forever kisses
Jennyfer od zawsze marzyła o domu pełnym śmiechu i ciepła i nie miała najmniejszego pojęcia czym sobie na taki zasłużyła. Oparta o blat, czekała aż woda na herbatę się zagotuje, kątem oka obserwując Caluma i malutką Charlie, która z uwagą przyglądała się jego ruchom.
- Chcesz pograć, Charls? – spytał, widząc jak jej czekoladowe tęczówki nie odrywają wzroku od instrumentu.
Dziewczynka wdrapała się na kolana mężczyzny z jego drobną pomocą wodziła po strunach instrumentu, z którego wydobyło się kilka fałszywych dźwięków. Skrzywiła się, ale najwidoczniej mała Charlie miała z tego dużo więcej frajdy niż tylko z oglądania. Jej uśmiech sięgał od jednego ucha do drugiego – była najszczęśliwszym dzieciakiem pod słońcem.
- Rośnie nam nowy frontman kapeli! – rzucił Calum ze śmiechem, mierzwiąc czekoladowe loczki dziewczynki.
- Żadnych kapel przed dwudziestym rokiem życia! – zastrzegła Jennyfer, stawiając dwa kubki z parującą herbatą.
- Ale mamusiu! – jęknęła zrozpaczona dziewczynka, ale mina szatynki pozostawała niezjednana.
- Nie ma mowy, Charlie.
Dziewczynka wydęła wargi w dziubek i skrzyżowała niewielkie rączki na wysokości klatki piersiowej. Chwilę później jej uwaga została rozproszona i dziewczynka zniknęła w czeluściach swojego pokoju, mamrocząc coś o rysowaniu. Dzieci zawsze były takie kochane. A Charlie biła wszystkie na łeb na szyję już od pierwszego dnia. W szpitalu mówili, że tak rozdartego dziecka to dawno nie widzieli. Wykapany tatuś.
- Jennyfer? Jesteś szczęśliwa? – ni stąd ni z owąd Calum zarzucił pytaniem, które wgniotło szatynkę w fotel. Wzruszyła ramionami.
- Jasne, że jestem – odpowiedziała, jakby to była oczywista oczywistość.
Była szczęśliwa. Żyli sobie w ich małej wieczności, do której nikt nie miał prawa wstępu – nie mogła sobie wymarzyć lepszego życia.
- Wiesz, Jenny, tak się czasem zastanawiam… Czym sobie na to wszystko zasłużyłem…
Cicho westchnąwszy dziewczyna zajęła miejsce obok niego, opierając głowę na ramieniu Caluma. Jej czekoladowe oczy uważnie lustrowały każdy centymetr jego idealnej twarzy, a na ustach rysował się subtelny uśmiech.
- Nigdy nie mogłam wymarzyć sobie lepszego życia. I chyba już będziesz na mnie skazany na wieczność bo nie mam zamiaru się nigdzie ruszać.
- Na zawsze?
- Na zawsze. A teraz po prostu mnie pocałuj, Hood.
Każdy pocałunek stawał się ich wiecznością.
a.n/ dziękuję wam - za wszystkie niesamowite komentarze, za gwiazdki, za wyświetlenia, jesteście najlepsi! mogę was teraz zaprosić na oath i lost in stereo, a także zapowiedzieć, że niedługo mam w planach kolejne opowiadanie z hoodem w roli głównej - stay tuned! dziękuję raz jeszcze i życzę miłego weekendu! :') x
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top