Rozdział 2

— Chyba wraca! — Zaszumiało coś daleko ode mnie. Jakieś siły wstrząsnęły moimi wnętrznościami. Czułam się jak osoba wypływająca na powierzchnię wody. Wraz z przekroczeniem jej tafli, otworzyłam oczy.

Powtórka z rozrywki. Walka z wirującym światem, mdłości, ból głowy. Stęknęłam wykończona.

— Wstajemy, wstajemy! — Ponownie usłyszałam i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że na nowo zamknęłam oczy. Osoba, która siedziała przy mojej głowie, podniosła mnie delikatnie. Z trudem usiadłam, ale ciepła dłoń za mną nie pozwalała mi opaść. — Myślę, że wszystko jest okay — powiedział zadowolony. Rozglądnęłam się, jeszcze nieco otępiała.

Mężczyzna, który koło mnie siedział i próbował ze mną rozmawiać, posłał mi sympatyczny uśmiech. Miał lekki zarost pokrywający szczękę. Czarne włosy zaczesane do tyłu lśniły od żelu. Ubrany był w gustowny, zapewne nieziemsko drogi garnitur.

— Umarłam? — zapytałam zachrypniętym głosem i dopiero wtedy za jego plecami przy oknie dostrzegłam znanego mi bruneta. Nos miał oklejony opatrunkami, ale krwawienie najwidoczniej ustało. To jednak nie zmieniało faktu, że w oczach mężczyzny nadal lśnił morderczy błysk, którym mnie obdarzył.

— Niestety nie — syknął z wściekłością.

Mark. Tak na niego wołali koledzy, gdy mnie maltretował. Uniosłam wyzywająco jedną brew. Co jak co, ale ja też miałam powód, by czuć do niego uraz. I to nawet nie jeden.

— Myślę, że na mnie już czas. Wszystko jest w jak najlepszym porządku — stwierdził mój nowy towarzysz, ponownie posyłając pocieszający uśmiech. Wstał i uścisnął dłonie z jakimś innym facetem. Wtedy zdałam sobie sprawę, że obecnie w pomieszczeniu przebywało ich sześciu, a każdy przyglądał się wcześniej moim naiwnym próbom ucieczki. Momentalnie poczułam narastającą gulę w gardle.

— Mam przechlapane — pisnęłam pod nosem, wodząc wokół wzrokiem. Zauważyłam, że wylądowałam na tym samym narożniku, który ułatwił poprzedniemu oprawcy zatarasowanie mi drogi. Miałam z niego idealny widok na okno, będące wyjściem do ogrodu. Tęsknym spojrzeniem przyglądałam się zielonemu trawnikowi i wysokim tujom tuż przed ogrodzeniem oddalonym ode mnie o kilka metrów.

— Przechlapane ma nasz kolega. — Usłyszałam nad sobą. Dopiero teraz zwróciłam uwagę na to, że ktoś ściskał poduchy ułożone na narożniku i stał tuż przy mojej głowie. Powędrowałam wzrokiem po masywnych rękach aż do twarzy nowego towarzysza. Był to nie kto inny jak facet, na którego wpadłam. Przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Nie miałam wtedy zbyt dużo czasu na obserwację. — Nigel — podał mi dłoń, której postanowiłam nie uścisnąć, więc szybko ją cofnął — musisz się zbierać.

Zmarszczyłam brwi. Jeszcze nie do końca wróciłam do świata żywych, co sprawiało mi nieco trudności w pojmowaniu niektórych rzeczy.

— Lecisz ze mną i tym nieodpowiedzialnym kolegą. — Wskazał palcem na Marka, który aktualnie był pogrążony w rozmowie z jakimiś innymi mężczyznami.

No tak. Mieli mnie wywieźć do Dubaju.

— Wyglądasz jak siedem nieszczęść. Szef go zabije — odparł poważnym tonem, a ja zaczęłam rozmyślać, czy mówił naprawdę, czy też rzucił słowa na wiatr tak, jak to czasami robią ludzie. W końcu zapewnienia śmierci stały się w tych czasach tak bardzo błahe, że byle kiedy mówiono "zabije cię" by wyrazić zwykłą złość. Z każdą chwilą jednak coraz bardziej wracałam do "swojej skóry", więc wyrzuciłam z głowy takie brednie. Co mnie to interesowało? O wiele więcej uwagi wymagał "szef", o którym już wspomniało parę osób. Jeszcze do tego coś mi świtało, że przed utratą przytomności słyszałam krzyki odnośnie tego, iż jestem ważna... chyba właśnie dla niego. Teraz nie byłam w stanie rozszyfrować, czy to naprawdę miało miejsce, czy też odpływając, wlatywały mi do głowy różne dziwne rzeczy. Dlatego postanowiłam sobie narazie odpuścić.

— Zbieraj tyłek — syknął ktoś w moim kierunku, przerywając bitwę z myślami. Na wprost mnie stanął Mark ze skrzyżowanymi ramionami na klatce piersiowej. Groźne, nienawistne spojrzenie ukryte w tych hipnotyzujących oczach skierowanych na mnie wywoływało więcej strachu, niż cała ta sytuacja sama w sobie. Chyba jednak podskoczyłam złej osobie.

Jak już wspominałam, słabość i przerażenie nie wchodziły w grę, dlatego z obojętnym wyrazem twarzy bez słowa opuściłam nogi na podłogę i spróbowałam wstać. Było to sporym wyczynem, zwłaszcza wyprostowanie sylwetki graniczyło z cudem. Położyłam dłoń na klatce piersiowej, a potem zjechałam nią na brzuch, wykrzywiając usta w grymasie bólu. Koszulka zapewne skrywała w tych miejscach wiele siniaków. To nie ulegało nawet wątpliwości.

— Pomogę ci — zadecydował Nigel, próbując złapać mnie za ramię i podtrzymać.

— Zostaw, poradzi sobie — rzucił Mark władczym, mroźnym tonem. Spojrzałam w jego kierunku i dostrzegłam nonszalancki uśmiech. Uśmiech wyższości. Znowu.

Nie odrywając wzroku od jego oczu, zaciskając zęby i tłumiąc każdy jęk słabości, powoli wyprostowałam plecy. Pewniej stanęłam na nogach, jednak kłucie nie ustało. Od jego przenikliwego działania napłynęły mi łzy, którym nie dałam możliwości na spłynięcie po policzkach. Z równie groźnym błyskiem w oczach odwróciłam się do Marka plecami i usiłując zrobić to jak najzgrabniej, poszłam w kierunku wyjścia z salonu. Ucieczka nie chodziła mi nawet po głowie. Za dużo mężczyzn wokół, którzy teraz skanowali mnie przenikliwym spojrzeniem.

— Twarda sztuka. — Usłyszałam gdzieś za sobą. O to chodziło.

— Dobra, ludzie — przemówił Mark donośnym głosem — możecie się rozejść. Ja i Nigel wyruszamy w podróż. Wszystko jest gotowe, więc nie zostaje wam nic innego, jak wrócić do swoich obowiązków. — Miał władczy ton, nawet pomimo tego, że jego głos był stłumiony przez opatrunki oblepiające nos. Definitywnie on tu dowodził.

Szybko dotarł do mnie i złapał za przedramię. Nawet lekkim uściskiem wywołał falę bólu. Musiałam mocno zagryźć wargę, by nie wydać z siebie żadnego pisku. Wymieniliśmy się złowrogimi spojrzeniami z tą różnicą, że mimo wszystko na jego twarzy tkwił kpiący uśmieszek.

— Damski bokser — mruknęłam oskarżycielsko, przerywając milczenie między nami.

— Z tobą miałbym wątpliwości. — Bezczelnie puścił w moim kierunku oczko. Teraz jednak całą uwagę skupiałam bardziej na świadomości, że właśnie opuszczamy budynek, by zaraz jakimś sposobem dostać się na inny kontynent, niż reagowaniem na jego obelgi. Czułam narastające przerażenie.

— Jeszcze nie wyrównaliśmy między sobą rachunków — zagroziłam w obawie, że moje wewnętrzne przerażenie przedostało się przez mur. W odpowiedzi dostałam jego donośny śmiech.

— Uwierz, nie mogę się doczekać — zapewnił, kierując nas na tył domu. No to było raczej coś więcej niż dom. Wielopiętrowa rezydencja, bogata willa, zapierająca dech w piersiach konstrukcja, obecnie jednak najmniej istotna.

— Już jestem! — Dogonił nas Nigel, przerywając tym samym dalszą dyskusję. W ręce ściskał kluczyki do samochodu i dopiero teraz zauważyłam, że szliśmy w kierunku czerwonej maszyny. Chevrolet blazer. Uwielbiałam motoryzację, dlatego też moje myśli na moment uciekły do informacji, jakie znałam na temat tego sprzętu. Wszystko zostało przyćmione dopiero wtedy, gdy Mark wepchnął mnie na tylne siedzenie i zatrzasnął drzwi. Wróciłam do szarej rzeczywistości.

Mężczyźni usiedli przed prowizoryczną klatką zamontowaną na szybko, która oddzielała nas od siebie. Prychnęłam pod nosem na ten widok. Byli gotowi na każdą możliwość. Przemyśleli nawet to, że mogłabym chcieć im zaszkodzić w czasie podróży. To jednak i tak było niemożliwe. Nie po takim łomocie.

— Gdzie jedziemy? Bo nie uwierzę, że tym dotrzemy do Dubaju. Kit możecie wciskać innym osobom — warknęłam, zaciskając mocno dłonie na kolanach, aby jakąś niestworzoną siłą woli zahamować ich drżenie.

— Ruszamy w drogę do piekła, złotko — zaśmiał się Mark, ustawiając lusterko tak, by zobaczyć moją minę. Poruszył znacząco brwiami, gdy miałam już możliwość ujrzeć jego odbicie. Ten parszywy uśmiech, kpina bijąca z oczu, ewidentne poczucie przewagi sprawiły, że na moment furia zapanowała nad przerażeniem. Niewiele myśląc, kopnęłam mocno w jego siedzenie, zadając sobie więcej dodatkowego cierpienia, niż jemu.

— Ejejej! — fuknął Nigel, poprawiając z powrotem lusterko pod siebie — to mój samochód! Może roboczy i od brudnej roboty, ale nadal mój! — Zacisnął ręce na kierownicy, najwyraźniej faktycznie zbulwersowany tym, co robiliśmy. Przewróciłam oczami i odwróciłam głowę w kierunku szyby. Wyjechaliśmy z podwórka na asfaltową drogę, którą otaczał las. Przez gąszcz krzewów i drzew nigdzie nie dostrzegłam już żadnych budynków. Rezydencja, w której się ocknęłam była na całkowitym odludziu. Cisza i spokój trwały przez dobre kilkanaście kilometrów. Dopiero po dłuższym czasie wyjechaliśmy z lasu i ruszyliśmy przed siebie w towarzystwie innych samochodów.

W normalnych okolicznościach zapewne już dawno bym zasnęła. Jazda na miejscu pasażera wyciszała mnie, kołysała, zapewniała spokój i relaks. Obecnie jednak zbyt dużo silnych, negatywnych emocji szalało w moim wnętrzu, aby pozwolić na zmrużenie oka. Dodatkowo, na domiar złego, każda dziura, prób zwalniający, wbicie w fotel spowodowane gwałtownym przyspieszeniem, przyprawiały mnie o wirujące gwiazdki przed oczami. Pozostawało mi zatem siedzenie sztywno przez dłuższy czas, aż w końcu dotarliśmy na wielkie lotnisko. Przycisnęłam policzek do szyby, nie mogąc uwierzyć, że tak po prostu w samotności jechaliśmy sobie po pasie startowym. Szybko jednak doszłam do wniosku, że to miejsce musiało być od dawna opuszczone. Duży budynek, gdzie zapewne zajmowano się wszystkimi tymi odprawami i innymi rzeczami, o których nie miałam zielonego pojęcia, bo też nigdy nie opuszczałam swoich rodzinnych terenów, był w kiepskim stanie. Po oknach pokrywających niemal całe ściany budowli zostały w większości jedynie ramy. Filary podtrzymujące w wielu miejscach konstrukcję pokrywały różne niestosowne rysunki i napisy, nadając miejscu mroczny, nieprzyjazny akcent. Ogromne litery ulokowane na szczycie dachu tworzyły zdanie z pewnymi ubytkami, przez co z trudem mi przyszło domyślenie się, co kiedyś przekazywało. My natomiast, nie zważając na wszystko, pojechaliśmy na tyły lotniska, gdzie zostały umieszczone blaszane garaże. Stanęliśmy przed jednym z nich i dopiero wtedy, pod czujnym nadzorem Marka wysiadłam.

— Witaj na naszym prywatnym lotnisku. — Brunet chwycił mnie za rękę i obserwował, jak z zaciekawieniem wodziłam wokół wzrokiem. Z trudem potrafiłam ustać na nogach. Przypuszczałam, co robiliśmy w tym miejscu i bardzo mi się to nie spodobało.

— Trochę tu obskurnie macie — mruknęłam, zmuszając swój głos do nonszalanckiego wyrazu.

— Nie uważasz, że stare, od dawna nieużywane lotnisko, którego wygląd odstrasza, bądź też przyciąga do siebie gówniarzy, uciekających w podskokach na widok pistoletu, jest doskonałym miejscem na nielegalne przeloty? — Uniósł jedną brew z kpiącym uśmiechem.

— Jeżeli tak lubicie sobie to tłumaczyć... — Wzruszyłam lekceważąco ramionami, chociaż chłopak faktycznie przekonał mnie do takiej opcji. Teraz zdałam sobie sprawę, że nadszedł koniec. Byliśmy tutaj sami. Cisza aż dzwoniła w uszach. Nikt mnie nie uratuje. Nie ocali. Nie nadjedzie niespodziewanie. Mogę zostać wywieziona na drugi koniec świata i nikt a nikt nie dojdzie do tego. Musiałam zacisnąć usta w wąską linię i napiąć wszystkie mięśnie do granic możliwości, aby nie popaść w histerię. Z trudem powstrzymałam łzy, ale ostatecznie przełknęłam ciążącą gulę w gardle.

— Gotowi? — zapytał Nigel, stając koło nas. Dopiero teraz zauważyłam, że samochód, którym tu przyjechaliśmy, został odstawiony do garażu i zamknięty na kłódkę.

— Ruszamy — przytaknął brunet i pociągnął mnie za sobą. Poszliśmy w kierunku zdezelowanego budynku, już na sam widok którego czułam ciarki na plecach. Nie mogłam uwierzyć, że to wszystko naprawdę się dzieje. W dalszym ciągu nie docierała do mnie ta myśl.

Doszliśmy do kolejnej bramy garażowej, tym razem będącej częścią zniszczonej budowli. Nigel poszperał przy włącznikach i po chwili wrota pojechały w górę, dając nam swobodny dostęp do wysokiej, ciemnej hali. Niepewnie poczłapałam za Markiem, natomiast nasz kierowca ponownie przepadł. Po kilkunastu sekundach wokół rozbłysły światła, ukazując kilka prywatnych samolotów. Nie znałam się na takim sprzęcie, ale ich widok i tak robił wrażenie. Otworzyłam szerzej oczy, obserwując w osłupieniu lśniące maszyny. Wyglądały jak nowe i zapewne - w przeciwieństwie do wszystkiego innego, co można było znaleźć w tym miejscu - były używane.

— Wsiadajcie na pokład! — krzyknął do nas Nigel, podchodząc do pierwszego z brzegu.

— Ile ci mniej więcej zajmie przygotowanie do lotu? — zapytał Mark, ruszając za kolegą. Ja natomiast byłam przez niego niechętnie ciągnięta. Po mojej głowie goniły myśli i pomysły na sposób, by uniknąć wywózki. Ostatnią rzeczą, jakiej chciałam, to wylądować w jakimś obcym mieście w obcym państwie na obcym kontynencie. Nie zapomniałam również o samym fakcie podróży samolotem. To również mroziło krew w żyłach, zwłaszcza gdy nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z takim środkiem transportu.

— Ehhh... no hmmm... postaram się w mniej niż pół godziny — powiedział mężczyzna po chwili namysłu. Kiedy podeszliśmy bliżej, ujrzałam, jak klapa formująca schody opada na posadzkę, dzięki czemu mogliśmy wejść na pokład.

— Pamiętaj, że nie mamy za wiele czasu. — Mark spojrzał na niego znacząco, gdy stanął przy koledze, na co ten skinął jedynie głową.

— Mam to na uwadze. — Odczekał, aż wejdziemy, a potem ponownie gdzieś zniknął.

— O wow! — wyrwało mi się, gdy w końcu zobaczyłam wnętrze samolotu. Z niedowierzaniem wodziłam wzrokiem po skórzanym wypoczynku ulokowanym przy małym, przykręconym do posadzki stoliku. Naprzeciwko barek, również starannie przytwierdzony do podłoża i kilka szafek. Oczywiście w tak ekskluzywnie zaaranżowanym wnętrzy nie mogło zabraknąć plazmy wiszącej na prowizorycznej ściance oddzielającej "salon" od jakiejś innej części pokładu.

— Siadaj — rozkazał brunet, popychając mnie w stronę sofy. Taki gest ponownie wywołał falę bólu w moim zmaltretowanym ciele, ale jakoś powstrzymałam krzyk rozpaczy. Mark natomiast podszedł do barku, przeszukując jego zawartość. Odwróciłam głowę w kierunku małego okienka, nadal nie mogąc uwierzyć, że to wszystko naprawdę się dzieje. Pokręciłam głową, niepogodzona z myślą, że za mniej niż godzinę będę w powietrzu pokonywała dziesiątki tysięcy kilometrów w kierunku nieznanego.

— Czemu zabieracie mnie do Dubaju? — zapytałam cicho, wracając spojrzeniem do oprawcy. Usiadł koło mnie z kieliszkiem szampana w dłoni.

— Żeby pomówić z szefem — mruknął obojętnie, nawet nie patrząc w moją stronę. Pociągnął łyk alkoholu, przymykając oczy.

— O czym? — dociekliwie drążyłam temat, nagle poirytowana faktem, że udzielał mi takich zdawkowych odpowiedzi. Przecież chodziło o moją przyszłość.

— Wszystko w swoim czasie, złotko. — Wykrzywił wargi w swoim charakterystycznym, obrzydliwym uśmiechu, a ja straciłam ochotę na dalsze rozmowy.

— Nazywanie mnie "złotkiem" przez ciebie jest obrzydliwe —  warknęłam na koniec, ponownie odwracając głowę w kierunku okna. Do moich uszu dotarł jego śmiech, co już postanowiłam zignorować.

■■■

Większość trasy do Dubaju przespałam. Wylądowaliśmy na równie obskurnym i opuszczonym lotnisku, jak ten w Connecticut. Dalszą ponad godzinną drogę spędziłam z wrednym Markiem i jego nowym towarzyszem, ponieważ Nigel nie mógł nadal być naszym szoferem. Jedynym pocieszeniem dla mnie była podróż sama w sobie. Za całe życie nie przemierzyłam tyle kilometrów i nie miałam okazji do zobaczenia tak różnorodnych miejsc, jak w ciągu ostatnich dwóch dni. A przynajmniej tak sobie poprawiałam myśli, wiedząc, że dopiero teraz czas na najgorsze.

Dubaj to miasto wiecznego ruchu ulicznego, drapaczy chmur i przeszklonych biurowców. Beton, kostka brukowa i asfalt zdecydowanie dominowały nad roślinnością. To zupełnie coś innego od Massachusetts. Tam nigdy nie musiałam aż tyle czekać, by minąć jakiekolwiek skrzyżowanie. Zastanawiałam się, czy w tym miejscu chociaż w nocy jest trochę więcej spokoju. Mniej samochodów, autobusów, ciężarówek i innych maszyn, by móc swobodnie urządzić jakieś wyścigi. W tym momencie nie byłam co do tego przekonana.

W końcu jakimś cudem przebiliśmy się przez centrum. Aż nie mogłam wyjść z podziwu. Myślałam, że to niemożliwe. Nasza jazda nie uległa jednak jakiejś drastycznej poprawie. Jechaliśmy, ale nie byliśmy w stanie osiągnąć dużych prędkości. To sprawiało, że moja męka trwała i trwała. Stres, zdenerwowanie, wariujące myśli. Każdy zakręt przyprawiał mnie o gęsią skórkę, ponieważ nawet nie wiedziałam, jak powinna wyglądać rezydencja szefa gangu, więc nie miałam pojęcia czego się spodziewać. Sądząc po wcześniejszej willi, ta zapewne będzie jeszcze większa i bardziej ekskluzywna, ale takich budowli w tym miejscu nie brakowało.

Minęły chyba wieki, zanim nasz kierowca zgasił silnik w samochodzie. Byłam już niewyobrażalnie zmęczona i odrętwiała od ciągłego siedzenia, więc dopiero Mark wyciągnął mnie z auta. Wykrzywiłam usta w grymasie, gdy usiłowałam utrzymać ciało w pionie. Wyczerpanie i ból to niekorzystna mieszanka na taki upał. Jęknęłam pod nosem, unosząc głowę. Stałam na wielkim wybrukowanym dziedzińcu przed gigantycznym budynkiem. Po bokach posiadłości, na skrajach podjazdu poustawiane były wielkie donice z palmami, a co drugą oddzielały od siebie marmurowe posągi w kształcie siedzących lwów. Koło nich stali mężczyźni ubrani w gustowne garnitury i z założonymi na nos okularami przeciwsłonecznymi. Widząc ich ciemne eleganckie spodnie, jasne koszule i ubrane marynarki aż zrobiło mi się jeszcze bardziej duszno. Stali nieruchomo, pewnie siebie, na szeroko rozstawionych nogach. Zapewne za paskami mieli poukrywane bronie, a ta myśl nieco mnie już ostudziła.

— Wasz szef jest na boku jakimś prezydentem? — zapytałam, ponownie wracając wzrokiem do budynku, przed którym stałam. Wysoki, w jasnych kolorach, z mnóstwem okien. Zanim jednak zdążyłam dobrze przyglądnąć się miejscu, do którego trafiłam, Mark brutalnie pchnął mnie. Tym razem zdołałam powstrzymać reakcję na ból i chwiejnym krokiem ruszyłam w kierunku drzwi wejściowych. Chociaż... przypominało to bardziej wrota do zamku. Zanim jednak do nich dotarliśmy, musieliśmy pokonać kilka marmurowych stopni, co nie było dla mnie łatwym zadaniem. Poobijana i przeciągnięta z kontynentu na kontynent nie byłam gotowa na taki wysiłek.

Wielki hol stanął przed nami otworem. Na pierwszym planie znajdowały się ogromne schody podzielone na dwie części i zawijające po bokach ścian niczym w zamkowych królestwach z bajek i filmów. Nie poszliśmy jednak w tamtą stronę, co sprawiło mi nieco zawodu. Ruszyliśmy długim korytarzem w prawo. Minęliśmy wiele pomieszczeń, zanim dotarliśmy do tego właściwego. Mark delikatnie zapukał w jasne drzwi, a ja wzięłam głęboki wdech, drętwo stając koło niego. Myślałam, że w czasie podróży byłam zdenerwowana, ale to, co czułam, stercząc w obcym korytarzu w ekskluzywnej rezydencji, przekroczyło granice tego pojęcia. Nie byłam w stanie opanować delikatnego drżenia i dziwnych skurczów żołądka. Przestępowałam z nogi na nogę, myśląc, iż już wieki czekamy na wpuszczenie do pomieszczenia. W końcu jednak otworzył nam wysoki mężczyzna w takim samym czarnym garniturze jak ci przed budynkiem. Jego wyraz twarzy prezentował wieczną złość, co już nawet wywołało zmarszczki na czole od ściągniętych brwi. Widząc nas, od razu uchylił szerzej drzwi, pozwalając na wejście do środka. Mark ponownie pchnął mnie, abym wreszcie ruszyła z miejsca. Warknęłam trochę rozeźlona, a trochę przez kolejną falę bólu. Jednak gdy usłyszałam za sobą trzask, zadrżałam niekontrolowanie. Odwróciłam głowę w kierunku bruneta, który stanął już pod ścianą. Niestety, ale drogę ucieczki i tak blokował mi mężczyzna wpuszczający nas do środka. Wydęłam wargi i ponownie stanęłam przodem do biurka, czując narastającą gulę strachu w gardle.

Wbiłam wzrok w masywny, drewniany stół, nie chcąc spoglądać na tych wszystkich mężczyzn ustawionych po obu stronach pokoju. Tak samo oziębli, mroczni i chociaż przebywaliśmy w pomieszczeniu, mieli na nosach okulary przeciwsłoneczne. Wokół wszystko spowijał dym z cygara, choć przez chwilę byłam przekonana, że to coś z moim wzrokiem było nie tak. Z opóźnieniem rozpoznałam panujący w biurze zapach tytoniu.

Za biurkiem stał wielki, czarny, skórzany fotel, ustawiony tyłem do mnie. Zapewne to w nim siedział szef, który z jakichś powodów chyba nie zamierzał się odwracać.

— Siadaj — polecił niespodziewanie. Po moim kręgosłupie przebiegł dreszcz. W końcu jednak niepewnie zrobiłam parę kroków w stronę krzesła stojącego na wprost pokaźnego fotela. Delikatnie na nim usiadłam, jakbym mogła ciężarem swojego ciała je zniszczyć, a to miałoby spowodować skierowanie co najmniej trzydziestu luf w moją stronę. Niekomfortowa sytuacja, przyprawiająca o coraz większe drżenie. Panująca od dłuższego czasu cisza w niczym nie pomagała. Po paru kolejnych minutach zaczęło mnie to irytować. Z zaciętą miną wbijałam morderczy wzrok w oparcie fotela.

— Co tutaj robię? — przemówiłam w końcu pierwsza, nie wytrzymując presji. Wiedziałam, że najmniejszy błąd może kosztować kulką w głowę, jednak musiałam przyznać, iż było mi to coraz bardziej obojętne. Nic nie wskazywało na to, żebym dożyła dwudziestych urodzin. Powoli oswajałam się z tą myślą.

— Klara Rouse, tak? — Uniknął odpowiedzi na nurtujące mnie pytanie. Zgarnęłam ręką niebieskie włosy do tyłu i wzięłam głęboki wdech.

— Na to wygląda — odparłam, przewracając teatralnie oczami.

— Pewnie zastanawiasz się, co tutaj robisz — kontynuował, a ja zmarszczyłam brwi. Ten facet był niespełna rozumu? Popatrzyłam na towarzyszących nam mężczyzn, ale nikt nie wyglądał na zdziwionego, zmartwionego czy zaniepokojonego. Widocznie takie rozdwojenie jaźni było naturalne.

— Mogłabym powiedzieć, że jest pan bystry, jednak zadałam to pytanie kilka sekund temu, więc się wstrzymam z tymi wylewnościami — parsknęłam. Usiadłam pewniej, zakładając nogę na nogę i krzyżując ramiona. To był zapewne zły ruch, ale mimo wszystko konieczny. Czekałam na jakiś wyrok śmierci za pyskowanie do osoby jego rangi, jednak nic takiego nie nastąpiło.

— Nicolas, przygotuj samolot. Ta panienka ma zamieszkać u Lucasa. Carlos, zajmiesz się nią do czasu podróży. Mark, ty zostań — polecił, nie kontynuując nawet rozmowy. Zaskoczona otworzyłam już usta, żeby coś powiedzieć, ale niejaki Carlos chwycił mnie za ramiona i wyciągnął z gabinetu. Odwróciłam głowę, jednak masywne drzwi zamknięto zaraz za nami. Zostałam z nowym mężczyzną, który zaczął ciągnąć mnie w nieznanym kierunku. Miałam lekki mętlik w głowie. Nasza rozmowa nawet nie zaczęła się, a już mnie odsyłano w inne miejsce. Gdzie tym razem? Może Wyspy Karaibskie? 

Miałam już tego wszystkiego serdecznie dość. Przestawiano mnie z miejsca w miejsce, nie dając chwili wytchnienia, ani tym bardziej nie zapewniając żadnych wyjaśnień. A czego mogłam się spodziewać po niejakim Lucasie?

Hej!
Trochę osób zwróciło mi uwagę na ten rozdział i myślę, że jeszcze nie jedna osoba to zrobi, więc uznałam, że dodam tę notkę.

Mianowicie chodzi o sposób transportu. Nie jestem na ten moment pewna, co dokładnie niektórym moim czytelnikom przeszkadza, więc wyjaśnię szybko parę chyba najważniejszych spraw.

Trasa z Connecticut do Dubaju wynosi dokładnie 10 877km.
Natomiast z Dubaju do Bangkoku 4882km.
Największy prywatny samolot czyli Boeing 747 może przelecieć maksymalnie ponad 14 tyś kilometrów.

Oczywiście nie uwzględniłam jakim samolotem poruszają się moi bohaterowie, ponieważ Klara Rouse jest w tym opowiadaniu również narratorem, a istotny będzie (kiedyś, kiedyś) fakt, iż nie zna się na maszynach lotniczych (z resztą gdyby jeszcze o tym miała tak dużą wiedzę, to stałaby się chodzącą encyklopedią, a tego bym nie chciała). Kiedyś jednak ta informacja się ukaże🙏🏼

Ponadto są dwie sytuacje, w których samolot może zniknąć z radarów i z których ci bandyci skorzystali. Jedna informacja jest oparta na faktach prosto z Internetu, dotyczących samolotu widma, który parę lat temu był głośną sprawą. Druga natomiast na filmie akcji. Nie znalazłam żadnych informacji, czy to jest prawda, czy nie (dziwne by było, gdybym znalazła xD) ale należy pamiętać o jeszcze jednej rzeczy.

"Klara Rouse" w rubryczce dotyczącej gatunku opowieści ma wpisane AKCJA. A akcja to gatunek opierający się na absurdalnych, niby niemożliwych sytuacjach. Czy nie tak jest w innych opowiadaniach albo filmach? Mężczyźni nie do zabicia, zawzięcie walczący z podziurawionym od kul ciałem. Samochody, które potrafią przewrócić ciężarówki, a te czysto teoretycznie powinny je zgnieść i zrównać z podłożem. Ludzie skaczący z dachu na dach i wpadający przez okna do budynków, nie łamiąc sobie przy tym nigdy żadnej kończyny. Ile razy oglądając na przykład film akcji pomyśleliśmy sobie "absurd"?

Dlatego tym bardziej nie planuje zmieniać sposobu podróżowania moich bohaterów. Po pierwsze jest to metoda teoretycznie prawdopodobna, chociaż nieziemsko trudna do osiągnięcia. Po drugie czuję się tak, jakby gatunek opowieści dawał mi przyzwolenie na takie rzeczy. Akcja nie ma zbyt wiele odniesienia w rzeczywistości.

Szanując osoby, które jeszcze nie zadecydowały (co jest proste i logiczne), czy dotrwają ze mną do 4 części (tak, mam to wszystko w dużej mierze zaplanowane xD) i będą mogły dowiedzieć się, jak dokładnie to wygląda ze strony tych ludzi, nie powiem nic więcej. Jeżeli ktoś byłby zbyt ciekawy, albo też moje wytłumaczenie nadal by do niego nie przemawiało, zawsze po napisaniu 4 części mogę tutaj dodać odwołanie, w którym rozdziale należy szukać dokładnych informacji na ten temat🤷🏽‍♀️

To tyle ode mnie. Mam nadzieję, że przejdziecie do kolejnych rozdziałów i sami to wszystko sprawdzicie.

~ Klaudia

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top