Prolog

Górskie szczyty, śnieg, porywisty wiatr, osadzający biały puch na moich włosach, drzewa uginające się pod jego siłą. Otoczenie, które wielu uspokaja, wielu niepokoi, dziś jest mi zupełnie obojętne. Nie jest mi zimno, ani trochę lodowato, chociaż płaszcz leży parę metrów ode mnie. Tylko dłonie ukryte przed mrozem, one mogą mi się jeszcze przydać...

Patrzę przed siebie. Ile bym dał, abyś mogła być tu ze mną. Za dotyk twoich palców na mojej skórze, za cichy szept, łaskoczący moje ucho, za samą obecność, z której wartości zdaje sobie sprawę dopiero teraz, kiedy już nie mam na nic wpływu, kiedy po raz kolejny jestem winny, utwierdzając wszystkich w przekonaniu, że nie jestem w stanie mieć nikogo na dłużej...

Ale przecież ty nie jesteś rzeczą, więc nigdy cię nie posiadłem. Teraz już jesteś tylko wspomnieniem, czasem, etapem, przeszłym w moim życiu, jesteś pominiętą stacją, skończoną epoką. Jesteś pięknym snem, który nie powróci, marą, wróżką, ale w żaden już sposób ze mną niepowiązaną, chociaż... przecież łączy nas sekret.

Nigdy nie płaczę, ale łza spływa po moim policzku, następnie spada na czarną koszulę, zostawiając na niej wyraźny ślad. Przygryzam, zapewne, siną z zimna wargę, bo pierwszy raz zdaję sobie sprawę, że już naprawdę ciebie ze mną nie ma, że nie ma odwrotu, a to wszystko to tylko moja wina. Tak trudno jest mi się z tym pogodzić. Przecież byłem twoim początkiem, prologiem, pierwszym rozdziałem twojej dorosłości. Dlaczego, stałem się, również, twoim końcem?

Stoję tu sam, wokół nie ma nikogo, chociaż zwykle otaczają mnie ludzie. Jestem tu sam, słyszę własny oddech, bicie swojego serca. Czuję całym sobą to miejsce. Najmniejszy podmuch, najdrobniejszy płatek, widzę... widzę cały krajobraz, panoramę tego miejsca, każdy zmysł jest wyostrzony, aby tylko przytłumić uczucia, emocje, buzujące w moim ciele. Chociaż chyba nadszedł właśnie ten czas, gdy mogę je uwolnić, mając pewność, że nikt mnie nie zobaczy, nie usłyszy, nie oceni.

Jednak nie jestem w stanie. Po prostu nadal stoję, bo przecież tak naprawdę, to ty tu jesteś. To ja do ciebie przyszedłem... w końcu znalazłem. Nie taką, jaką chciałem, nie taką, jakiej się spodziewałem, ale jednak. Po prostu nadal jestem zaskoczony, jak w tak krótkim czasie, tak bardzo się zmieniłaś, to do ciebie takie niepodobne...

Przełykam ślinę. Odwracam się. Mam za sobą wysoki świerk i... ciebie. Twoja skóra straciła blask, zlewa się teraz z barwą śniegu. Zwykle starannie uczesane włosy, są teraz tylko plątaniną wilgotnych kosmyków. Oczy – ciekawe świata – zamknięte. Skarbie, obudź się, proszę.

Podchodzę, chociaż nie powinienem, klękam, chociaż powinienem uciekać. Płaczę, chociaż nigdy wcześniej tego nie robiłem. Modlę się, wreszcie godząc się z Bogiem. Kocham cię, chociaż już tego nie odwzajemniasz. Dotykam twoich palców, kurczowo trzymających pistolet, tak blisko twojej skroni. Są zimne, lodowate, cała jesteś bryłą. Nie czuję pulsu, krew przestała krążyć już dawno, a ja nadal nie potrafię się z tym pogodzić, czekam aż się obudzisz, otworzysz oczy, usiądziesz.

Nie zrobisz tego. Mój skrajnie racjonalny umysł nie pozwala mi w to wierzyć, a tak bardzo tego pragnę. Moja dłoń zsuwa się niżej do nadgarstka, szybko przesuwam ręką po twoim ramieniu, dochodzę do szyi, już tam moczę palce w lepkiej, czerwonej, trochę zamarzniętej krwi. Brudzę się nią, ale to nie jest istotne. Teraz i już nigdy później nie będzie.

Twoje ciało jest martwe. Twój umysł jest martwy. Dopiero teraz wypowiadają to moje usta, nadal broniąc się przed tymi faktami. Dłoń ląduje w śniegu, a dokładniej w kałuży twojej krwi, tak blisko twojej skroni. Przymykam oczy, nie mogę na to patrzeć, tak ciężko udźwignąć świadomość tego, że mnie zostawiłaś, chociaż...

Jestem potworem. Masz rację, miałaś ją zawsze, bo nawet, gdy w środku czuję pustkę, serce rwie się do ciebie, a z oczu płyną gorące łzy, to mój umysł ogarnia chora satysfakcja, przecież uciekłaś, ale przynajmniej nie do niego... zostawiając mnie, nie upokorzyłaś, tylko wpędziłaś w najgłębszą otchłań rozpaczy. Teraz płaczę, ale kiedyś przystanę, pocieszeniem staje się wizja, że przynajmniej, już nigdy więcej was razem nie zobaczę.

Zaczynam głaskać twoje włosy, zanurzam w nich palce, przypominam sobie ich jesienny zapach, rozkoszuję się wspomnieniami, tak głęboko zakodowanymi w pamięci. Czuję twoją obecność, co z tego, że tylko w marzeniach, ale mam poczucie, że jesteś tuż obok.

Już nie wstydzę się łez. Nie mam potrzeby, aby je powstrzymać. Łapię twoją wolną rękę. Jesteśmy razem, co z tego, że jeszcze tylko przez chwilę, co z tego, że już nie tak jak kiedyś, ale...niech ta chwila na razie trwa, niech będzie mi dane się nią rozkoszować, zapamiętać. Przecież powinienem właśnie taką, ciebie namalować, powinienem ciebie taką opisać, twój ostatni portret, moje – twoje – ostatnie wspomnienie, bo przecież już taką będę cię nosił w sercu.

Tak, przez parę sekund była myśl w głowie czy do ciebie nie dołączyć, na zawsze się z tobą nie połączyć, ale to jeszcze nie mój czas, jeszcze nie wypełniłem swojej ziemskiej misji, będziesz musiała na mnie poczekać, ale przecież, dla ciebie, uwięzionej w wieczności, nie będzie trwało to aż tak długo, nawet nie zauważysz, kiedy znowu mnie zobaczysz, a może... ty już mnie nie chcesz widzieć, ale ja przyjdę, bo wiem, że tylko ty jesteś, byłaś mi pisana. To ty byłaś dla mnie dobrem tego świata.

Układam się obok ciebie, przytulam twoje ciało. Nieśmiało dłoń kładę na twoim brzuchu, czy To, było także powodem, czy mój brak zgody na To, miał jakikolwiek wpływ? Nie wiedziałem, że To jest, było takie ważne..., Chociaż tyle razy, w planach, o tym wspominałaś... Zawsze powinienem ciebie słuchać, błądziłem i będę błądził bez ciebie, to w sumie egoistyczne, że mnie zostawiasz...

Przykładam wargi do twojego czoła, które swoim zimnem przypomina mnie, że tak naprawdę to jestem tu sam, że wkrótce nadejdzie czas by wstać, podnieść głowę, pójść dalej, zapomnieć. Jednak to jest proste tylko w teorii, w praktyce jest niewykonalne, bo nie da się zapomnieć, swojej jedynej, doskonałej miłości. Nie da się odgonić portretu, wizerunku ideału, już na zawsze ze mną zostaniesz...

To teoretycznie plusy, ale tak naprawdę, a ty doskonale zdajesz sobie z tego sprawę, to przekleństwo, klątwa. Mając w pamięci twój portret, na bieżąco idealizowany, nigdy już nikogo nie pokocham, nigdy, do nikogo już nie poczuję, tego, co teraz, co kiedyś, co już zawsze będę czuł do ciebie. Twoja zemsta zza grobu? Nie, tylko zadośćuczynienie za moje błędy, za moje winy. Za twoją... waszą krzywdę...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top