Księga Pierwsza [6]



Próba ognia właśnie się zaczynała i nie jednemu zaparła dech w piersi. Wszyscy zgromadzeni uważnie przyglądali się mieczu, który stał w płomieniach. Żarzące się palenisko było większe i większe, ogień nasilał się z każdą chwilą. Gdyby nie to, że był kontrolowany, już dawno wybuchłaby panika.

Żywioł przypomniał dziewczynie pewien dzień, za czasu, gdy była jeszcze mała. Często siadała na kolanach ukochanej babci i słuchając, jak opowiada bajki, przyglądała się radośnie tańczącym płomykom w kominku. Było tam tak przytulnie i ciepło każdej zimy.

~~~

Tego dnia płomyki bawiły się pierścieniem, który przez małą cynamonowo-włosom dziewczynkę, znalazł się w kominku. Rozpłakała się, a starsi szybko do niej przybiegli. Dziadek bez problemu wydostał pierścień, a mama wcale się nie złościła, jednak mała nadal płakała. Babcia okryła ją swoimi ramionami i spytała dlaczego. Odrzekła, że przez nią mogło zginąć coś, co jej mamusia bardzo kochała. Na pocieszenie babcia jej coś opowiedziała, a to na dobre odgoniło od niej łzy:

– Dla mamusi cenny jest ten pierścionek, bo dostała go od tatusia. Kiedy go nie ma, patrzy na pierścień i wyobraża sobie, że jej ukochany jest blisko. Rzeczy martwe to wciąż tylko rzeczy, dopiero takie małe, prawie niewidzialne iskierki sprawiają, że te przedmioty stają się ważne, ale jedynie dla nas.

–Dlaczego?

– Bo wtedy patrzymy na nie sercem, a nie oczami. Darzymy uczuciem myśl, marzenie, wspomnienie... coś co jest związane z tym przedmiotem, ale nie sam przedmiot. Kiedyś też będziesz mieć coś, co będzie ci przypominać o ukochanym. Tak samo jak twoja mama, ja i twoja prababcia...

– Skąd będę mieć pewność, że to ta rzecz?

Zastanowiła się chwilę.

– Nawet jeśli będzie to tylko zwykły polny kwiatek, stanie się najdrogocenniejszym kwiatkiem, który będzie jedynym takim na całym świecie.

– A skąd będę wiedzieć, że to tą osobę najprawdziwiej kocham?

Starsza kobieta uśmiechnęła się łagodnie.

– Osobę, którą prawdziwie pokochasz? Kiedy taką znajdziesz, będziesz po prostu wiedzieć...

~~~

Dziewczynie na myśl o babci nasunęły się łzy, ale zaraz je od siebie odpędziła. Uspokoiło ją to trochę. Patrzyła już nie na ogień, lecz na miecz. Oczywiste jest, że sam miecz nie spłonie, ale jeśli ma choć odrobinę magicznych ulepszeń będzie to od zaraz widoczne. Ogień pokaże prawdę na gołe oczy.

Jednak jak na razie nic się nie zadziało. Wszyscy czekali w ciszy i intensywnym skupieniu. Sir Arthmael nie wyglądał najlepiej, był całkiem zdenerwowany.

– Panienko, nie wystarczy już? Stoimy tu już chwilę. – niecierpliwił się. Błękitnooka wiedziała, że ta chwila zaważa na tym, co będzie dalej. Oboje byli pełni skrajnych od siebie nadziej. – Panienko Luno, nie należę do ludzi z anielską cierpliwością... Bogu może się to nie spodobać. W boskie cuda trzeba po prostu uwierzyć! Nie powinno się ich wystawiać na próby. Panien... – nie wytrzymał i oparzając się próbował wydostać ogromny i długi miecz.

Ojczym wraz z Luną i resztą jedynie przyglądali się, jak mężczyzna robi z siebie głupca. Ogień zaczął jarzyć się jasnym błękitnym płomieniem. A z miecza ulatniały się drobne, błyszczące iskierki. Sir Arthmael w końcu wypuścił miecz ze swoich zranionych dłoni. Jak za karę boską, miecz upadł na kamień i cały urok prysł. Miecz powrócił do swej pierwej postaci. Duży, niewygładzony kawałek metalu – tyle z niego zostało. Sir Arthmael był równocześnie zawstydzony, jak i zrozpaczony. Nie wyglądał jakby wcześniej wiedział, że jest to zaczarowany miecz. Wydawało mu się, że to piękno pochodzi z rąk Boga, a nie magii iluzji.

– Pozwól, że opatrzę ci dłonie.

Zaskoczony spojrzał na Lunę. Miała łagodny i wyrozumiały wyraz twarzy. Ponadto nie czuła urazy do jego błędnego wierzenia. Opatrzyła mu oparzone dłonie z niezwykłą delikatnością. Sir Arthmael nie potrafił ukryć lekkiego zdziwienia. Uśmiechając się niemal niezauważalnie podziękował, po czym odjechał.

Jedyne, co po nim zostało to list, który Luna przeczytała z wielką powagą. Czytała, nawet jeśli było już po wszystkim, a ona sama wiedziała, że niczego to nie zmieni. Żal jej było tego człowieka. Nie był zły. Po prostu wierzył, a wiara go zawiodła. Niestety nic więcej nie mogła dla niego zrobić.

Nie minął nawet niespełna tydzień, a pojawił się książę Kuramo z dużą półkolistą klatką okrytą jedwabną narzutą.

– Panienko Luno, zapragnij proszę skierować tu swe drogocenne oczy i z zachwytem wysłuchać pieśni nad pieśniami specjalnie dla Ciebie stworzonej. – zerknął pod narzutę i mówił dalej. – Będzie ona zachwalać twoją urodę, moja piękna.

Muzyka zaczęła płynąć. Jedwabne nici dźwięków zdawały się być słodkie, a zarazem upojne. Jednym słowem były przepiękne. Melodia byłą przepiękna. Dla zwiększenia efektu sługa księcia odsłonił półkolistą klatkę ze złocistym, małym ptaszkiem w środku.

– Pochodzi z cesarstwa z moich stron. Mam nadzieje, że jego głos umili ci tę chwilę. Niezaprzeczalnie jednak melodia twoich słów jest niezastąpiona i najcudowniejsza... – uciszyła go jednym gestem ręki i kontynuowała wsłuchiwanie się w spokojną melodię.

Słowiczek był złoty, ale nie patrzyła na niego. Luna rozkoszowała się pieśnią. Nawet jej ojczym zamknął oczy by jak najlepiej odczuć przekaz. Utwór ten opowiadał historię ubraną w same dźwięki. Raz były wyższe, raz niższe. Innym razem głośne i donośne, a kolejnym ciche i refleksyjne. Aż w pewnym momencie dźwięk był tak czysty i płynny, jakby słuchacze siedzieli pomiędzy niebem, a ziemią. Na końcu melodia słabła, sentymentalnie zasmuciła wszystkich, ale ostatecznie pocieszyła i umilkła.

To było nieziemsko wspaniałe. Dotarła do mnie każda emocja, którą przekazywał ten utwór. Odczułam to, co niósł przekaz i z zachwytem moje serce i uszy, wręcz błagały o chwilę dłużej, pomyślała. Dziewczyna otworzyła oczy, jej serce wciąż szybko biło. Jej ojczym już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, gdy niespodziewany hałas zmącił błogą ciszę i dobra atmosfera zniknęła. Pan Rosentage poszedł osobiście to sprawdzić.

Do posiadłości wtargnęli niepożądani ludzie. Byli o kompletnie innym statusie społecznym, więc służba niezwłocznie próbowała ich wygonić, lecz ci uparcie chcieli przekazać wiadomość panu tej posiadłości.

– Panie! Jeśli łaskaw spójrz na to! – podali mu jakiś papier i wyprostowali się, okazując szacunek.

– Panie, jesteśmy złotnikami. Książę Kuramo kazał nam wykonać tego słowika ze złota i drogocennych kamieni.

– Co proszę?!

– Jednakże książę nie zapłacił ani nam, ani nikomu, kto przy tym pracował! – mężczyźni szokowali pana Rosentage każdym kolejnym słowem. Tym czasem Książę Kuromo jakby wiedząc co się święci zabrał swą majętność i w pośpiechu uciekł. Luna wiedziała, że nie ma sensu go zatrzymywać, bo i tak daleko by nie uciekł. Dziewczyna więc dołączyła do ojczyma.

– A gdzie książę Kuram? – spytał marszcząc brwi.

–Książę już wyszedł. – uśmiechnęła się rozbawiona. – Każcie dobrze wynagrodzić złotników za ich ciężką pracę, również kompozytora – to był wspaniały pokaz. – pochwaliła ich i jak zarządziła, tak też się stało. Mężczyźni wdzięcznie dziękowali ponad dwa kwadranse.

– Nie rób takiej miny! Przecież mi nie powiesz, że nie podobał ci się ten występ. – zwróciła się do ojczyma, a ten bezsilnie zgodził się z nią. To było przepiękne przeżycie.

Kolejny dzień zrodził w sobie nową myśl: Najwyraźniej tylko tyle dla nich znaczę.

– Meow! – usłyszała za oknem coś znajomego. Otworzyła i zobaczyła swojego przyjaciela.

– Ruki! Wiedzę, że już się odobraziłeś. – pogłaskała go. Kot wtulał się w jej dłoń nawet gdy dotykała miejsce blizny. – A może wcale nie byłeś obrażony? Gdzie byłeś? – ledwie dokończyła zdanie, a już usłyszała kopyta galopującego konia.

Luna zerknęła przez okno. Ktoś zbliżał się do posiadłości. Nie wychylała się zbytnio, ale z ciekawością przyglądała się gniademu ogierowi. Stanął wymachując łbem. Przelotnie popatrzyła na nadciągające chmury i niskie loty ptaków, świadczące o nadchodzącej burzy. Właściciel konia szybko zaczął konwersację z obsługą. Błękitnooka poczuła w powietrzu nieprzyjemne męskie perfumy. Coś się święci...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top