Rozdział 3
Tym sposobem wylądowałam w Bangkoku, stolicy Tajlandii. Upalne miejsce z niemal równie niebywale zatłoczonymi drogami, jak w Dubaju było ostatnim miastem, które przyszłoby mi na myśl. Cały ten kraj kojarzyłam z jedną wielką dziczą, ale jak już wspominałam, nie należałam do osób dobrych z geografii, a moje poglądy okazały się nietrafne.
Jadąc w samochodzie z kolejnym nieznajomym i z Markiem, z zaciekawieniem wyglądałam przez szybę. Co prawda było już późno, więc ulice spowijał mrok, ale witryny sklepowe i latarnie nieco rozświetlały przestrzeń wokół. Widziałam tłumy ludzi kroczących po chodnikach, wysokie budowle miejscami nieco już zniszczone i drzewa zapewniające cień. A ten musiał być tutaj na wagę złota. Teraz, gdy słońce zastąpił księżyc, wokół nadal panowała duchota. Nie chciałam nawet myśleć o skwarze w środku dnia.
Minęliśmy najróżniejsze dzielnice. Te uboższe i te bogatsze, ale na szczęście - bądź też nie - pozostawiliśmy to wszystko za sobą. Cały zgiełk, uliczny ruch, zaniedbane rudery, śmieci na ulicach i chodnikach, jak i wysokie wieżowce i sklepy. Powoli gęste zabudowy zastępowało coraz więcej drzew i zniszczone domy należące do biednych rodzin. Po poboczach biegały wychudzone psy, które czasami sprawiały trochę trudności nowemu kierowcy. Po długiej przeprawie skręciliśmy, wjeżdżając do nowego zakątka Bangkoku. Tym razem wyjątkowo przerażającej dzielnicy. Nieliczne lampy co jakiś czas oświetlały nieprzyjaźnie wyglądające budowle sklejone praktycznie z byle czego. Wśród poobijanych samochodów i porozrzucanych wszędzie śmieci stali ludzie śledzący nas wzrokiem, gdy powolnie jechaliśmy dziurawą drogą. Czułam się tak, jakbyśmy wstępowali na ich rewir i zaraz mieli za to oberwać. Jednak czy miałam powody do obaw? W końcu moimi towarzyszami byli gangsterzy, zapewne z pistoletami lub rewolwerami wetkniętymi za pasek spodni. Chociaż sądząc po nieprzyjemnych wyrazach twarz tutejszych mieszkańców, oni chyba też mieli czym się pochwalić.
Ostatecznie samochód zaparkował w najbardziej zaciemnionym zaułku, a mnie przeszył mroźny dreszcz. Mark i jego kolega pospiesznie wysiedli, a ja nie miałam na to najmniejszej ochoty. Brunet siłą musiał wywlec mnie na chodnik. Odwróciłam głowę, by móc rozeznać się w sytuacji.
Nasz kierowca stał przy samochodzie, bacznie obserwując zainteresowanych nami mężczyzn. Jedna z ich grupek powoli ruszyła w naszym kierunku, na co kolega Marka, z którym jeszcze nie zamieniłam ani słowa, sięgnął pod kurtkę. Czując jak blednę, popatrzyłam z powrotem na bruneta obok. Ściskał mnie mocno, trzymając blisko siebie. Dzięki zapalonym w samochodzie lampom dostrzegłam, że w wolnej dłoni miał broń.
— Nie rozglądaj się — nakazał twardym głosem, coraz bardziej ciągnąc moje zmęczone ciało. Już nie reagowałam na ból. Byłam za bardzo przejęta strachem. Gdzie ja znowu wylądowałam...
Pokonaliśmy jakieś dwa metry, by móc stanąć pod wielką bramą. Usłyszałam szczęk zamka i dopiero wtedy zauważyłam furtkę tuż obok niej. Mark pchnął mnie do przodu, zostając w tyle. Niepewnie przekroczyłam progi posesji, chociaż już wolałam trafić pod opiekę kolejnego gangstera, niż zostać na tej ulicy.
Usłyszałam, jak mój towarzysz zatrzaskuje furtkę, przez co dopadło mnie idiotyczne poczucie ulgi. Jaka ulga?! Z deszczu pod rynnę.
Ruszyliśmy szerokim podjazdem, który z dwóch stron obrastały gęste zarośla upodabniając ogród do dżungli. Po bokach naszej drogi stały małe latarenki, dające zaskakująco dużo światła. Po chwili dotarliśmy do rozwidlenia i chociaż mogliśmy pójść dalej usypaną z kamieni drogą bardziej na prawo lub na lewo, obraliśmy kierunek na wprost, przemierzając zarośla udeptaną ścieżką. Nie wiedziałam już, co tutaj robiliśmy. Szukaliśmy dogodnego miejsc na moją śmierć? Czułam, jak nogi powoli odmawiały mi posłuszeństwa. To było za dużo jak na pare dni. I gdy tak rozpaczałam, mając niemalże gdzieś twardą, wykreowaną Klarę Rouse, nasza nierówna droga zamieniła się w deski, a te z kolei doprowadziły do pomostu. Szeroko otworzyłam oczy na widok balustrad obwieszonych lampkami na sznurku, by oświetlać dalszą trasę. Deski groźnie zaskrzypiały pod naszymi stopami, gdy Mark pociągnął mnie w stronę mostu. Delikatnie wychyliłam głowę, by móc ujrzeć owady fruwające tuż nad taflą wody. Zmarszczyłam brwi, widząc, jak szeroka rzeka odcina gęste zarośla od - wydawać by się mogło - fundamentów wprost wyrastających z jej dna. Rozchyliłam wargi, zdumiona widokiem przed nami. Wielka budowla, wprost oszałamiająca, chyba nawet bardziej od rezydencji szefa tej całej szajki. Biała, przytulna, ogromna. Z wielu okien biło światło, tak jak i z tarasów i balkonów. Pomost, po którym dalej szliśmy, nie prowadził jednak bezpośrednio do budynku, lecz skręcał. Wtedy jednak zauważyłam, że też nigdzie nie było możliwości wejścia do wnętrza rezydencji. Tarasy i ściany jakby stojące na wodzie musiały być tyłami posiadłości. Wprost oniemiałam.
Ostatecznie po kilkunastu kolejnych metrach dotarliśmy do wybrukowanego dziedzińca, również otoczonego tak gęstą roślinnością, jak tylko było to możliwe. Wtedy zrozumiałam, że właśnie wylądowałam na końcu świata, gdzie nikt nie ma do mnie dostępu. A komu niby wpadłoby do głowy mnie tu szukać? Na mojej twarzy zakwitł grymas. Wylądowałam w bardziej beznadziejnej sytuacji, niż do tej pory mi się wydawało.
Przemierzyliśmy dalszą część ogrodu i pokonaliśmy parę drewnianych stopni, aż w końcu wyczerpani całą podróżą, stanęliśmy przed drzwiami. Mark zadudnił w potężne wrota, które niemal od razu zostały otwarte.
— W końcu! — Wcześniej dotarł do nas krzyk niż widok nowej postaci. Tuż przed nami wyrósł kolejny mężczyzna, chociaż to określenie było chyba zbyt dojrzałe na niego. Uniosłam brwi, nie mogąc wyjść z podziwu.
Chłopak, który zamieszkiwał tę posiadłość, należał do gangu i miał najwidoczniej więcej pieniędzy, niż potrafiłabym sobie wyobrazić, nie mógł być starszy ode mnie! A nawet jeśli był to góra dwa lata. Zdecydowanie dwadzieścia jeden to maksimum, jakie bym mu dała. Jego łagodne chłopięce rysy twarzy, cień niewinności w brązowych oczach, blond włosy w nieładzie... wyglądał na przeciętnego nastolatka, ucznia planującego w tym roku rozpocząć naukę w college'u. To niemożliwe, żeby należał do takiego świata. Nawet jeżeli był wysoki i umięśniony, wydawał być się po prostu za młody.
— Cześć! — Szczery uśmiech momentalnie wpłynął na jego twarz, ukazując szereg białych zębów. Z iskierkami radości, a wręcz niebywałego szczęścia popatrzył na Marka i przybił z nim piątkę. Następnie swój wzrok skierował na mnie, jakby dopiero teraz zauważając, że tutaj stoję. Jego uśmiech nieco zmalał, a oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Przejechał spojrzeniem od mojej twarzy, aż po stopy i z powrotem. — Wiiiiiitaaaaam.— Wypiął do przodu klatkę piersiową, prostując plecy i puścił oczko. Przybrałam morderczy wyraz twarzy, dostrzegając nowy, dziwny błysk w ciemnych oczach chłopaka. Szczerze mówiąc, to nie czułam do niego żadnego respektu. Mark na przykład wyglądał na niebezpiecznego z samego wyglądu. Niejaki Lucas natomiast jak jeden z wielu gości, z którymi wymieniałam ostre komentarze w szkole. Myśl, że to on jest tą nową pomocą bruneta, nieco poprawiała mi humor. Chociaż pewnie nie doceniałam wroga.
— Nie tym razem. — Mark zdecydowanym ruchem przepchał się obok blondyna i wszedł do wnętrza budynku, nie wypuszczając mojej ręki. Przemknęłam koło Lucasa, a ten, nadal bezczelnie wbijając we mnie spojrzenie, zamknął drzwi.
— Jak ci na imię, młoda? — krzyknął i pospiesznie do nas dotarł, równając z nami tempo dopiero przy moim boku. Nie odpowiedziałam, ponieważ Mark niespodziewanie stanął i wyprzedził moją wypowiedź.
— Gdzie masz to pomieszczenie dla niej? — zapytał niecierpliwie, wodząc wokół wzrokiem. Poszłam w jego ślady, obserwując egzotyczny klimat panujący nawet wewnątrz rezydencji. Miałam obecnie widok na salon, oddzielony od kuchni półwyspą. Wszędzie było pełno roślin doniczkowych - palmy i gęste paprocie, rozłożyste kolorowe kwiatki, liściaste, nieznane mi odmiany. Dzicz. Dżungla. Las tropikalny. Takie skojarzenia zdecydowanie pasowały do tego miejsca.
— Ohhh, pomieszczenie dla niej? Mój pokój jest bardziej przytulny... — rzucił zalotnie, lubieżnie patrząc na mnie. Zrobił krok, zmniejszając między nami i tak już niewielki dystans, na co zaalarmowana, skupiłam ponownie na nim uwagę.
— Nie tym razem! — przerwał ponownie brunet, twardym głosem, ciągnąc mnie nieco za swoje plecy — rozkaz szefa był prosty. Jutro dopiero pomyślimy nad jakąś kąpielą, czy co tam potrzebujesz — mruknął już bardziej w moim kierunku. Lucas w tym czasie jedynie wywrócił oczami i wskazał palcem na drzwi umieszczone w korytarzu za naszymi plecami. Mark bez wahania do mich podszedł i je otworzył. Nie zapalając światła, wepchnął mnie do jego wnętrza. Nim zdążyłam przekroczyć progi pokoju, uderzyłam wyciągniętymi do przodu rękami o ścianę. Sapnęłam zarazem z zaskoczenia, jak i odczuwając kolejny nagły napływ bólu.
— Ej! — warknęłam, widząc, jak smuga światła pod moimi stopami zmniejsza się. Odwróciłam głowę i przez wąską szparę dostrzegłam kawałek twarzy bruneta.
— Słodkich snów. — Wykrzywił wargi, a następnie zatrzasnął drzwi, przekręcając w nich zamek. Wiedziałam, że to nic nie da, jednak pare razy uderzyłam o nie pięściami.
— Wypuście mnie! — krzyczałam, nagle zdobywając siłę na jakiekolwiek czynności. Szybko jednak z nich opadłam, dając sobie ostatecznie spokój. To logiczne, że nie otworzą drzwi na moje wołania. Zrobiłam malutki krok w tył i uderzyłam plecami o ścianę. Nie widziałam w tych ciemnościach nawet własnych rąk. Próbowałam wymacać dłońmi, jak długie było to pomieszczenie i zauważyłam, że chociaż wąskie, to na spokojnie mogłam leżeć w poprzek. To jednak i tak było niewiele. Zwłaszcza, gdy w perspektywie miałam spędzenie tutaj najprawdopodobniej wiele następnych godzin. Wydęłam warg z niezadowolenia i usiadłam, opierając głowę o połać za mną. Myślenie w tym momencie było moim wrogiem. Przymknęłam powieki i oddychałam powoli dla uspokojenia. Do moich uszu nie docierały żadne odgłosy, ale patrząc na wielkość rezydencji, Mark i Lucas mogli po prostu przesiadywać w zupełnie innej części budynku. Zatem nie pozostawało mi nic innego, jak spróbować zabić czas snem.
~~~
— Ej, mała... — Usłyszałam nagle czyjś głos. Z piśnięciem ocknęłam się, szeroko otwierając oczy z przerażenia — spokojniee. — Postać, która klęczała tuż przede mną, zasłaniając tym samym źródło światła, wyciągnęła w moim kierunku ręce. Z trudem opanowałam głośno bijące serce, rozumiejąc w końcu, że to tylko Lucas. Przestałam tak bardzo napinać mięśnie, zdając sobie sprawę, że przy Marku nie pozwoliłabym sobie na to w takiej sytuacji.
— Co ty tutaj robisz?! — warknęłam niemiło, nadal jeszcze jedną nogą pozostając w krainie snów. Przetarłam zaspane oczy, a następnie nieco wyprostowałam obolałe plecy.
— Mark cię tu wsadził tak od razu i pomyślałem... że możesz być trochę głodna po tych wszystkich wydarzeniach... pewnie nikt nie zadbał o to wcześniej, mam rację? — mówił, sięgając rękami za plecy. Zmarszczyłam brwi, przekrzywiając przy tym głowę. W następnej sekundzie do moich nozdrzy w końcu uderzył zapach przygotowanej kolacji. Chyba dopiero to rozbudziło mój apetyt, bo niespodziewanie poczułam, że jestem w stanie pochłonąć każdą ilość jedzenia w sekundę. Faktycznie, Lucas miał rację. Dawno nic nie jadłam.
Chłopak postawił mi na kolanach talerz i usiadł, wpuszczając do pomieszczenia nieco światła, bijącego z lamp zza jego pleców. Do ręki wcisnął mi sztućce, a nim zdążyłam chociaż ogarnąć wzrokiem, co też dla mnie przygotował do jedzenia, przesunął po podłodze szklankę i butelkę wody. Zajął się napełnianiem naczynia, a ja pomimo głodu nie byłam w stanie oderwać od niego wzroku. W końcu to wychwycił i spojrzał na mnie pytającym wzrokiem.
— Co?
— Chyba nie myślisz, że coś od ciebie zjem? — rzuciłam twardo, niemal przesiąkniętym nienawiścią głosem, czym go ewidentnie zaskoczyłam.
— Nie wygłupiaj się — parsknął szczerym śmiechem, stawiając koło moich nóg szklankę pełną wody — myślisz, że cię otruję? — powiedział to głosem sugerującym, iż ta teoria to jedna wielka kpina. Nie byłam co do tego jednak przekonana.
— Porwaliście mnie, ciągle przewozicie z miejsca w miejsce i na dodatek twój koleżka mnie pobił do nieprzytomności zaraz po tym, jak wyszło na jaw, że z jakichś niewytłumaczalnych przyczyn ocknęłam się w obcym miejscu dopiero dwa dni po oberwaniu kamienień w skroń. Wybacz, iż w takim momencie podejrzewam was o otrucie — wywarczałam ironicznie, stanowczo stawiając talerz pełny jeszcze ciepłego jedzenia przed Lucasem. Wręczyłam mu z powrotem sztućce i uwolniona od tego wszystkiego, skrzyżowałam ręce na klatce piersiowej. Mój brzuch jednak zdradził prawdziwe pragnienia i wydał z siebie dźwięk protestu.
— Musisz jeść — zauważył blondyn, gdy wyszedł z pierwszego szoku — daj już spokój — prychnął, zapewne mając moje zachowanie za niedorzeczne. Odwróciłam głowę w drugą stronę, nie chcąc patrzeć na kolację, która była na wyciągnięcie ręki. — A jeśli ja zjem to, co ty wskażesz, to to będzie wystarczający dowód, że niczego ci nie dosypałem?
Ponownie spojrzałam na chłopaka przenikliwym wzrokiem. Zmrużyłam oczy, próbując dopatrzyć się jakiś nieczystych intencji wymalowanych w jego oczach. Wyglądał jednak na kogoś, kto mówił prawdę i był gotowy na takie coś. Wzruszyłam więc ramionami, a on przysunął sobie talerz. Tak jak zaproponował, pokazywałam mu odpowiednie kawałki mięsa, ziemniaków i pokrojonych warzyw, a on to bez protestów i kombinacji pochłonął. Kiedy skończyliśmy tę grę, popatrzył na mnie takim wzrokiem, jakby chciał rzucić mi jakimś wyrzutem, jednak ostatecznie niczego nie powiedział. Talerz wylądował z powrotem na moich kolanach, a ja bez dalszej zwłoki zabrałam się za kolację.
— Może nieco zwolnij — parsknął śmiechem, obserwując, jak jem. Zignorowałam jego uwagę, kończąc w zastraszającym tempie posiłek. Następnie paroma łykami opróżniłam szklankę wody i dopiero wtedy odczułam konsekwencję nieposłuchania rady chłopaka. Żołądek, zamiast doskwierać pustką, zaczął mnie boleć przez przepełnienie. Z dwojga złego chyba wolę jednak to uczucie. Chcąc zignorować je, postanowiłam zagadać do chłopaka, który widocznie jeszcze nigdzie się nie wybierał. Pomimo tego, że mógł już pozbierać naczynia i sobie pójść, w dalszym ciągu siedział naprzeciwko mnie, opierając plecy o futrynę.
— Czemu ci na tym tak zależało? — uniosłam jedną brew, skanując Lucasa podejrzliwym wzrokiem.
— Wolisz umierać z głodu? — Odbił pałeczkę. Wzruszyłam ramionami, ponieważ w zasadzie nie było dobrej odpowiedzi na to pytanie. Gdyby tak miało wyglądać moje następne dziesięć lat życia, to w zasadzie faktycznie wolałabym umrzeć. Siedzenie w tym... czymś było okropne.
— Dziękuję — wydusiłam z siebie, przypominając sobie o jakichś resztkach manier. Doceniałam fakt, że przyszedł, zwłaszcza, iż zapewne to nie należało do jego obowiązków. Tak wnioskowałam przynajmniej. Odniosłam wrażenie, że Mark zawsze wszystkim i wszystkimi dowodzi, więc zapewne to on przyniósłby mi posiłek.
— Drobiazg. — Uśmiechnął się z figlarnymi iskierkami w oczach. Nie potrafiłam powstrzymać grymasu na ten widok. Kiedy tylko moja mina dała mu do zrozumienia, że w dalszym ciągu jego dziwne zaloty wręcz mnie brzydzą, chwycił pusty talerz wraz ze szklanką i wstał. Zanim jednak zamknął drzwi, ostatni raz przebiegł wzrokiem po moim ciele. — Dobranoc — rzucił po sekundzie namysłu i pozostawił mnie na nowo w ciemnościach. Klucz w drzwiach przekręcił się, a ja zostałam sama. Najedzona już nawet nie myślałam o spaniu. Pozostawało mi siedzenie i rozmyślanie. Momentalnie mój umysł zalała fala obrazów i wizji, między innymi dotyczących własnego krótkiego żywotu. Chociaż... jaki jest sens wywieźć jakąś zwykłą nastolatkę taki kawał drogi od domu, żeby ją zabić? Chyba że właśnie po to to zrobili...
Owinęłam mocno dłonie wokół brzucha, ściskając palce na swojej koszulce. Doskwierający ból wcale nie pomagał w całej tej sytuacji. Zamknięta w ciasnym, ciemnym pomieszczeniu w obcym domu ludzi wiecznie trzymających przy sobie broń, powtarzałam sobie proste pytanie - czemu akurat ja? To nie miało sensu. Jakim cudem wylądowałam w Bangkoku, skoro jeszcze nie tak dawno demolowałam dom byłego. Przeanalizowałam wszystkie wydarzenia po raz kolejny, kręcąc głową na boki. Czułam, że realność całej tej sytuacji nie docierała do mnie. Byłam przytłoczona, przerażona i rozgoryczona. Miałam ochotę wrzeszczeć i płakać. Bezradność to jedno z najgorszych uczuć na świecie. I jedno z tych, które postanowiłam jak najszybciej się wyzbyć. Bo wcale jeszcze nie byłam na przegranej pozycji. Musiałam sobie to w kółko powtarzać. Musiałam po prostu nadal walczyć. Dotarło do mnie, że jeżeli teraz się poddam, umrę jako osoba słaba, o której ci ludzie szybko zapomną. Jedna z wielu. Jeśli zawalczę, to może zyskam chociaż cień szansy na ucieczkę. A nawet gdybym po prostu zginęła na polu bitwy, to pokażę, iż wcale się ich nie boję. A to naprawdę miało dla mnie ogromne znaczenie.
Bo ja niczego i nikogo się nie boję.
~~~
W dalszych, niepoprawionych rozdziałach będzie inna miejscowośc - Kapsztad, RPA oraz inny opis rezydencji Lucasa. Bardzo przepraszam osoby, które akurat teraz czytają moją książkę, ale nie mogę jej zawiesić na czas poprawek, ponieważ nie zmobilizuje mnie to do pracy.
Jeżeli ktoś wolałby przeczekać, to zapraszam za kilka dni. Rozdziałów sugerujących przebywanie głównej bohaterki w RPA nie ma zbyt wiele, a ja postaram się jak najszybciej zmienić to na Bangkok.
Z góry wszystkich przepraszam ;(
~Klaudia
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top