27. Stolica
Coś mi się widzi, iż wszyscy postanowili ratować tego fajtłapę - pomyślałam spoglądając na gwardzistów, którzy byli dosłownie wszędzie.
- Paul chyba wezwał wszystkich Wojowników - westchnęłam ze zdziwieniem.
- Przecież tu chodzi o imperatorskiego syna - oburzył się Tytus, posłał mi przy okazji spojrzenie spod przymrużonych oczu. Wyglądał jakbym co najmniej go uraziła.
- Wiem, ale... no błagam! - wyrzuciłam dłoń przed siebie wskazując przednią szybę busa. - Trzeba być prawdziwą sierotą, żeby postawić na nogi wszystkich możliwych gwardzistów! Ciekawe czemu tak bardzo chce o sobie przypomnieć...
- Amelio! - krzyknął, gwałtownie hamując, przez co zsunęłam się odrobinę z fotela koło kierowcy. - Daję ci słowo, że kiedyś puszczą mi nerwy i sam cię postrzelę!
- Nie zabijesz mnie - fuknęłam zakładając ręce na piersi.
- Nikt tu nie mówił o zabijaniu - warknął, otwierając okno. Następnie zwrócił się do mężczyzny w stroju Wojownika, który do nas podszedł. - Cześć, chcielibyśmy wjechać do stolicy.
- Poproszę papiery... tego wraka.
- Nie mam - Tytus westchnął. - Jestem Wojownikiem, a poprzedni kierowca wykitował prowadząc więc nie wiem, gdzie one są.
- W takim razie od razu poproś kogoś, by zawiózł ten wrak do kasacji - mężczyzna machnął ręką.
- Na pewno się tym zajmiemy - potwierdziłam, kiedy ruszyliśmy.
- Ale, dlaczego? Przecież ty tak bardzo polubiłaś ten cudowny busik! - powiedział z sarkazmem Woodrok, mierząc mnie krótkim spojrzeniem.
Prychnęłam i wbiłam wzrok w mijanych gwardzistów, którzy przetrząsali dosłownie wszystko. Ciekawiło mnie, jednak w jaki co im powiedział im Paul oraz co oni mówią ludziom, gdy przetrząsają ich domy. W końcu imperator nie mógł powiedzieć, że chodzi o jego syna! On nigdy nie przyzna się - dla naszego bezpieczeństwa - o to, że ma dwóch synów, a do tego młodszy z nich ma już swoje dzieci. W tym swojego przyszłego następce.
Zagryzając kciuka, ponownie spojrzałam na zmęczoną twarz męża. Jego twarz wyrażała teraz czysty profesjonalizm, zaś jego oczy były po prostu zimne i nie sposób było na nie patrzeć dłużej niż kilka sekund. Ponieważ nie potrafiłam spoglądać na kogoś kogo kocham, gdy jego twarz wyrażała zimną maskę jakiegoś drania. Drania, który bez problemu i mrugnięcia okiem jest w stanie zabić z zimną krwią człowieka.
- Więc od czego zaczniemy? - zapytałam w miarę spokojnie.
- Od obejrzenia jego pokoju, ale najpierw musimy, gdzieś porzucić tego grata.
- Ale przecież ten facet...
- W takim razie idźmy na kompromis - uśmiechnął się wrednie w moją stronę. - Zostawimy karteczkę z napisem, iż "ten złom ma iść do kasacji, ale jest zbyt leniwy, by iść sam. Weźmiesz go ze sobą?". Jak sądzisz może być?
Nie mogłam powstrzymać się od parsknięcia śmiechem. To było tak zabawne, że naprawdę ciężko byłoby mi wytrzymać bez chociażby uśmiechu. Jak już Tytus zrobi się złośliwy to zawsze wszystkie jego teksty są z żartobliwym podtekstem.
Od razu rysy twarzy Tytusa złagodniały i zamiast patrzeć na drogę, patrzył na mnie.
- HAMUJ! - wydarł się ktoś z tyłu.
Woodrok niewiele myśląc zahamował, przenosząc wzrok w stronę drogi, na którą właśnie wpadła starowinka z balkonikiem. Obydwoje zdaliśmy sobie w tym samym czasie jedną istotną rzecz. Hamulce w tym złomie nie zdołają powstrzymać tego busa od posłania starszej pani na drugi świat. Tak więc wojownik postawił wszystko na jedną kartę. Gwałtownie skręcił kierownicą w prawo, aby wyminąć ją ze strony, po której już przeszła.
Wszystkich zaczęło rzucać we wszystkie strony, ponieważ bus o dziwo postanowił się zbuntować i wpadł w poślizg. W końcu Tytusowi udało się zapanować nad tym złomem, ale... każdy był już poobijany, zaś moje włosy znalazły mi się na twarzy, kiedy gwałtownie poleciałam w lewo, ponownie obijając sobie czoło o twarde ramię męża.
Jęknęłam i od razu zaczęłam pocierać bolące miejsce.
Wprost nienawidzę tego pojazdu. Mam nadzieję, że jak najszybciej ktoś ten bus rozwali tak, aby nie był w stanie jeździć.
- Moi drodzy! - Tytus wstał zamaszyście, gdy zaparkował busa w zaułku. Uśmiechnął się w ten swój charakterystyczny na wpół złośliwy, na wpół czarujący sposób. - Koniec naszej wspólnej podróży. Naprawdę cieszę się, że wszyscy dojechaliśmy tu żywi... no prawie wszyscy... i mam nadzieję, że nie będziemy musieli tego powtarzać, ale podróż z wami była... doprawdy ciekawa.
- Tytus chce powiedzieć, że my musimy już iść - przerwałam mu. Następnie zwróciłam się do męża. - Weź torbę, ja muszę wyjść z tego złoma.
Po czym wyskoczyłam z busa tak szybko jak się dało, gdy tylko mój mąż otworzył drzwi ku wolności z dala od tego czegoś.
Od razu powitało mnie ciepłe, lekkie powietrze i zapach świeżo skoszonej trawy. Pod stopami, zaś poczułam brukowaną kostkę, która kończyła się dopiero na końcu zaułka. Nawet nie wiedziałam, że taka tutaj - w stolicy - może być spotykana. Tym bardziej, że podczas mojego wcześniejszego pobytu, jej nie widziałam. Inna sprawa, że praktycznie nie miałam kiedy zwiedzać - tak naprawdę z kimś normalnym - stolicy. Nie mogłam, ponieważ... no cóż, Tytus chcąc nie chcąc, ściąga na siebie kłopoty.
Ach, ci mężowie!
- Amelio, no chodź, nie mamy aż tyle czasu, byś mogła sobie jeszcze popodziwiać ściany w tym nędznym zaułku! - zawołał do mnie Tytus, który właśnie zdołał okrążyć busa i wyjść na drogę, po której niedawno jechaliśmy.
Wobec takiego obrotu sprawy, nie żegnając się z nikim, pobiegłam za mężem, który jak widać nie miał zamiaru na mnie czekać. Zamiast tego ruszył prosto przed siebie.
- Ej, no! Myślisz, że po tak długim siedzeniu na dupsku, moje zesztywniałe nogi będą w stanie jeszcze biec za tobą - wysapałam, gdy tylko się z nim zrównałam.
- Skarbie, przykro mi to mówić, ale masz problem z tym, że za dużo jesz czekolady, niż z tym, że nogi ci "zesztywniały" - zrobił cudzysłów w powietrzu.
- Jeśli myślisz, że po tych słowach zrobi mi się przykro i przestanę jeść czekoladę, to muszę cię rozczarować - powiedziałam, niezrażona jego słowami. W końcu potrafił mi to mówić parę razy tygodniowo. - Uwielbiam czekoladę, a ona uwielbia mnie. To odwzajemniona miłość.
- A ty jeśli sądzisz, że naglę zrobię się zazdrosny to jesteś w wielkim błędzie - pociągnął mnie w lewo, ku kolejnemu brukowanemu zaułkowi. - Tu nie ma czego zazdrościć. Czekolada, po tym jak ją już skonsumujesz, znika, zaś ja nadal tu jestem.
- Nie bądź śmieszny! Ona mnie przynajmniej rozumie, jej mogę się wyżalić, a ty pod tym względem jesteś co najmniej mierny - po moim ciele rozlewały się fale rozbawienia. Tytus również musiał być w szampańskim humorze, gdyż kącik jego warg zadrżał, kiedy do końca powiedziałam to co zamierzałam.
- No widzisz, dzięki temu ja nie muszę tego słuchać!
Przewróciłam oczami, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. Kto, by pomyślał, że ten człowiek, którego świetny humor jak na razie nie przemija, niedawno prawie rozjechał starowinkę?
************
Opadłam na poduszki w pokoju Bena i od razu krzyknęłam z bólu. Coś twardego uderzyło mnie w potylice, tyłek oraz kręgosłup.
- Amelio, nie zachowuj się jakbyś miała ujemy iloraz inteligencji - Tytus nawet na mnie nie spojrzał, zbyt zajęty przeglądaniem zawartości szufladek w biurku. - Przecież każdy Wojownik został nauczony tego, aby zawsze chować broń pod poduszkami albo w nich. Mój brat pod tym względem się nie wyróżnia.
- Ty tego nie robisz - zauważyłam rozmasowując obolałą głowę.
- Ponieważ doskonale cię znam i wiem do czego jesteś zdolna. To byłoby z mojej strony naprawdę nierozważne, gdybym chował pod poduszką broń, jednocześnie wiedząc, że pewna kobieta śpiąca ze mną w łóżku od czasu do czasu lubi zwalić się bez jakichkolwiek przeszkód na poduszki - powiedział tym razem spoglądając na mnie przez chwilę z politowaniem.
- Dzięki to naprawdę miłe z twojej strony.
- No wiem!
- To był sarkazm - mruknęłam pod nosem. - Właściwie to czego szukamy? Przecież inni Wojownicy już przeszukali to mieszkanie więc wątpię, byśmy znaleźli cokolwiek czego oni już nie wiedzą. Nie byłoby lepiej po prostu zapytać Paula...
- Nie! Oni nie znają Bena, on potrafi ukrywać swoje sekrety przed innymi - przerwał mi Tytus.
- No jasne, znam go na tyle dobrze, żeby wiedzieć, iż on...
- Aha! - wykrzyknął wygrzebując coś spod biurka.
- Czy to... listy?
Zapomniałam od razu o głodzie i bólu głowy oraz kręgosłupa. Podeszłam zaciekawiona do męża, który już zaczął otwierać list wyciągnięty z samego dołu.
- "Mój Kochany!" - Tytus spojrzał na mnie z dezorientacją, następnie parę razy przeleciał wzrokiem przez ten wstęp grzecznościowy. - "Mój Kochany! Wiem, że ostatnio coraz częściej cię zbywam, ale nie robię tego, dlatego że nic dla mnie nie znaczysz. Moja kochana matka - o której zresztą Ci już mówiłam - zachorowała i nie miałam nawet czasu do Ciebie napisać, aby wytłumaczyć Ci... to wszystko. Wybacz mi! Naprawdę wolałabym spędzić z Tobą czas niż zamartwiać się cały czas o mamę, która leży teraz na szpitalnym łóżku, nadal nieprzytomna. Mimo to piszę do Ciebie, abyś wiedział o zaistniałej sytuacji i... i tak bardzo chciałabym Cię prosić, byś mnie odwiedził. Jeśli znajdziesz czas, na odwrocie kartki napisałam adres szpitala oraz numer sali, w której siedzę codziennie od rana do wieczora. Na zawsze Twoja, J.".
- Kim do cholery jest "J."? - zapytałam, kiedy tylko Tytus skończył czytać. - I co... Ty nic nie wiesz, co nie?
Mimo to owa nieznajoma miała naprawdę ładne, pochyłe pismo, którego mogłam śmiało pozazdrościć. Od kiedy sięgam pamięcią wydaje mi się, że mam zbyt lekarskie pismo, aczkolwiek jakoś nigdy na to nie zwracałam uwagi, zaś teraz... Kurczę, chciałabym umieć tak pięknie stawiać litery!
- Nie - wyszeptał, od razu odkładając list na biurko i pozwalając mi usiąść na swoich kolanach. - Zazwyczaj mówi mi o swoich przejściowych romansach, ale o żadnej "J." mi nie wspominał.
- Może w następnym liście coś się wyjaśni? Ten jest z... - przechyliłam się do przodu - Ten został nadany dwa miesiące temu.
- Ten zaczyna się podobnie. "Naprawdę cieszę się z tej naszej wspólnej wyprawy i nie mogę się jej wprost doczekać, chociaż wiem, że wybierzemy się na nią dopiero za miesiąc, całe dwa tygodnie i dwanaście godzin... Tak wiem, jestem dziwna! Która normalna dziewczyna liczyłaby ile zostało do niesamowitej wyprawy z niesamowitym mężczyzną? Jakbyś pytał to taką właśnie dziewczyną jestem ja. W każdym razie piszę, aby zapewnić Cię, że przyjdę dziś wieczorem do "Zaczarowanego Łabędzia" na kolację z Tobą. Twoja J." - Tytusowi zabrakło słów. Dosłownie nie mógł wykrztusić słowa.
- Tak wiem, ona pisze o wiele lepiej listy miłosne niż Ofelia. Jest co pozazdrościć - parsknęłam. - Poza tym coś zauważyłam... Spójrz na "J." tutaj wygląda - stuknęłam palcem w kartkę - jakby reszta była zamazana. No i ta podróż, czy przypadkiem nie miała się odbyć wtedy, kiedy on miał rzekomo zaginąć? Ta sprawa zaczyna mi śmierdzieć.
- To nie ta sprawa tak śmierdzi tylko ty, skarbie - roześmiał się, gdy zdzieliłam go pięścią po ramieniu. - Żartuję! Przestań!
- Sam się o to prosiłeś... Tytus! Patrz, na tym liście, na samej górze jest podpis! Owa dziewczyna ma na imię Jojo i chyba... wydaję mi się, że to pismo Bena, może nie zdążył jej go wysłać?
Mężczyzna spojrzał na mnie tymi swoimi czarnymi, niezwykle zamyślonymi oczami, jakby czekał na prawdziwe olśnienie. Tyle, że ja nie za bardzo nadawałam się do czegoś takiego. Zdecydowanie bardziej wolałam improwizować lub przynajmniej działać, niż bawić się w dokładne obmyślanie dalszych kroków. Poza tym zazwyczaj nam nie wychodzą plany więc po co próbować je w ogóle realizować?
- Może weźmiemy te wszystkie listy do Paula i z nim obmyślimy co dalej? W końcu w tych listach musi być jakaś podpowiedź, gdzie mogli się udać - powiedziałam, uznając to za bardzo dobry pomysł, ponieważ zaczynałam się martwić, że umrę z głodu, a wolałabym się najpierw wykąpać, żeby ludzie nie musieli narzekać, iż trup tak cuchnie.
- Wątpię, by Ben pozwolił jej wygadać się w liście, gdzie zamierza się udać. Bardziej prawdopodobne jest to, że już na samym początku poprosił ją, aby nie pisali o konkretnym miejscu. No i mamy na to dowód. Dziewczyna napomknęła tylko o podróży. Nie powiedziała, gdzie zamierzają się wybrać - spostrzegł, uciekając gdzieś spojrzeniem. - Czyżby Ben był na tyle mądry, aby wpaść na coś bez robienia strasznego rumoru?
- Racja... może tajemnicza Jojo go w jakiś sposób zmieniła? - zasugerowałam, ale widząc jego wątpiący wzrok, szybko zrezygnowałam z tego pomysłu. - No dobrze! - wstałam - Czas pójść do twojego ojca i poszukać czegoś o tej dziewczynie. Może Paul ma jakieś kamery, które zarejestrowałyby ucieczkę twojego brata?
- To Wojownik, Amelio - mój mąż ponownie przewrócił oczami. - Dodatkowo wie, gdzie kamery są, wobec czego wątpię, aby dał się sfilmować.
- Obyś się nie zdziwił, ponieważ mam zamiar przesiedzieć chociażby cały dzień na oglądaniu tych nagrań - pogroziłam mu palcem. - Nie zapominaj, że Ben to Ben, on zawsze pozostanie tym samym chłopakiem, którym był. A ten konkretny chłopak z łatwością da się złapać. Pod tym względem nie jesteśmy różni.
- Racja, już zapomniałem z jaką prostotą wpadacie w kłopoty - Tytus wstał i uśmiechnął się chowając te dwa wyciągnięte listy do kopert, a później do tylnej kieszeni spodni. - Zachowujecie się tak jakbyście byli rodzeństwem... I nie, Amelio, to nie był komplement.
- Jak dla mnie był - zaświergotałam z radosnym uśmiechem.
Następny rozdział 31.12.2017. Już teraz życzę Wam moi drodzy (ponieważ ostatnio jestem tak zakręcona, że mogłabym zapomnieć!), wszystkiego najlepszego z okazji nowego roku, żeby ten był lepszy od 2017 i przyniósł Wam tyle radości i nowej energii ile tylko będzie trzeba! :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top