Portret IV Dama

Warszawa 1921r.

    Rzadko zdarza mi się twardo stanąć na ziemi, na trzeźwo ocenić otaczający mnie świat, ale teraz, gdy obiema nogami, pozornie pewnie stoję na warszawskim peronie, doskonale rozumiem, że właśnie w tym momencie, gdy wjechałem do tego kotła czarownic, muszę wrócić do szarej rzeczywistości. Nie jestem tu, by zwiedzać, szukać natchnienia czy zagubionej weny. Nie przyjechałem do państwa Żeleńskich na filozoficzne dysputy, czy chociażby do samej Zosi w... trochę innych, bardziej romantycznych celach. Dzisiejszego wieczoru będę prezentował się jako autor wspaniałej sztuki teatralnej, innej, oryginalnej, która przebojem wdarła się na deski warszawskiego, na razie jednego, teatru. Tego wieczoru będę gościł w teatrze im. Juliusza Słowackiego, zaszczyt, dla początkującego autora.

    Rozglądam się. Patrzę na twarze mijających mnie ludzi, niektórzy poznają, inni traktują mnie jak powietrze, bo kto by się przejmował nic jeszcze znaczącym artystą spod Tatr, mało tu takich w Warszawie? Unoszę kącik ust w fałszywym uśmiechu, mam dziwne przeczucie, że za parę lat już wszyscy mnie zauważą, wszyscy rozpoznają. Przygryzam wargę, tak, to na pewno będzie cudowne uczucie, ale ja, za pierwszym razem, spojrzę na nich, tak jak oni dzisiaj patrzą na mnie, jak na powietrze.

- Stasiu? – słyszę znajomy głos, tym razem uśmiecham się już zupełnie, odwracam głowę w tamtym kierunku.

    W duchu dziękuję Bogu, za opanowanie. Zosia nie czeka na mnie sama, ubrana w dosyć skromną sukienkę, ze starannie zaczesanymi włosami, okrytymi klasycznym, czarnym kapeluszem, stoi przy ścianie peronu, pod rękę ze swoim mężem. Starszy od nas o dwanaście lat, Tadeusz przygląda mi się badawczo, trudno jest, jednoznacznie, cokolwiek wyczytać z jego twarzy, nie mniej jednak wiedzę, że nie cieszy się z mojego przyjazdu, który zresztą mężczyzna cieszyłby się na odwiedziny kochanka swojej żony. Czyli przedstawienie, jeszcze z naszym udziałem, czas zacząć.

    Podchodzę do małżonków z uprzejmym uśmiechem, kiwam głową Tadeuszowi, całuję dłoń Zofii, nie przestając patrzeć w jej piękne oczy, w których czają się wesołe iskierki. Dawno już, z żadną kobietą nie dogadywałem się tak dobrze jak z nią.

- Przyszliśmy po ciebie, bo pewnie chciałbyś zatrzymać się w jakimś spokojnym miejscu przed premierą, razem z Tadeuszem stwierdziliśmy, że będzie dla nas wielkim zaszczytem... – kobieta wygłasza powitalny monolog, zachowując wszystkie niezbędne elementy, pozory znikomej zażyłości i intencje jedynie przyjacielskie. W rolę przykładnej gospodyni jak zwykle wciela się bez zarzutu.

    Potakuję i na jej sygnał całą trójką kierujemy się do wyjścia. Udaję, że słucham tego co do mnie mówi, to i tak nic istotnego, zamiast tego chłonę jej zewnętrzne piękno. W głowie powstaje mi projekt jej kolejnego portretu, których i tak wiele powstało. Ciekawy jestem tylko czy ma również ten pierwszy.

***

    Tadeusz odprowadza nas pod same drzwi jednak nie wchodzi do mieszkania. Obiecuje, że przyjdzie wieczorem, abyśmy całą trójką mogli pójść do teatru, Zosia całuje go w policzek na do widzenia. Dla postronnego widza przykładne małżeństwo, ale przecież ona zaraz zostanie ze swoim kochankiem sama, a on za kilkanaście otworzy drzwi domu, gdzie czeka na niego inna kobieta.

    Kiedy Tadeusz mija bramę, my z Zosią już jesteśmy w jej sypialni, kobieta siada na łóżku, uśmiecha się figlarnie, na pościel odkłada kapelusz. Jej dłoń z powrotem wędruje do pięknie zaczesanych włosów.

- Nie ruszaj – proszę, siadając nie obok niej, ale na krześle, naprzeciwko.

- Dlaczego, Stasiu? – trzepocze zalotnie rzęsami, czarując mnie głębią swoich oczu, zmuszając mnie, wyobrażenia ich sobie na płótnie.

- Muszę cię przynajmniej... - zaczynam, moja dłoń już sięga do kieszeni spodni.

- Och przestań – wzdycha, opada na łóżko, wzrok wbija w sufit – mamy tak mało czasu, a ty... portretowałeś mnie kilkaset razy.

    Kręcę głową z uśmiechem. Myli się, ale nie dużo. Przygryzam wargę, czasami mam takie ,,fazy", że jedną i tę samą twarz jestem wstanie malować wiele razy, za każdym razem uwypuklając co innego, przedstawiając tę samą modelką na setki różnych sposobów, za każdym razem tworząc ją od nowa.

- To gdzie ty je wszystkie trzymasz? – przyglądam się jej, czując wewnętrzną irytację, że z tego miejsca nie widzę jej twarzy, że jej oczy już mnie nie hipnotyzują.

- Część wisi... - mówi lekko znudzonym głosem, dłonią pomimo moich próśb niszczy fryzurę.

- Tych nudniejszych – przewracam oczami, coraz bardziej zniecierpliwiony.

- Te nasze prywatne są w różnych miejscach, nie wszystkie wypada pokazać gościom – widzę, jak palcami bawi się poczochranymi kosmykami. Ale to nie jej dłonie zamierzam uwiecznić.

    Podnoszę się. Mój cień na podłodze bardziej się wydłuża. Załamuje się o krawędź łóżka. Jest dużo większy ode mnie, tak samo jak ciemniejsza strona mnie jest większa niż ta jasna. Pochylam się nad nią, zostaję zmuszony do rysowania na stojąco. Zosia jednak nie zamierza mi tego ułatwić. Unosi lekko głowę, a następnie zarzuca na twarz włosy. Prycham. Siadam na brzegu łóżka.

- Chodziło mi, konkretnie o ten pierwszy – przymykam oczy, może tym razem pobawię się światłem.

- Ten, który był niewinny, powstał tylko w celach artystycznych i... - wzdycha.

- Ten, który i tak ukrywasz, bo jest dla ciebie zbyt ważny? – pytam, zyskując nad nią minimalną przewagę, bo dziewczyna przekręca się na brzuch. Unosi głowę, odrzuca część włosów z twarzy i wbija we mnie parę tych niesamowitych oczu, tyle czekania...

- Nie pochlebiaj sobie – kręci głową, przybierając najbardziej obojętny wyraz twarzy na jaki jest w stanie się teraz zdobyć.

- Nie robię tego, po prostu wiem, że obdarzasz go sentymentem, pokażesz mi go? – unoszę brwi, przygryzam wargę, zależy mi na tym portrecie. Będzie solidnym fundamentem dla nowego.

- Sentyment? – pyta i przekrzywia główkę, w innej sytuacji, nie kazałbym jej tyle czekać z radością podarowałbym jej nieco rozkoszy, jednak tego dnia miałem ochotę jedynie na sztukę – to nie za dużo. Jesteś przecież tylko malarzem a ten portret nie powstał znowu tak dawno.

- Tylko malarzem, powiadasz? – wstaję, podoba mi się jej poza, może jednak coś z tego wyjdzie.

- Wiesz co mam na myśli –przewraca oczami.

- Gubisz się w słowach – ołówek współpracuje co prawda robię to na biurku, zgięty w pół z nie wygodnie wykręconą szyją, ale wszystko idzie sprawnie.

- Nie potrafię ich tak mądrze dobierać jak ty – tym zdaniem skupia moją uwagę, na chwilę odrywam się od pracy.

- Jak zwykle łasy na pochlebstwa – wybucha śmiechem i wstaje.

- Nie ruszaj się – mruczę.

- To śmieszne, nie znam cię znowu tak długo, łączy nas na pozór jedynie romans, a rozumiemy się tak dobrze, mam wrażenie jakbyś był w moim życiu od zawsze – siada na łóżko, na chwilę poważnieje, wzrok odwraca w stronę okna. Może tym razem, na kartce, podaruję jej dwie twarze.

    Nastaje milczenie, nieznane nam zbyt dobrze, bo niezręczne. Kobieta czeka na wyznanie z mojej strony. Nie szczędziłem jej ich nigdy, teraz po prostu byłoby kolejne, ale tym razem czuję wewnętrzny opór. Mam poczucie, jakby tak naprawdę były puste, ale przecież tak nie jest... chyba.

- Zosiu... - zaczynam, lecz wargi nie chcą wypowiedzieć kolejnych słów.

- Nie kochasz mnie już? – pyta nagle. Nowy pocisk, pytanie na które nie ma dobrej odpowiedzi, bo albo będzie to kłamstwo, albo... ona nie chce tego słyszeć.

- Zosiu – próbuję znowu, spuszczam jednak wzrok, ręka coraz mocniej naciska na ołówek.

- Nigdy nie kochałeś – po jej policzku spływa łza. Nigdy dotąd nie widziałem jej płaczącej – nie kochasz nikogo oprócz siebie, dla ciebie liczysz się tylko ty i twoje obrazy...

- Nieprawda – szepczę, jednak nie mogę spojrzeć na nią, wystarczy mi jej niedokończona, papierowa podobizna.

- To dlaczego, teraz nagle.... – bierze głęboki wdech i... wybucha śmiechem.

     Odrywam wzrok od kartki, kobieta grzbietem dłoni ociera łzę.

- Żartowałam, a ty dałeś się wrobić, jak dziecko Stasiu, ale co to za przyjemność, kiedy dałeś się ograć jak dziecko – wstaje, prostuje się, dłońmi wygładza dolną część sukni.

- Ale... - zaczynam, jednak macham ręką odrzucam na biurku notatnik – postawiłaś na swoim, nic nie namaluję, a na dodatek nie mogę zobaczyć swojego własnego dzieła.

- Potem ci go pokażę – kobieta podchodzi do mnie, staje za moimi plecami, jest dużo niższa, czuję jej oddech na plecach. Ramionami oplata mój brzuch. Przykłada policzek do cienkiego materiału koszuli. Stoimy tak przez chwilę.

- Zosiu, ale wiesz, ja...

- Nigdy nie wierzyłam, gdy mówiłeś ,,kocham", bo za dużo kobiet było przede mną i za dużo będzie po mnie, abym mogła w to uwierzyć – mówi. Odsuwa się trochę – odwróć się do mnie.

    Robię to, biorę jej twarz w swoje dłonie, pochylam się i składam pocałunek na jej wypielęgnowanych ustach, rozkoszuję się ich smakiem, przymykam oczy.

- Przez ciebie mamy mało czasu – mruczy niezadowolona, jednocześnie ciągnąc mnie w stronę łóżka.

    Nie odpowiadam, tylko pocałunkami zjeżdżam niżej wzdłuż jej szyi.

***

    Powoli zapinam guziki koszuli, jednocześnie obserwując jak kobieta stojąc jedynie w szlafroku, sięga po leżący na ziemi kapelusz.

- Nie zakładaj go – proszę.

- Nie wypada – odpowiada, ale widzę, że zaintrygował ją mój niecodzienny pomysł.

- Wielu rzeczy nie wypada – prycham – a przez ten kapelusz nie widać twoich cudownych włosów.

- Nikt nie ma ochoty na nie patrzeć – kręci głową, jednak widzę, że komplement przypadł jej do gustu, bo mimowolnie, jej dłoń wędruję w kierunku rozczochranej fryzury.

- Ja mam – wzruszam ramionami, stając bosymi stopami na ziemi, sięgając po czarne spodnie.

- Idziemy do teatru – przypomina – na twoją sztukę, będziemy zajęci ważniejszymi sprawami, będziemy oglądać...

- Mogę ci obiecać, że będę patrzeć się jedynie na ciebie – jestem całkowicie poważny.

     Kobieta tylko kręci głową, ale odkłada nakrycie głowy.

- Ma pan jeszcze jakieś życzenia jeżeli chodzi o mój ubiór – patrzy mi prosto w oczy.

- Ubierz się na czarno – proszę ją po chwili namysłu.

- A to dlaczego? – zaplata ręce na piersi.

- Mamy żałobę, zapomniałaś – mrużę oczy – twój przyjaciel...

- Odebrał sobie życie, bo był o nas zazdrosny – przypomina mi kochanka.

- Załóż jeszcze czarny toczek z welonem – proszę i przygryzam wargę.

    Szybko kończę się ubierać. Wkładam ręce do kieszeni. Są puste.

- Idę zapalić – informuję kobietę.

- Coś się stało? – Zosia potrafi wyczuć zmianę mojego nastroju, ale nie mam ochoty na zwierzenia. Nie teraz.

- Nie. Muszę zapalić. Wyjdę na dwór.

- Możesz... - zaczyna, ale powstrzymuję ją ruchem ręki.

- Muszę się przewietrzyć – oznajmiam i wymijam ją w przejściu.

    Opieram się plecami o ścianę kamienicy, wypuszczam z ust kłęby dymu. Przydałoby mi się coś mocniejszego, ale już niedługo premiera mojej sztuki. Za prawie dwie godziny wszystko się zacznie, za kolejnych parę będzie po wszystkim.

    Jednak to nie tym się stresuję. To odchodzi na dalszy plan. Żałobny strój Zofii, który miał być tylko niewinnym żartem, dla szerszej widowni symbolem żałoby po jej przyjacielu, dla mnie, przez jej przypadkowy zbiór słów, ich losową kolejność, nabiera nowego znaczenia. Żeleńska powiedziała, że jego samobójstwo miało miejsce przez nas romans. Kolejna osoba, która nie żyje przeze mnie.

    Sięgam po kolejnego papierosa. Czy gdybym się zabił z zazdrości o Jadwigę i Karola, to kobieta by jeszcze żyła? Tak przecież byłoby lepiej. Mnie nadal pochłaniają demony, a ją nigdy by nie tknęły, gdyby nie kontakt ze mną. Gdybym odszedł dobrowolnie, ona by pozostała żywa. Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że to moja wina, nie ma znaczenia, co ona napisała w pamiętniku...

    Każdy słowo wypowiedziane podniesionym tonem. Krzyk, złość i zazdrość ociekające każde słowo. To wszystko złożyło się na ten jeden strzał. Zamykam oczy. Znów ją widzę, na przemian martwą i żywą. Radosną i płaczącą. Widzę ją ze mną i z Karolem. W głowie przewijają się jej zdjęcia, nie potrafię się od tego uwolnić, tyle lat, a ja nadal nie potrafię tego przezwyciężyć...

   Czuję na ramieniu czyjąś dłoń. Otwieram oczy. Przed sobą widzę twarz Tadeusza, gruba bruzda szpeci czoło a w oczach pojawia się coś na kształt lęku. Nie powinien widzieć mnie w takim stanie, nie ważnie, że jednokrotnie był świadkiem moich napadów po zbyt dużej dawce alkoholu, teraz ma to inne podłoże...

- Pokłóciliście się? – pyta cicho.

- Nie o to chodzi – zaprzeczam. On jeszcze przez jakiś czas patrzy na mnie w milczeniu, zastanawiając się pewnie, czy jestem z nim szczery.

- To przyjdź zaraz. Mam nadzieję, że masz się w co przebrać, bo... - jego zimne oczy mierzą mnie krytycznym spojrzeniem. Nie dziwię się, pod zbyt luźną marynarką mam tylko pogniecioną koszulę.

- Garnitur jest na górze – odpowiadam.

    Mężczyzna kiwa tylko głową. Omija mnie. Słyszę na jego kroki na schodach. Nie są ciężkie, kroczy wręcz zadziwiająco lekko jak na mężczyznę tej postury i wagi. Nie dziwne, że Zofia uległa jego urokowi, a inne kobiety ciągle się za nim odwracają. Ten typ mężczyzny się nie starzeje, starość nie odbiera mu urody, a jedynie dodaje powagi. Oczy również ma niesamowite, dlatego nigdy nie miałem problemu, aby portretować i jego, gdy wizytowałem tutaj na Smolnej.

    Dopalam papierosa i zmierzam ku schodom. Przede mną jeden z najważniejszych wieczorów w moim życiu. Nic nie może nie wyjść.

***

    Nie patrzę na sztukę. Nie muszę. Znam ją lepiej niż ktokolwiek inny. Cisza panująca na sali jest muzyką dla moich uszu, nikt nie śmie, choćby w najmniejszym stopniu jej zakłócić. To co się dzieje na scenie czaruje i jednocześnie przeraża zgromadzoną widownię. Zerkam w stronę jednego ze skamandryckich krytyków. Wbity w fotel obgryza paznokcie u lewej dłoni, cóż za obrzydliwy zwyczaj, prawą dłoń natomiast kurczowo zaciska na poręczy fotela. Boi się tego, co dzieje się na scenie, czy tego, że nadciąga nowe, lepsze. Obawia się o swoje miejsce w artystycznej Warszawie, czy jednego z bohaterów sztuki?

- Stasiu, zaraz zostaniesz zaproszony na scenę – szepcze mi do ucha Zofia – mam nadzieję, że przynajmniej wtedy na mnie będziesz patrzył, chciałabym mieć wrażenie, że wszystkie słowa kierujesz tylko do mnie.

- Oczywiście – odpowiadam i najciszej jak tylko potrafię, podnoszę się z fotela – nie oderwę wzroku od ciebie nawet na chwilę. A potem będę czekać na ciebie w garderobie.

- Nie wpuszczą mnie – przygryza wargę, ale widzę, że ją zaintrygowałem.

- Uprzedzę ich, że przyjdziesz – szepczę na pożegnanie. Mrugam do kochanki opuszczam loże. Teraz pięć minut dla publiki i zasłużona nagroda w garderobie. Robi mi się gorąco, rozpinam pierwszy guzik koszuli...

***

    Tarzamy się po podłodze półnadzy wśród rozwalonych wokół nas ubrań, na miękkim dywanie. Słabe światło lampy naftowej oświetla nasze połączone sylwetki, których cienie znajdują się na ścianie. Wygląda to niesamowicie, utrwalam obraz w głowie, by go kiedyś przenieść na papier.

- Ile mamy czasu? – szepcze, przejeżdżając wargami po mojej żuchwie – chyba nie chcemy, aby ktoś zobaczył wielkiego autora dramatu...

- I szanowną panią Żeleńską... – dodaję, owijając kosmyk jej włosów na palec.

- W takiej nieeleganckiej sytuacji – śmieje się, przyozdabiając moją skórę malinką.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top