tylko zmyłka i zaraz zostanę zaatakowana.

— Czwarta aleja, Alois nie żyje — powiedział głośno, a ta wypowiedź nie miała dla mnie większego sensu — wcielić w życie alternatywną misję — dodał i posłał mi znaczące spojrzenie. Więcej nie potrzebowałam. Wiedziałam, że pewnie znowu porozumiewa się z resztą szajki przez nadajnik, tak jak to robił człowiek na ławce. Czym prędzej ruszyłam biegiem po przekątnej ulicy jak najdalej od miejsca morderstwa.

Zabiłam człowieka.

Adrenalina powoli ze mnie uchodziła, więc zaczęłam pojmować więcej rzeczy. Obraz mi się zamazał od łez, jednak nie przestawałam biec. Uciekałam od tego przeklętego miejsca, od durnej szajki, od siebie. Moje ręce zostały splamione krwią, chociaż ani przez sekundę nie miałam z nią kontaktu.

— Samoobrona — powtarzałam przez zaciśnięte zęby, jakby to tłumaczyło zadanie przeze mnie śmiercionośnego ciosu. Doskonale wiedziałam, co robiłam i to mnie brzydziło.

Zimne łzy zalały moje policzki. Brzydziłam się sobą. Gdybym pozwoliła na powtórne porwanie, nie miałabym nikogo na sumieniu. Umarłabym, ale z czystym wnętrzem i umysłem. Teraz zacznę życie w nędzy, nie wiedząc, jak długo to pociągnę.

Alois. Tak miała na imię moja pierwsza ofiara.

Ryknęłam niekontrolowanym śmiechem. Zdecydowanie coś zaczynało się dziać z moją głową. Pierwsza, tak? Czyli zakładałam, że będzie też druga i trzecia?

Nagle przed oczami stanął mi obraz grobowca niejakiego Aloisy'ego. Wrzasnęłam w mrok ulicy. Moje serce biło jak oszalałe, a krew paliła żyły. Byłam wyczerpana. Nogi szczypały mnie niemiłosiernie od wysiłku. Musiałam w końcu stanąć i odpocząć.

Znalazłam wąską szczelinę pomiędzy dwiema kamienicami. Schroniłam się tam, zjeżdżając plecami po chłodnej ścianie. Podkuliłam nogi i pozwoliłam sobie na chwilę wytchnienia. Szloch echem przechodził między kamiennymi murami. Łzy ciekły po całej mojej twarzy, mocząc koszulkę. Zapomniałam o całym świecie. O jedzeniu, które zgubiłam. O niezaspokojonym głodzie. O ludziach, którzy desperacko mnie szukali.

Jedyne, o czym pamiętałem to twarz mężczyzny, z której wyzionął duch. I to ja go oderwałam od jego ciała...

~~~

Kiedy się obudziłam, było już jasno. Leżałem zwinięta na betonowej posadzce. Na ulicach panował niemały gwar, a ludzie ponownie pośpiesznie wędrowali gdzieś, nie patrząc nawet w stronę mojej kryjówki. Rozdygotana usiadłam. Nadal czułam słony smak łez w ustach, a w gardle ugrzęzła mi kłopotliwa gula. Przetarłam opuchnięte oczy. Pierwszą myślą była śmierć oprawcy. Z trudem wstałam. Czułam, jak łapią mnie zakwasy. Ręce również bolały podczas najmniejszego wysiłku. Spojrzałam na swoje dłonie. Poranione z połamanymi paznokciami wyglądały fatalnie. Brudne od pyłu i błota. Ja jednak się tym nie przejmowałam. Patrząc na nie, nie widziałam brudu, lecz szkody, które wyrządziły. Złamane nosy, ostre kamienie, duszący pasek, chęć strzelania do ludzi... niosły śmierć, ból i cierpienie. Nie były już tymi samymi dłońmi, co jeszcze... miesiąc wcześniej? Nieeeee, pewnie dłużej. 

Ogarnęła mnie rozpacz. Nawet nie wiedziałam, który dzisiaj był. Jeden oprawca. Jedno porwanie, a stałam się całkowicie innym człowiekiem. W zasadzie nie człowiekiem, a bestią.

Bestia. Potwór. Tak, to były trafne określenia.

Podczas walki ogarniał mnie instynkt. Coś na wzór żądzy krwi. Kontrolę nade mną przejmowała chęć zadania bólu. Furia i amok na raz. To było nieludzkie. Na co dzień nie wpadłabym na takie sposoby walki. Nawet nie pomyślałabym, że filmy, w których byłam zakochana, w jakichkolwiek sytuacjach zaczęłyby mi podpowiadać, co zrobić, by skrzywdzić. Aby się uwolnić. Nie sądziłam, że mój mózg to rejestruje i zapamiętuje, ponieważ sama nie zwracałam większej uwagi na te wszystkie bijatyki.

Obraz zawirował mi przed oczami, więc oparłam się o ścianę. Normalna osoba w takiej sytuacji popełniłaby samobójstwo, nie chcąc żyć z wyrzutami sumienia, albo przyrzekła, że już nigdy nawet komara nie zabije.

Ja nie byłam normalna.

Myśląc o szajce, ponownie ogarniała mnie złość. Chciałam jak najwięcej ofiar. Powybijać ich jak muchy. Zapłacić za zrujnowanie wszystkiego, co do tej pory miałam. Czy jednak zniszczenie mojego życia i psychiki było wartę bicia serca drugiej osoby? Moje rozumowanie w ogóle było pozbawione logiki. Czułam się obco we własnym ciele.

Chciałam zająć czym umysł. Ręce. Znaleźć zadanie. Głodna jednak niewiele mogłam osiągnąć, dlatego moim planem na ten dzień było znalezienie czegoś do jedzenia. Następnie powinnam poszukać jakiegoś schronienia. Miałam nadzieję, że takie wyzwania zastąpią rozmyślanie nad tym, jakie zakończenie powinno mieć wczorajsze wydarzenie. Jedynymi obrazami, które ciągle widziałam oczami wyobraźni, to te okropne charknięcia i nagła, pełna napięci cisza. Zastygłe ciało. Nieruchoma klatka piersiowa.

I kontrastująca z tym chwilowa walka o powietrze, kaszel i powrót do zdrowia. Tak to powinno wyglądać. Śmierć była zbędna.

Zacisnęłam pięści, a pojedyncza łza wypłynęła na mój policzek. Pozwoliłam jej opaść na koszulkę i wsiąknąć w materiał. Czułam się pusta od środka. Jakbym straciła wszystko, co było do stracenia. Nie mogłam dłużej nad tym rozmyślać. Musiałam już ruszać na podbój kolejnego dnia. Uniosłam głowę i otępiałym wzrokiem zobaczyłam nagle trzech mężczyzn wskazujących na mnie palcem. Zmarszczyłam brwi, próbując nie zadrżeć na ten widok. Wnętrze jednak zalała mi fala chłodu. Szli w moją stronę, powolnie i pewnie. A ja chciałam tylko chwili wytchnienia...

— Klara Rouse? — zapytał jeden z nich. Postanowiłam nie odpowiadać. Zapewne wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że dobrze trafił. — Szukaliśmy cię — dodał po chwili z uśmiechem.

Jak na zawołanie dwóch pozostałych za nim mężczyzn ruszyło w moim kierunku. Odruchowo zrobiłam parę kroków w tył, aż w końcu plecami uderzyłam o ścianę. Przełknęłam głośno ślinę. Czekałam na to, co zrobią napastnicy. Przypatrywałam się im i nagle zobaczyłam u jednego z nich intrygujący tatuaż na szyi. Przekrzywiłam głowę, mrużąc oczy, aby lepiej dojrzeć jego formę.

Uznałam, że tym razem ja zacznę bójkę. Byłam gotowa na odegranie się za wszelkie szkody wyrządzone przez tych ludzi. Niespodziewanie zapragnęłam zemsty.

Nie wiedzieć czemu, uderzyłam owego mężczyznę właśnie w ten tatuaż. Brzeg mojej dłoni zadudnił o skórę tuż pod uchem. Facet wydał zduszony okrzyk i opadł na kolana. Chyba tracił przytomność. Zaskoczona tym, całkowicie zapomniałam o drugim oprawcy. Poczułam, jak coś rozrywa moje ramię. Wrzasnęłam przeraźliwie, lecz żeby nie wzbudzić niepotrzebnych podejrzeń, napastnik przycisnął mi dłoń do ust. Wyjął tkwiące w ramieniu ostrze i machnął nim przed moimi oczami. Ból nie ustępował i powoli czułam, jak koszulka przesiąka krwią. Zacisnęłam mocno powieki i wymierzyłam cios w przeponę. Gdy mój łokieć walnął w miejsce pod żebrami, mężczyzna stracił oddech, zginając się w pół. Patrzyłam, jak łapczywie walczy przez chwilę o każdą dawkę tlenu, i wykorzystując okazję, zabrałam mu sztylet. Na drodze stanął mi już tylko trzeci facet, który cierpliwie czekał i patrzył, jak dekoncentruje na jakiś czas jego pomocników. Ściskałam broń w dłoni i obserwowałam, co zamierza zrobić. I tak nie miałam, jak uciec, ponieważ wystarczyło, że stanął pośrodku, a już odcinał mnie od ruchliwej ulicy. Za wąską kryjówkę sobie wybrałam.

Przez kilkanaście sekund patrzyliśmy sobie głęboko w oczy. Mrużąc powieki zrobił coś, czego ani przez sekundę nie brałam pod uwagę.

Zaczął klaskać.

Zdumiona patrzyłam na niego jak na wariata, unosząc jedną brew.

— Gratuluję, Klaro — odezwał się w końcu. Jego pomagierzy zdążyli wrócić do siebie i lekko wykrzywiając usta z bólu, stanęli kilka kroków za mną.

— Czego? — zapytałam w końcu.

— Myślę, że za niedługo już wszystkiego się dowiesz — tajemniczy uśmiech rozświetlił jego twarz — na nas czas, panowie.

Mężczyźni bez żadnych problemów ominęli mnie i poszli za liderem. Kroczyli koślawo, jakby nadal odczuwali efekt moich ciosów. Nie wywołali tym jednak wyrzutów sumienia u mnie. Wręcz raczej niedosyt.

— Sztylet możesz zatrzymać — rzucił na odchodne mój rozmówca, wychodząc już niemal na chodnik — wątpię, aby był potrzebny, ale zatrzymaj.

Skręcili w lewo i ślad po nich zaginął. Stałam skołowana, analizując wszystko jeszcze raz. Tak po prostu odeszli? To tyle?

Skrzywiłam się, kiedy ruszyłam ramieniem. Ból dał o sobie znać ze zdwojoną siłą. Spojrzałam w kierunku rany i jęknęłam już od samego patrzenia na silnie krwawiący, głęboki sznit. Pewnie przydałoby się parę szwów. I przede wszystkim jak najszybciej musiałam kupić coś do jedzenia. A raczej co najwyżej ukraść. Chociaż nie wchodziło to w grę, skoro byłam tak pokiereszowana. Roztargniona zagryzłam wewnętrzną stronę policzka. W końcu jednak obrałam cel wędrówki. Nie wiedząc jednak, w którą stronę w ogóle powinnam pójść, ostrożnie schowałam sztylet splamiony krwią pod koszulkę i wyszłam na ulicę. 

Rozmyślałam nad tym, czy odnalezienie szpitala to na pewno dobry pomysł. Zapewne mało kto tam mówił po angielsku, a nawet jeśli, to mogliby zadawać kłopotliwe pytania. Krew jednak nie przestawała ściekać po mojej ręce, a ból nie ustępował ani na chwilę. Szłam powoli i delikatnie, ponieważ każde podrygiwanie tylko pogarszało sytuację. Ludzie wokół dziwnie patrzyli. Z przerażeniem ich wzrok lądował na czerwonej plamie krwi po mojej lewej stronie. Ignorowałam ich, z całych sił skupiając uwagę tylko na odnalezieniu szpitala.

— Czy w tym głupim mieście nie ma czegoś takiego jak izba przyjęć albo przychodnia?! — warknęłam po jakichś trzydziestu minutach bezsensownego marszu, zakładając, że nikt nie jest w stanie mnie zrozumieć. Moja dłoń była już cała czerwona, ponieważ usiłowałam nią zatamować krwawienie. Mimo wszelkich starań jednak odczuwałam, jak powoli tracę siły.

— Panienka w złą stronę idzie — usłyszałam gdzieś za swoimi plecami. Wystraszona podskoczyłam, co było bardzo złym pomysłem. Syknęłam momentalnie z bólu i krzywiąc się, popatrzyłam w stronę jakiegoś starszego mężczyzny. Siedział niby to znudzony na murku i palił papierosa. Przekrzywiłam głowę, robiąc odruchowo kilka kroków w tył. Ludzie w tym mieście, którzy potrafili mówić po angielsku, kojarzyli mi się tylko ze złem i natychmiastową potrzebą ucieczki.

— Przepraszam? — wydukałam w końcu.

— Szpital w tamtą stronę. — Mężczyzna niedbale wskazał papierosem część miasta, z której właśnie przyszłam. Wydawał się nie przejmować moim katastrofalnym widokiem i kapiącą na chodnik krwią.

— Dziękuję — wyszeptałam, nadal zachowując respekt i ruszyłam we wskazanym kierunku. Czekałam, aż nieznajomy skoczy w moją stronę, ale nadal siedział na murku, powoli delektując się dymem. Dziwne.

Po kolejnych trzydziestu minutach wróciłam do miejsca, gdzie napotkałam dziwnych typów, którzy tak po prostu puścili mnie wolno. Warknęłam pod nosem wściekła. Żar lał się z nieba, co jeszcze bardziej utrudniało mi zadanie. Byłam niemiłosiernie głodna i coraz bardziej spragniona. Jednym słowem - czułam się fatalnie.

Ruch przez cały ten czas ani na moment nie zmalał. Szłam w gąszczu ludzi, poszukując zwykłego szpitala, których w mojej rodzinnej miejscowości nie brakowało. Chyba że nie zwracałam na to uwagi, ponieważ sama mieszkałam dwie przecznice od niego. Wyszłam na róg ulicy i się rozglądnęłam. Na prawo ujrzałam budynek łudząco podobny do obskurnego szpitala. Wielopiętrowa kondygnacja z masą okien i nietypowymi światełkami na dachu, jakby ulokowane było tam lądowisko dla helikopterów. Ruszyłam w tamtą stronę z nadzieją.

Kiedy byłam już przy bramie wjazdowej, moim oczom ukazał się duży parking wypełniony po brzegi samochodami. Jęknęłam na myśl o kilku godzinach siedzenia na ławeczce i po cichu liczyłam na to, że moje krwawiące rozcięcie podchodzi pod nagłe wypadki.

Straciłam masę krwi i w rezultacie mój chód był coraz bardziej chwiejny, a obraz falujący, często zachodzących czarnymi mroczkami. Z trudem wyszłam po schodach, wyrzucając wcześniej ukryty sztylet w krzaki. Podreptałam w kierunku oszklonych drzwi, które nie chciały nawet drgnąć, gdy usiłowałam je otworzyć. Włożyłam w to całą swoją siłę i resztki energii, aż w końcu w akompaniamencie moich jęków uległy. Jak pod wpływem alkoholu wpadłam do wielkiego holu, z trudem łapiąc równowagę.

Szpital wypełniony był chorymi. Z poczekalni w zasadzie wylewali się ludzie. Lekarze i pielęgniarki pośpiesznie przechodzili z gabinetu do gabinetu. Do mojej głowy wpadło dziwne skojarzenie prymitywnego schronu podczas wojny domowej.

Odszukałam wzrokiem recepcję i powoli skierowałam tam swoje kroki. Oparłam się przy brudnym okienku i zajrzałam do młodej kobiety segregującej papiery. Zastukałam w blat, a kiedy zwróciłam tym jej uwagę, wystarczyło tylko spojrzenie na mnie. Mruknęła coś w dziwnym języku, podając mi plik kartek. Spojrzałam na nią jak na wariatkę. Wiedziałam, że tak będzie. Nie przyjdzie się z nimi wszystkimi tu dogadać.

Zerknęłam na plik, który dostałam i wykrzywiłam usta w grymasie. Wszystko pokrywały hieroglify. Jak miałam sobie niby poradzić?

— Nie rozumiem — ponownie przeszkodziłam jej w pracy. Na migi zaczęłam coś bezsensownego kreślić w powietrzu, jakby to mogło pomóc.

— Oh, przepraszam — sięgnęła na inny stosik — proszę, a tamto mi oddaj.

Blady uśmiech zalśnił na mojej twarzy, a rumieńce zażenowania minimalnie nadały cerze życia. Mogłam od razu przywitać się po angielsku albo coś.

Szybko wypełniłam rubryczki dotyczące moich danych i oddałam dokumentację kobiecie. Przelotnie na nią spojrzała, sprawdzając tylko, czy niczego nie przeoczyłam.

— Dobrze, z tego, co widzę musisz mieć głęboką ranę. Wzywałam już lekarza, za jakiś czas powinien już być.

Podziękowałam skinieniem głowy i odeszłam niespiesznie. Mogłam zapomnieć o wolnym miejscu, ale potrzebowałam tylko skrawka ściany do oparcia się. Niemiłosierny puls zaczął rozrywać mi czaszkę, ale to przeważnie była dla mnie norma w takich miejscach. Nienawidziłam szpitali. Smrodu, duchoty, zgiełku, odgłosów, niczego.

Po bardzo krótkim czasie koło mnie stanął młody mężczyzna w białym kitlu. Potrząsnął moim ramieniem, ale powoli traciłam kontakt z rzeczywistością. Obraz coraz bardziej zlewał się w niewyraziste kształty. Zostałam przez doktora delikatnie pchnięta i opadłam na wózek. Krzyknęłam przy tym, gdy tył pojazdu uderzył w moją ranę. Zwróciłam zapewne na siebie uwagę, ponieważ od razu szybko ruszyliśmy z miejsca.

Po kilku sekundach byliśmy już w gabinecie. Na szczęście obyło się bez pytań. Może widzieli, że powoli odpływam.

Poczułam, jak dostaje zastrzyk, a zaraz potem ponownie mnie przeniósł, tym razem na jakieś twarde łóżko. Nie przeszkadzałam mu w wykonywaniu swojej pracy. Przy pomocy kobiety, która nie wiem nawet kiedy pojawiła się koło nas, ściągnął mi koszulkę. Na chwilę odzyskałam świadomość, gdy materiał został oderwany od skóry. Wrzasnęłam przeraźliwie, wierzgając przy tym, co tylko pogorszyło sytuację. Gdyby nie kobieta, która mu pomagała, moja głowa już dawno uderzyłaby o parapet.

Poczułam zimną ciecz na ramieniu, która w pierwszym momencie przyniosła ukojenie, ale zaraz potem wywołała przeraźliwe szczypanie. Ponownie zawyłam, wyrywając się nieznacznie. Oczy zaszły mi mgłą. Po chwili obraz przeze mnie widziany był już tylko czarną plamą, a ja bezwładnie opadłam na materac twardego łóżka.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top