Księga Trzecia [16]



***

– Taiyou! Taiyouuuu! Gdzie jesteś? Odezwij się!!

– Paniczu, proszę już wracać... Robi się ciemno i na dodatek ten deszcz... Paniczu Codi! – lokaj nieskutecznie starał się przekonać Codiego, aby go posłuchał. Ten jednak wciąż brną w głębie lasu. Rozglądał się i nieostrożnie biegł przed siebie.

– Taiyou! Tai... nie miał już tchu, ale dalej biegł, tylko nieco wolniej. Nie chciałem żeby mnie znalazł. Nie chciałem wracać do domu... O ile jeszcze można to było nazwać moim „domem". – Taiyou! Przepraszam!... Przepraszam!! – dusiłem się w sobie, słysząc jego głos. Spojrzałem w jego stronę i dostrzegłem wyrwę w ziemi, w której kierunku biegł. Co za ironia, rozgląda się uważnie, a nie popatrzy na drogę przed siebie . Wiedziałem, że jej nie zauważy, więc rzuciłem się w pogoń za nim.

– Codi! – krzyknąłem, ale byłem za daleko, aby rozpoznał mój głos. Wiedziałem, że mnie nie usłyszy. Biegłem z nadzieją, że zdążę zanim wpadnie do wężowiska. Codi panicznie bał się węży. – Codiii! – wykrzyknąłem tak głośno, jak zdołałem, a następnie poślizgnąłem się o mokre od deszczu podłoże i uderzyłem głową o ziemie. To był potężny ból, ale nie zważając na krew cieknąca z mojego nosa, wstałem. Gdy dobiegłem do krawędzi, rozglądałem się za bratem, ale nigdzie go nie widziałem. Przez głowę przeszły mi najgorsze scenariusze. Nerwowo i z niechęcią spojrzałem w dół i zobaczyłem nieprzytomnego brata. Leżał tam nieruchomo, co najmniej jakby był nieożywioną lalką... Posługując się kamieniami, skałkami i lianami, zszedłem na dół... w zasadzie to zaliczyłem twarde lądowanie, ale było ono niczym w porównaniu do tego, co stało się Codiemu.

– Ej... ej! Codi! Odezwij się! Codi! – z początku lekko go szturchnąłem, następnie panicznie zacząłem wybudzać. Sam już nie pamiętam, czy to były moje łzy, czy to ten deszcz zaczął obmywać moje policzki. W każdym razie nie miałem na to czasu. Próbowałem nas wydostać jak najszybciej z tego wężowiska... Sam nie wiem, jak to się skończyło. Tu taśma się urywa... Chyba zemdlałem... Nie byłem w stanie ochronić mojego kochanego brata! Jestem nikim! Nie podołałem najważniejszemu zadaniu! Ja... nie powinienem się nawet nazywać jego bratem. Nie ważne, kim jestem, ani jaki jestem – i tak wszystkim ludziom przysłuży się najbardziej brak mojej obecności.

Tak właśnie zacząłem myśleć od tej pory... Nikt mnie nie potrzebuje. Zacząłem wszystko olewać. Niczym się nie przejmować. Dla nikogo nic nigdy nie znaczyłem i nie znaczę... Nie opłaca się nawet sprawdzać czy to błędne myślenie czy nie. Nie chcę zostać zranionym po raz kolejny. Tym bardziej zranić. Nie opłaca się kochać. Ten jeden raz mi wystarczył, abym przejrzał na oczy... Nikt...


„Jesteś taka, jak ja..."

***

Wilk otworzył oczy i gwałtownie się rozejrzał. Miał wrażenie, że jest w jakimś lesie, ale z pewnością nie był to zaczarowany las. Rozglądnął się w poszukiwaniu błękitnookiej. Rozważał nawet, że jedynie mu się przyśniła, a może była z nim naprawdę?

Nagle przeszył go niewymowny ból. Wrócił do wcześniejszej pozycji i trochę mu ulżyło. Nie było tu ani śladu po dziewczynie. Tym razem postanowił wstać i jej poszukać, ale za wysoko obrał sobie cel... Nie był wstanie jej poszukać. Nie było najmniejszej szansy, aby wstał. Jedyne, co mu się udało to mozolne podniesienie się do parteru. Leżenie w tej pozycji nie było najwygodniejsze, ale dawało większy zakres widzenia, a tego właśnie teraz potrzebował Tai.

Zaczął dokładniej przyglądać się dookoła. Spoglądając w stronę nieba, nie miał już wątpliwości, że jest w szklarni – w jednym wielkim ogrodzie botanicznym. Oprócz kolorowo kwitnących kwiatów i dzikiej, wręcz egzotycznej roślinności, nie było tu śladu zwierzęcego bądź ludzkiego życia.

– Tai? – usłyszał głos, który się do niego zbliżał. Zza zielonej roślinności wyłoniła się piękność w eleganckiej sukience i starannie zrobionym koku. Szła dostojnym krokiem z wyprostowanym kręgosłupem. Miała na twarzy przywdziany lekki i uprzejmy uśmiech. 

– Obudziłeś się już, Tai? Jak krwotok? – zapytała, chcąc podejść bliżej i przyjrzeć się ranie. Wilk jednak zaczął groźnie warczeć, ostrzegając, że nie życzy sobie naruszania swojej przestrzeni prywatnej. 

– Pff.. – zaśmiała się promienniej – Co się stało? Nie rozpoznajesz mnie? – ukazała uśmiech o wiele pełniejszy, niż przed chwilą i kucnęła tuż obok niego, przykładając delikatnie dłoń do futra, wiedząc, że jaki by on nie był spłoszony, nie ugryzie. Zaczęła delikatnie głaskać futro ze smutnym wzrokiem wpatrującym się w ranę. Na szczęście nie było w niej już strzały, gdyż została ona fachowo usunięta. Tai miał przeczucie, że ten dotyk nie jest mu obcy, ale nie mógł zidentyfikować dziewczyny o łagodnym uśmiechu. Wydawała mu się znajoma, ale zarazem obca. Jej ręka powędrowała niebezpiecznie blisko rany, tak że po wilku przeszedł dreszcz i automatycznie skierował łeb w tę stronę, aby odtrącić jej rękę. Wtem opuszki palców dziewczyny zaczęły delikatnie gładzić grzbiet jego nosa i powoli wędrowały w stronę łba. Tai poczuł inny rodzaj dreszczu, jakiś bardziej przyjemniejszy. Ciepły dotyk od dawna był mu zapomniany i zaczął pragnąć zachować go i tę chwilę jak najdłużej. Po czym otworzył oczy, spoglądając na obcą znajomą i otrzepał łbem. Jego wzrok znów nabrał dzikiej nieufności. Wiedział, że ludziom nie należy ufać, gdyż są bardzo podstępni, przebiegli i nie robią niczego bezinteresownie. Zazwyczaj miał tę przewagę, że jest większy od przeciętnego człowieka dwukrotnie, ale ranny nie był wstanie się za wiele ruszać. Głęboka rana mocno go uszkodziła i osłabiła, ale nadal posiadał wielkie i ostre kły, które zaczął prezentować dziewczynie. Ona natomiast w pełni opanowana, wstała i z rozwagą cofnęła się.

– Odpoczywaj, nie będę cię już dziś nachodzić. – pożegnała się z lekkim uśmiechem i odeszła powolnym i dostojnym krokiem. Dopóki nie zniknęła na dobre, wilk nie przestał z czujnością przyglądać się gąszczowi przerośniętych paprotek i jakichś krzewów. Dopiero teraz powrócił myślami do Luny i na nowo zastanawiał się, czy jest gdzieś w tym miejscu i czy nie grozi jej niebezpieczeństwo ze strony ludzi, którzy tak go osłabili. Ta tu dziewczyna wyglądała mu na szlachciczke, więc podejrzewał, że jest w królewskim ogrodzie botanicznym. Niestety czas, jaki mu zajmie zregenerowanie sił i wyleczenie rany, nie był możliwy do określenia.


– L-Luna?

Cynamonowo-włosa usłyszała za sobą głos i odwróciła się. Nie zajęło jej długo rozpoznanie właścicielki głosu, gdyż były jedynymi osobami na korytarzu.

– Pani Marietta? – spostrzegła kobietę o idealnie ułożonym koku i jej ulubioną broszkę, którą zawsze wkłada na ważne okazję i wielkie uroczystości.

– Dziecko, co robisz w zamku królewskim? A co ważniejsze, zdajesz sobie sprawę, jak wszyscy z posiadłości zmartwili się twoim zniknięciem? – jej spojrzenie nie grało w parze z jej wszechobecną srogą miną.

– Przepraszam...  – Lunie zrobił się trochę głupio, rzeczywiście nie pomyślała, że może w ten sposób zmartwić pracowników posiadłości. Sama też nie pamięta za dobrze, dlaczego tak gwałtownie postanowiła dopuścić się tego czynu. Może właśnie przez tę gorączkę i nie do końca trzeźwe myśli, odważyła się zrobić nowy krok. Jednak będąc w lesie, nie zapomniała całkiem o kucharce, służbie, czy strażnikach, o których dbała, jak wcześniej jej matka. Mimo że tęskniła za nimi, czuła teraz silną niechęć do możliwości powrócenia tam.

– Twój ojczym kończy właśnie załatwiać sprawę związaną z sir Lakkim. Chodź wracamy do domu!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top