Księga Trzecia [15]


***

– Pani wróciła z wyprawy. – zwróciłem uwagę na donośny głos dochodzący z hali wejściowej. Gdy tylko zwróciłem się w jego kierunku, na powitanie biegł do mnie młody blondynek w szkarłatnej kamizelce.

– Taiyou! – zawołał, wyciągając ręce w moim kierunku.

– Codi! – ucieszyłem się na jego widok i uniosłem nad głowę, po czym zacząłem się obracać. Daję słowo, że ważył prawie tyle, co piórko. Rozbawiony Codi rozprostował ręce i nogi udając szybującego ptaka. Po chwili odstawiłem go na ziemie. W tym samym czasie mocno przytulił się do mnie.

Tęskniłem za tobą... – wyszeptał czule, również miałem ochotę to powiedzieć i pogłaskać go po malutkiej główce, lecz ta wspaniała chwila została przerwana przez piękną kobietę z bardzo rzucającym się w oczy rubinowym naszyjnikiem.

– Witaj matko... – powitałem ją ciepłym uśmiechem, ta lekko skinęła głową.

Wróciliśmy. – odrzekła melodyjnym głosem, omijając mnie wzrokiem. – Wizyta u lekarza w końcu się powiodła, choć na wszelki wypadek doktor przyjedzie wieczorem, żeby określić stan zdrowia twojego brata jeszcze raz... – zaczęła opowiadać o zapracowanym lekarzu. – Codi, idź odpocznij, na pewno jesteś wyczerpany podróżą. – poleciła chłopcu, a ten posłusznie wykonał zadanie. Kobieta zaczęła iść dumnym krokiem w ślad za nim. Jej wzrok jakby cały czas specjalnie mnie omijał. Odczułem nawet wrażenie, że wcale mnie nie widzi. Nie będę się oszukiwał, z pewnością coś jest nie tak.

– Mamo... – mój głos był dla niej jakby niesłyszalny. Zignorowała mnie i poszła dalej.

Następnego dnia wcale nie było lepiej.

– Codi, co ty tu robisz?! Powinieneś wypoczywać... – zaskoczona przyjrzała mi się. – A, to ty, Taiyou... Wybacz, myślała, że to twój brat. – powiedziała, zamieniając zatroskany głos na beznamiętny ton i klepiąc mnie po głowie, ruszyła przed siebie.

– Chcesz wiedzieć, co robię? – spytałem bez owijania w bawełnę, lecz w odpowiedzi dostałem jedynie nic nieznaczący uśmiech. Patrzyłem, jak idzie przed siebie, a następnie znika za zakrętem.

Co się stało? Dlaczego nagle zaczęła mnie tak traktować? Jakbym... Całkiem jakbym stawał się powietrzem... Może gdyby nie była kobietą, która mnie wychowała miałbym jakieś wątpliwości, ale w tym wypadku nie mam żadnych – coś jest na rzeczy.

Nazywając to „procesem", mogę z łatwością określić, że zachodzi bardzo szybko. Już przy wieczornej kolacji miałem wrażenie, że siedzę przy stole z obcymi ludźmi.

– Ojcze, mógłbym poprosić sól? – zapytałem grzecznie.

– Naturalnie. – starszy mężczyzna uśmiechnął się łagodnie, rozbudzając we mnie iskrę, której tak bardzo potrzebowałem. Iskrę przypominającą mi, że siedzę przy stole z najbliższymi, z własną rodziną... 

Mężczyzna już wyciągał rękę w stronę solniczki, gdy niepokojący dźwięk przykuł naszą uwagę. Codi zaczął się dusić. Matka krzyknęła żebym szybko pobiegł po medyka, co też zrobiłem. W rezultacie, okazało się, że jedzenie wywołało u mojego młodszego braciszka reakcje alergiczną i jego przełyk spuchł tak iż z trudem łapał powietrze. 

Rodzice siedzieli w jego pokoju przez całą noc. Ja natomiast nie miałem tam miejsca. Czułem się zbędny. Nie widzieli nikogo po za Codim.

Wtedy pierwszy raz poczułem się zazdrosny o brata. Był ciągle w centrum uwagi mamy i stał się oczkiem w głowie taty. Myśl, że przez postępowanie dorosłych, mógłbym być tak bliski życzenia śmierci komuś tak serdecznemu, wzbudziło we mnie poczucie, jakbym stawał się jakimś zgorzkniałym potworem. Szybko więc odrzuciłem od siebie te myśli i zacząłem się zastanawiać, jak mógłbym uzyskać  zainteresowanie rodziców. Wkrótce jednak miałem zrozumieć, że pozyskanie uwagi to nie tak wiele, co walczenie, aby pozostała jak najdłużej.

Pomyślałem więc, że jeśli wybiję się w jakiś sposób, uda mi się przyciągnąć ich uwagę na tyle mocno, że będę już zawsze im się z tym bardzo pozytywnie kojarzył. Chociaż na moment to ja chciałbym stanąć w centrum. Choć na chwilę chciałbym odczuć, że jestem dla nich ważny. Nie chcę, żeby ojciec ciągle parzył na mnie takim smutnym wzrokiem. Niech się uśmiechnie! Niech mama powie, że jest dumna! Że...! Że jeszcze mnie kocha...

Mój plan zaczął się od zdobycia uwagi nauczycieli. Nauka, nauka i jeszcze raz nauka! Wiem.... Nikt jej nie lubi, nawet ja, w szczególności ja! Zwyczajnie w ten sposób wszyscy mnie chwalili – ale to nie było to... nadal nie to! Nie wystarczało mi, że rodzice jedynie słyszeli o moich osiągnięciach. Pragnąłem żeby to oni mnie pochwalili! Choć raz... wystarczyłoby powiedzieć to jeszcze ten jeden raz...


Pamiętam kiedy pierwszy raz zezłościłem się na Codiego. Oczywiście to był błahy powód – bo czego tu się spodziewać po dzieciach? Zdumiewające było to, jak nasi rodzice cieszyli się z każdego, najdrobniejszego sukcesiku brata. „Sukcesiku" ponieważ nie dało się tego nazwać niczym szczególnym. Poczułem się wykluczony! To, o co ja starałem się ciężką pracą, jemu przychodziło z taką łatwością jakby co najmniej mrugał oczami! Czy to sprawiedliwe!!? Co ja takiego zrobiłem?! Co było powodem, dla którego stałem się nikim w oczach najbliższych mi ludzi?! Dlaczego... dlaczego nikogo nie obchodzą mój pot, ciężka praca, moje... łzy?

Napływ frustracji był silniejszy ode mnie. Pierwszy raz poczułem, że krew się we mnie gotuje. Dlaczego ludzie, których kocham odtrącają mnie? Dlaczego tak ranią? Dlaczego przyprawiają moje serce o tak ostre kłucia, pozbawiające mnie tchu? Czy... oni naprawdę kiedykolwiek mnie kochali? Chociaż odrobinkę, tak jak ja ich? Czy w ogóle jest sens kochania? Jeśli ktoś go zna niech mi powie!! Niech mi powie na czym polega!....

Nie miałem komu wyrzucać swoich żali. Ojciec by nie zrozumiał. Matka ochrzaniłaby mnie za takie myślenie i nic by to nie zmieniło. A Codi... Co miałbym mu powiedzieć? „Hej, słuchaj... irytuje mnie to, że wszystkie moje marzenia spełniają się... właśnie tobie..."?

W tych oto okolicznościach zauważyłem, że podczas duszenia w sobie negatywnych emocji, ograniczyłem również te pozytywne. Zacząłem stawać się coraz bardziej nieczuły, apatyczny, oschły... Nauka, czytanie, nauka, pisanie.. Stałem się drugoplanową osobą, miałem wrażenie, że wszyscy o mnie zapominają, jakbym rozpływał się we mgle – nie, bardziej jakbym był co najmniej piaskiem rozwiewanym na pustyni nicości. 

– Braciszkuuu, jak torozwiązać?  spojrzałem zaskoczony na Codiego stojącego obok mnie z jakąś kartką. Rozejrzałem się i zauważyłem jak dwóch nauczycieli mojego brata rozmawia ze sobą. Wyglądali na rozczarowanych i niezadowolonych. Gdy skupiłem na nich wzrok na dłuższy moment odczytałem z warg jednego z nich jedno zdanie: „Nie jest tak samo zdolny...". Drugi pokręcił głową i w następnej sekundzie mnie olśniło. Porównywali nas. Gdybym teraz olał brata, z pewnością skończyło by się na skardze u rodziców. Nie byliby zadowoleni. To by było o wiele więcej niż gdyby nawet byli smutni... Tu chodziło o to, że ich ulubieniec jest gorszy ode mnie. Z pewnością woleliby odwrotną sytuację... Poczułem zimne ukłucie w sercu, potem kolejne. Myślałem przez chwilę, że nie będę zdolny do złapania normalnie powietrza. Wszystko co toczyło się w środku mnie było kompletnie nie widoczne na zewnątrz.

– Braciszku... jak to rozwiązać? – ponownie usłyszałem pytający głos mojego młodszego braciszka. Przerzuciłem na niego wzrok. Pytająco na mnie patrzył i to już nie była zasługa ciekawości. Można powiedzieć, że przez chwile zwyczajnie straciłem kontakt ze światem rzeczywistym... Patrzyłem na niego i zastanawiałem się przez chwilę nad odpowiedzią. Rzecz jasna, cokolwiek bym nie wymyślił powiem to w tym samym tonie co zawsze – to stało się moim brzydkim nawykiem.

Wziąłem kartkę do ręki i popatrzyłem na równania matematyczne.

– Pff... Daj spokój, siedmiolatek by zauważył to... – wskazałem i z niezainteresowaniem oddałem mu kartkę. Jego mina przyprawiła mnie o poczucie winy, które z czasem odczuwałem coraz słabiej. Chłopiec usiadł przy stole tuż obok i zaczął rozwiązywać zadanie. Dziwne było to, iż nie zniechęcały go moje zgorzkniałe zachowanie. Przyglądałem mu się ukradkiem, wyglądał na bardzo skupionego. W końcu jego twarz całkiem rozpromieniała.

– Patrz! Patrz! Zrobiłem! Zrobiłem! – radując się podał mi kartkę. Podstawił wzór, o którym wcześniej wspomniałem i rozwiązał łamigłówkę. Zrobił to zdumiewająco szybko jeśli mam być szczery. Gdybym... mógł go teraz pochwalić, byłbym szczęśliwy, ale zachowanie, które przybrałem nie pozwalało mi na coś takiego. Po prostu, nie umiałem.

– Już rozwiązałeś? – usłyszał nas jeden z dorosłych i podszedł. Zdumiony spojrzał na rozwiązana łamigłówkę, a następnie na nas. – Rozwiązałeś to sam? – przenikliwie spojrzał to na Codiego, to na mnie.

To dzięki Taiyou'owi rozwiązałem to zadanie! – powiedział radośnie Codi.

– Dlaczego miałbym mu pomagać? Sam się musi nauczyć rozwiązywania takie zadania, czyż nie? – powiedziałem chłodno, za co w duszy bardzo się nienawidziłem. – To pan powinien nad nim ślęczeć i tłumaczyć mu, jak to rozwiązać, ostatecznie za to panu płacą... – dociąłem, karcąc się w duchu, ale nie umiałem ugryźć się w język... Nie wiem w sumie od kiedy dokładnie, a zacząłem być naprawdę zgorzkniały i obojętny na świat. Ludzie zaczęli do mnie podchodzić całkiem inaczej. Bali się, że ich skrytykuję, a ja robiłem to jedynie w reakcji obronnej... Z początku starałem się ograniczyć mówienie do minimum, potem i to stało się mi obojętne. Nie miało już dla mnie znaczenia jak ktoś się poczuje obarczony moimi słowami. Przecież mówiłem nagą prawdę, a nie mydliłem słodkimi kłamstewkami.

***

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top