51. Prawda
Katsuki
-Kacchan... ! - znowu ten sam sen? Nie. Teraz coś się zmieniło. Jej głos... Nie był radosny. Nie śmiała się. Była kawałek ode mnie. Siedziała na ziemi, z tyłu popierała się rękami. Na twarzy miała kilka siniaków, na nogach mnóstwo zadrapań. Jej śliczna sukienka w kwiatki była w niektórych miejscach podarta. Kto jej to zrobił? Zabiję gnoja. Rozejrzałem się. Tym razem wszystko widziałem z zewnątrz. Widziałem siebie, młodszą wersję. Widziałem, jak krok po kroku podchodziłem do dziewczyny. Zobaczyłem na jej twarzy pierwsze łzy
-Kacchan...! - w jej głosie było bałaganie. Rozpaczliwa prośba. Niemożliwe.... To ja ją tak urządziłem? Nie... Przecież poprzednie sny.... Niemal z przerażeniem obserwowałem swoje poczynania. Schyliłem się i podniosłem z ziemi kamień. NIE. NIE. NIE. NIE RÓB JEJ KRZYWDY. Nie byłem w stanie nic powiedzieć
-Kacchan... - tym razem nie milczałem. Podszedłem do niej i kucnąłem. Widać było, że się mnie boi
-Ty - zabrzmiało jak rozkaz. Czego od niej chciałem?
-Wyjeżdżasz? - nieśmiało kiwnęła głową. Podniosłem rękę z kamieniem.
-Kto ci pozwolił? - nie odpowiedziała
-KTO CI POZWOLIŁ?! - kamień poleciał ze świstem w jej stronę, uderzając ją w rękę. Natychmiast pojawiło się tam nowe zranienie, a na twarzy łzy. Ale nie poskarżyła się na nic. Nawet nie jęknęła
-Skoro nie chcesz mówić, to zrobisz coś innego - podniosłem ją brutalnie. Byłem wtedy tak silny?
-Pokażesz mi coś, po czym cię wszędzie rozpoznam. Coś, o czym będę wiedział tylko ja. Rozumiesz?! - potrząsnąłem nią. Była w moich rękach jak bezwładna szmaciana lalka. Postawiłem ją na ziemi i puściłem. Wciąż pociągając nosem podwinęła sukienkę w górę, odsłaniając żebra. Widniała tam blizna. Zakląłem pod nosem, ale młodszy ja tylko się zamachnął i uderzył dokładnie w to miejsce
-To będzie mój znak. Należysz do mnie! - popchnąłem ją na tyle mocno, że poleciała na drzewo i zsunęła się po nim na ziemię. Łzy leciały już niemal strumieniami, jednak ja tylko splunąłem, odwróciłem się i odszedłem z tamtego miejsca, nie zaszczycając dziewczyny nawet jednym spojrzeniem.
Obudziłem się zlany potem. To było gorsze niż koszmar. Poczułem na policzku łzę. Otarłem ją szybko i zerknąłem na zegar. Druga w nocy. Kurwa mać. Już rozumiem czemu się bała. Rozumiem, czemu płakała. Rozumiem, dlaczego Deku ją chroniła. Nie, to Deku była chroniona. Izuku to nie Deku. Ja pierdolę. Chwyciłem telefon i wybrałem numer. Przyłożyłem słuchawkę do ucha. Po trzech sygnałach usłyszałem zaspany głos. Czy może raczej warknięcie?
-Czego?
-Shoto, zjebałem - na chwilę zapanowała cisza
-Zaraz u ciebie będę - rozłączył się. Wstałem z łóżka i zszedłem na dół. Zapaliłem światło w kuchni. Matka się drzeć nie będzie, bo wyjechała na delegację z ojcem. Przynajmniej tyle dobrze. Jeden problem z głowy. Postawiłem wodę. Muszę coś ze sobą zrobić. Nie umiem pozbyć się z głowy jej oczu, całych we łzach, jej ran, których byłem powodem. Co mi odwalało? Uderzyłem pięścią w ścianę z całej siły. Niech boli. Ma boleć. Dwie minuty później usłyszałem dźwięk dzwonka do drzwi. Otworzyłem drzwi. Stał w nich zasapany Shoto. Dyszał ciężko, musiał biec. Wypuściłem go do środka
-Co się stało?
-Biegłeś tutaj? - kiwnął głową. Zmieszałem się trochę
-Dzięki...
-Nie ma sprawy. Co jest?
-Chyba wiem, co jej zrobiłem
-Komu? Izuku?
-Ta. Ale nie tej twojej. Tej... Mojej... - to słowo przyszło mi z trudem, ale musiałem je wypowiedzieć. Po prostu musiałem. Była moja. I koniec.
-Co takiego?
-Ja tak jakby.... Em....
-Nie po to biegłem tutaj na złamanie karku, żebyś teraz tego nie wydusił z siebie - westchnąłem cicho. Miał rację
-Jak byliśmy dziećmi.... Tak jakby... Znęcałem się nad nią i... zrobiłem sobie z niej "worek treningowy"...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top