58. Między nami
— Odsuń się od brudasa — padł rozkaz z ust człowieka, którego Ira nie rozpoznał, choć miał wrażenie, że powinien. Ostatnio często towarzyszyło mu to uczucie i zaczynał się już do niego przyzwyczajać.
Zasłonił Orry'ego własnym ciałem, odkrywając jednocześnie rękojeść pistoletu zatkniętego do kabury za paskiem spodni na plecach. Jakoś facet mu się nie podobał.
— Nie przypominam sobie, żebyśmy się znali — stwierdził stanowczo.
— Bo nie mieliśmy osobistej przyjemności — odparł tamten, po czym uniósł dłoń, w której przez cały czas trzymał pistolet. — Powiedziałem, żebyś się odsunął i rączki na widoku.
Ira zacisnął szczękę. Czyżby Aaron odrobił lekcję i zatrudnił nowych żołnierzy? Takich, którzy nie zawahają się strzelić Irze w twarz? I to jeszcze na ulicy. Na oczach Orry'ego. A co wtedy stanie się z Willow?
— Paktujmy? — rzucił ni z tego ni z owego niczym pirat z ulubionego filmu Astrid.
Facet z bronią się uśmiechnął.
— Nie masz pozycji do paktowania. Nie masz nawet Czarnej Perły, którą mógłbyś dać w zastaw.
Porucznik Connor Cloud, przypomniało się nagle Irze. Szemrany glina, o którym opowiadano różne historie, część z pewnością wyssanych z palca lub innego organu. Czemu nie pokazał odznaki i nie przedstawił mu jego praw? Czyżby nie działał oficjalnie?
— Chyba nie tak powinno wyglądać aresztowanie? Poruczniku — zaakcentował ostatnie słowo, by podkreślić, że już wiedział, z kim miał do czynienia.
Wyraz twarzy policjanta nie zmienił się, wciąż był skupiony.
— Myślisz, że jesteś taki cwany co? Otóż nie jesteś. A teraz odsuń się od włóczęgi, bo nie chciałbym, żeby jakaś zbłąkana kula go dosięgła. Wiesz, gdy będziesz stawiał czynny opór. — Widać było, że ta myśl sprawiała Cloudowi przyjemność.
Ira postanowił grać w otwarte karty.
— Poruczniku Cloud, nie będę stawiał oporu, jeśli naprawdę chce mnie pan aresztować. Ale zanim pan to zrobi, proszę pozwolić mi wejść do Kuźni i pomóc komuś, kogo nie powinno tam być.
— Tej lasce, którą przywiózł tu Viper? — wtrącił się Orry.
— Widziałeś ich? — Wcześniej Ira nie miał pewności, czy Viper nie okłamał go w sprawie Willow, ale skoro Orry ją widział.
— Tak. Słyszałem też, jak go pytała, czy Ira tu będzie. Pomyślałem wtedy, że mi się przesłyszało, bo wszyscy mówili, że umarłeś albo uciekłeś gdzieś i żyjesz pod rządową przykrywką.
— Jak widzisz ani jedno, ani drugie — szepnął Ira, po czym dodał głośniej: — A teraz muszę komuś pomóc.
— Przykro mi, ale nie jesteś teraz w stanie pomóc nawet samemu sobie — odparł Cloud.
— Nie rozumie pan, poruczniku. Tam przetrzymywana jest młoda kobieta wbrew jej woli i ja muszę…
— Nie, Blacksmith! Nie tym razem. Może udało ci się w jakiś sposób omamić prokurator Young, ale ja się nie dam. Pójdziesz teraz ze mną. Porozmawiamy i jeśli będziesz przekonujący, może wyślę tu patrol, żeby poszukali tej twojej kobiety.
Ira widział wyraźnie, że Cloud nie da się przekonać. Z jakiegoś nieznanego Irze powodu uparł się, że dziś go aresztuje i nic, nawet zagrożenie życia niewinnej i postronnej osoby, nie mogło odwieść policjanta od powziętego zamiaru.
Nagle poczuł lekkie pchnięcie, a chwilę później Orry mierzył z pistoletu w Clouda, dokładnie z tego samego, który Ira miał w kaburze na plecach.
— Wiej — pisnął chłopak i stanął przed Irą.
— Rzuć to! — ryknął Cloud.
Orry zrobił krok w kierunku policjanta.
— Idź po nią. Ja go zatrzymam.
— Powiedziałem: rzuć to! — Głos porucznika wybił się nawet ponad zgiełk ulicy.
Ludzie w pośpiechu poczęli uciekać, zasłaniać głowy i chować się.
— Orry, nie!
Chłopak dźwignął ramiona wyżej. Huk wystrzału rozdarł powietrze i odbił się echem od budynków. Rezonował przez chwilę w uszach Iry, a potem zaległa cisza. Gołębie poderwały się do głuchego lotu. Nieme krzyki uciekających i powolny ruch Clouda uzmysłowiły Irze, że stało się coś złego. Orry opuścił broń, nie patrzył już przed siebie, ale w dół, jak gdyby dostrzegł na chodniku coś ciekawego. To coś musiało wzbić się w powietrze, bo odchylił głowę i zapatrzył się w niebo. Kaptur zsunął się z rudych kręconych włosów, a kolana chłopaka ugięły się pod nim. Cloud złapał go, zanim upadł. Ułożył na chodniku i przycisnął dłoń do miejsca, które zdążyło już zabarwić się na czerwono.
Nogi Iry były jak zabetonowane, chciał podejść bliżej, ale nie mógł. Orry patrzył na niego, poruszając ustami, lecz Ira nie słyszał nic. Czuł się jak w próżni lub w rzadkiej atmosferze Marsa, w której dźwięk rozchodził się znacznie wolniej.
Cloud zdążył już wyciągnąć telefon. Wokół zaczęli zbierać się ludzie, jakby strach opuścił ich wraz z pociskiem opuszczającym lufę. Próżnia wypełniła się ciałami, zapachami i dźwiękiem. Cloud przez telefon podawał ich dokładne położenie. Ktoś mówił do Orry’ego że będzie dobrze, ale chłopak nie patrzył na nich, spoglądał na Irę, wciąż poruszając ustami.
W końcu jego słowa pokonały dzielącą ich przestrzeń.
— Idź po nią.
Ira drgnął, ale nie ruszył się z miejsca.
— Na co czekasz? Idź!
Cloud rzucił Irze ostrzegawcze spojrzenie, ale sam musiał się bronić przed wrzeszczącym na niego tłumem. Nagle stał się wrogiem wolnych obywateli. Nadużywającym władzy sługą opresyjnego rządu. Rasistą i homofobem strzelającym do bezbronnych.
Ira cofnął się o krok, potem dwa. Czuł się podle, zostawiając tam chłopaka, ale miał nadzieję, że pogotowie przyjedzie na czas i Orry wyjdzie z tego.
Dotarł do drzwi, na szczęście były otwarte, chociaż wisiała na nich kartka z napisem: Dziś nie czynne.
Widać pisał ją Viper. Zawsze miał problem z ortografią.
Wszedł do środka. Cała atmosfera nocnego klubu ulotniła się wraz z panującym tu zazwyczaj półmrokiem. Muzyka grała, ale nie tak głośno, by trzeba było krzyczeć.
Ira minął hol i wszedł do głównej sali, była pusta, więc poszedł dalej, do baru znajdującego się w miejscu, w którym ustawiono też kilkanaście stolików, krzeseł i ław. Przy ścianach znajdowały się loże. W jednej z nich Ira dostrzegł Vipera i Berga, jednak nigdzie nie widział Willow.
Berg podniósł się z miejsca.
— Ja pierdolę, nie sądziłem, że cię poskładają — rzucił, szeroko rozstawiając ramiona, potem przygarnął Irę do siebie i poklepał go po plecach.
— Berg, kurwa! — ryknął Viper, któremu chyba nie w smak było, że kolega z gangu cieszy się na widok byłego underbossa.
— Jakim cudem wyszedłeś? — Głos Iry jemu samemu wydawał się obcy.
Viper wzruszył ramionami.
— Nie tylko ty masz znajomości i wiedzę potrzebną do uruchomienia tych znajomości.
— Skończ pierdolić.
— Wyciągnął mnie twój kolega, a może… kochanek, Nilsen. Jesteś homo? Gadaj! Muszę wiedzieć, czy mój kumpel jest pedałem?
— Gdzie ona jest?
— Interesuje cię tylko ta dupa? A my? Czy nie mówiłeś, że pójdziesz za nami w ogień? Czy nie szedłeś, gdy była taka potrzeba? Co się stało?!
— Viper, nie krzycz, przecież to nasz Ira.
— Zamknij ryj, Berg! Nasz Ira już od dawna nie jest nasz. Prawda? Zdradziłeś nas z nią? Była ważniejsza niż Rodzina?
— Nie masz pojęcia, o czym mówisz — odparł Ira, zastanawiając się, czy to stres tak wpływał na tembr jego głosu.
Viper wyjął ten swój pozłacany pistolet o rękojeści inkrustowanej macicą perłową. Zawsze był szpanerem i lubił błyskotki.
— Co takiego zrobiłeś Blacksmithowi, że kazał cię za to sprzątnąć?
— Teraz się dopiero nad tym zastanawiasz? — Ira uniósł dłoń by dotknąć mrowiącego miejsca z tyłu głowy, ale w połowie tej czynności się powstrzymał. Pamiętał, że Dong Dong ich obserwował i mógł błędnie odczytać ten gest.
— Zastanawiałem się wcześniej. Wszyscy się zastanawialiśmy. — Viper zatoczył krąg dłonią, w której trzymał pistolet. Błysnęło złoto.
— Przecież znasz odpowiedź.
— Kurwa, nie wierzę. Naprawdę zdradziłeś? A co z pogłoskami, że masz zastąpić Victora, że ty, nie Aaron, staniesz na straży interesów i pokoju? To wszystko kłamstwa?
— Tego chciał on, nie ja. Podobnie jak ojciec pożąda władzy nad innymi. Upaja się nią.
— Jaki on? Co ty pieprzysz? A co z nami? — Viper opuścił broń, wyglądał jak dzieciak, którego nie wybrano do rozegrania meczu koszykówki. — Oddaj to, co zabrałeś Aaronowi, i twoja dupa będzie wolna.
— Nie mieszaj w to Willow.
— Sam ją w to wmieszałeś. Oddaj to, kurwa, i miejmy sprawę za sobą. Puścimy tę małą, a ty dostaniesz kulkę w łeb, szybko i bezboleśnie.
Berg rzucił Viperowi zaskoczone spojrzenie.
— No, co? — prychnął Viper. — Chyba lepiej, żebyśmy to byli my, niż ludzie Aarona. Zdradził, a zdrajcy kończą tylko w jeden sposób. Wcześniej to ja uratowałem mu życie, to ja kazałem wam bić tak, żeby go nie zabić. Jego życie należy do mnie. — Zwrócił się do Iry: — A teraz oddaj, co zabrałeś.
— Nie mam tego, co kazał ci odzyskać twój boss.
— Jak, kurwa, nie masz? Przecież kazałem ci to przywieźć.
— Myślenie nigdy nie było twoją mocną stroną. Miałbym przywieźć to tutaj? Jaką wtedy miałbym mieć pewność, że wypuścisz Willow czy mnie?
Viper podrapał się po brodzie.
— Żadną? — zgadywał.
— Dokładnie. Ty też nie masz żadnej pewności, że twój boss doceni fakt, że jesteś wierny jak pies. Co… uroiłeś sobie, że zajmiesz moje miejsce? Że wielki Aaron Blacksmith spojrzy na ciebie przychylnym okiem, a jego córka odda ci swoje czarne niczym smoła serce? Myślisz, że wkroczysz na salony z tym swoim pozłacanym gnatem i staniesz się jednym z nich? Że pojmiesz zawiłości…
— Zamknij się! — Viper ponownie uniósł broń.
— Jesteś dzieciakiem z ulicy, Viper. Salony to nie jest miejsce dla ciebie. A teraz wypuść dziewczynę, zanim sprawy potoczą się w kierunku, którego byśmy obaj nie chcieli.
— Nie mogę. Nie rozumiesz? Może ty masz jakieś inne życie daleko za oceanem, do którego możesz wrócić. Ja mam tylko to. Nigdy nie robiłem niczego innego. Nie mogę stracić takiej szansy.
Ira zapatrzył się na betonową podłogę. Zawsze taka była? Ciemna i zimna jak ta w domu Björna? Jak noc, w którą zginęła Sara. Dlaczego nie mógł sobie przypomnieć szczegółów z tego wydarzenia? Dźwięków, twarzy, uczuć, które temu towarzyszyły. Pamiętał tylko, że przez cały czas było mu zimno. Teraz też czuł ogarniający go chłód.
Viper tam był. Mógł im pomóc, a nie zrobił tego.
Wciągnął pachnące odświeżaczem powietrze.
— A ja… — Przeczesał palcami włosy. — Nie mogę stracić kolejnej osoby, na której mi zależy.
***
Pół roku wcześniej
Wieźli go najpierw drogą asfaltową a potem szutrową. Słyszał moment, w którym stłumiony szum opon zamienił się w zgrzyt kamieni. Pojazdem bujało na boki, więc droga musiała być używana, ale nie na tyle by opłacało się w nią inwestować i równać.
Czuł, że koniec zbliżał się z każdym oddechem. Czy czegoś żałował? Może tego, że mieli tak mało czasu. Przymknął oczy i spróbował wyobrazić sobie najlepszą chwilę w swoim życiu i ku własnemu zdziwieniu stwierdził, że nie była ona związana z Sarą. Odepchnął to wspomnienie i z pamięci przywołał inne.
To były jedne z tych lepszych dni, kiedy Sara w dzień nie grała twardej babki, a nocą nie drżała ze strachu. Ira przypuszczał, że była wtedy taka, jaka mogłaby być, gdyby nie urodziła się w rodzinie żołnierza Blacksmithów. Wtedy pierwszy raz pokazała mu swój azyl – maleńki domek ukryty pośród porośniętych sosnami wydm w parku Indian Quinault, w części, do której turyści nie mieli wstępu.
— Przyjeżdżam tu dwa razy w roku — powiedziała, kiedy widać już było dwuspadzisty dach.
Ira wpatrywał się w niego z wyczekiwaniem. Tak bardzo był ciekawy miejsca, które było tylko jej.
— Domek należał do mojego dziadka. Po utworzeniu parku w dziewięćdziesiątym trzecim pozwolono mu tu pozostać — wyjaśniła.
Zatrzymali się przed wejściem, do którego prowadziła ścieżka wyłożona starymi drewnianymi podkładami kolejowymi, obecnie częściowo zasypanymi drobnym, prawie czarnym żwirem. Pośrodku frontowej ściany tkwiły błękitne drzwi, a po obu ich stronach dwa okienka zasłonięte równie błękitnymi okiennicami. Pod parapetami ktoś namalował wielkie kwitnące słoneczniki, malwy, maki i chabry. Giętkie trawy porastały twarde pagórki kamienistych wydm, a w oddali słychać było szum oceanu. Ira przypuszczał, że był za wzniesieniem, które rozpościerało się za domkiem.
Kiedy tak stał i podziwiał tę maleńką chatkę, Sara otworzyła drzwi i zniknęła wewnątrz. On został jeszcze chwilę. Chciał się nacieszyć tym widokiem, bo podejrzewał, że to jego pierwsza i ostatnia wizyta. Sara wspominała, że zamierza przekazać nieruchomość władzom parku.
Gdy w końcu zdecydował się pójść za nią, zastał kobietę w maleńkiej, trochę mrocznej sypialni. Właśnie składała białe płótno, którym nakryte musiało być łóżko.
— Muszę zmienić pościel — powiedziała i odłożyła płótno na skraj blatu starej komody. Na jej frontach jakiś rzemieślnik wyrzeźbił łódkę z żaglem płynącą po niespokojnych wodach oceanu. — Ale mogę zrobić to też później — dodała, uśmiechając się, a potem objęła go.
Rzadko okazywała mu czułość, więc w pierwszej chwili spiął się trochę, obawiając się, że jeśli odwzajemni gest, Sara wycofa się. Potem zdał sobie sprawę, że przecież obiecali, że wszystko, co krępowało ich w Seattle, zostanie tam. Dlatego oplótł ją ramionami, przytulił twarz do czubka jej głowy i chłonął zapach włosów, które teraz pachniały wiatrem przesiąkniętym oceaniczną wilgocią.
Sara gładziła go po plecach, nucąc coś pod nosem.
— Mam coś dla ciebie — powiedziała nagle i wysunęła się z jego objęć. Podeszła do podróżnej torby, którą przyniósł Ira i z jej wnętrza wyciągnęła małe pudełeczko. Podała mu je. — Otwórz.
Ira rozwiązał kokardkę z czarnej wstążeczki i wstrzymał oddech, gdy podnosił wieczko. Aż mu się oczy rozszerzyły, kiedy zobaczył zawartość.
— Czy to znaczy, że…
— Tak, ale tylko między nami. Na razie nie możemy zrobić tego oficjalnie. — Wyciągnęła większy czarny okręg i spojrzała na niego z wyczekiwaniem. — Zdejmij sygnet.
Kiedy to zrobił, wsunęła mu obrączkę na palec. Potem on zrobił to samo. Nic nie powiedzieli. Niczego sobie nie przysięgali. Czyn ten sam w sobie był deklaracją.
Znowu go objęła.
— Chciałabym, żebyś był mój — powiedziała nagle.
— Przecież jestem — odparł. Potem przesunął dłonie na kark kobiety i spojrzał w oczy, ich kolor przywodził na myśl burzowe chmury.
— Więc pozwól mi cieszyć się tobą — szepnęła i zaprowadziła go do łóżka.
Położyli się oboje tak, by móc patrzeć na siebie.
— Zamknij oczy — poprosiła. Zrobił to, chociaż też chciał patrzeć. Wówczas poczuł jej ciepłe palce na skórze. Gładziła delikatnie jego czoło, nos, a potem usta. Rozchylił je i przygryzł delikatnie palec Sary, a ona syknęła. — Nic nie rób. Po prostu leż.
Wróciła do tej delikatnej pieszczoty, podczas której on musiał być bierny, choć tak bardzo chciał jej dotknąć. Nie zrobił nic, gdy lekko go całowała. Nie pomógł, kiedy zdejmowała z niego ubranie i powstrzymał się, gdy poczuł jej ciało na swoim.
Czy z Aaronem też robiła takie rzeczy? Zacisnął pięści, starając się nie myśleć o tym. Przecież teraz była tu z nim, więc czemu wciąż czuł zazdrość. Teraz była jego, tylko jego, a on jej. Chociaż przez chwilę będą należeli do siebie.
Zacisnął pięści jeszcze mocniej, czując pieszczotę jej ust na biodrze i poruszył się niespokojnie, gdy jej język powędrował na wewnętrzną stronę uda. Wyobraził wtedy sobie, jak ciepłe i wilgotne były jej usta i naprawdę tego chciał, ale chwycił twarz Sary, usiadł, przyciągnął ją do siebie i pocałował.
— Jeszcze nie — powiedział. — Jeszcze się tobą nie nacieszyłem. Przynajmniej dziś, bądźmy powolni, staranni i czuli wobec siebie. Nie śpieszmy się. Nie krzywdźmy.
— Ja chyba tak nie potrafię.
— Potrafisz. Pokażę ci. Musisz mi tylko zaufać.
Zarumieniła się.
— Chyba jestem zazdrosna o tę, która cię tego nauczyła.
Pogłaskał ją.
— Zrobiłem to dla nas. Żebyśmy mogli dawać sobie szczęście, pomimo tego wszystkiego.
— Była dobra?
— Źle do tego podchodzisz. Myślisz, że spotykałem się z jakąś prostytutką, a to nie tak. Ona była bardziej trenerką, a to raczej filozofia niż seks. Sposób myślenia o sobie i partnerze. Zapomnij o tym, co robiłaś z Aaronem i innymi, jeśli byli. Zapomnij o wszystkim, czego się kiedykolwiek dowiedziałaś i czego doświadczyłaś i pozwól mi zabrać cię do świata, w którym nawet najmniejsze muśnięcie jest niczym spełnienie.
*
Samochód zatrzymał się gwałtownie i Ira wpadł na fotel przed sobą. Upchnęli go na kanapę ze skutymi z tyłu rękami i nikt nawet nie raczył zapiąć mu pasów. Bo i po co, w końcu był już trupem.
Wzdrygnął się na tę myśl. To że Aaron każe go sprzątnąć było pewne. Przecież nie mógł mu wybaczyć. Ale Sara. Ona, w przekonaniu Iry, nie zasłużyła.
Otwarto drzwi i wyciągnięto go na zewnątrz. Już wcześniej Ira czuł smród zgnilizny, ale teraz fetor ten uderzył w jego nozdrza z podwójną mocą. Obrzucił wzgardliwym spojrzeniem hałdy śmieci. Tym właśnie był dla Aarona? Odpadem, który należało zutylizować? Kimś tak mało istotnym, że nie zasługiwał nawet na spalarnie u Dimy.
Poczuł zimny, wilgotny powiew. Po niebie sunęły ciężkie od wody, granatowe chmury.
W oddali dostrzegł Vipera i resztę chłopaków.
Pociągnięto go w kierunku samochodu, którym przyjechał Aaron razem z Sarą. Jej twarz nie wyrażała teraz nic. Po prostu patrzyła w jeden punkt i pozwoliła ciągnąć się Aaronowi niczym zbity pies.
Ira przyglądał się jej, licząc na to, że spojrzy mu w twarz, bo jeśli miał umierać, to tylko widząc te szare oczy.
Aaron puścił ją i podszedł bliżej. W tym momencie Ira pomyślał, że jeszcze kawałek i go dosięgnie. Przeniósł ciężar ciała na prawą nogę.
Aaron wykonał dłonią gest, jakby odganiał muchę, i mężczyźni stojący za Irą cofnęli się. Aaron machnął ponownie. Chyba wciąż byli za blisko. Ira miał ochotę roześmiać mu się w twarz. Arogancja i pewność siebie tego człowieka zawsze biła po oczach, ale dziś przeszedł samego siebie.
Ira napiął mięśnie. Był gotów. Wystarczyło, żeby Blacksmith podszedł jeszcze trochę bliżej. Bez niego reszta chłopaków zwątpi, a wtedy wystarczy, że Ira przemówi.
— Wiesz, dlaczego tu jesteś? — zapytał Blacksmith. Ira zerknął na Sarę. — Tak, to też. Ale nie to było głównym powodem. Za to, gdzie dziś jesteś, odpowiedzialny jest Victor. Chciał ci dać coś, co ci się nie należy. Na jutrzejszym plenum chciał zgłosić twoją kandydaturę na swoje miejsce. — Zarechotał niczym żaba w stawie. — Chciał mnie pominąć pomimo wszystkiego, co zrobiłem dla Rodziny. Jestem mężem jego córki, ojcem jego wnucząt, a on… Wybrał ciebie.
Ira zacisnął zęby. Jakże nienawidził tego człowieka, który rościł sobie prawo do wszystkiego. A niech to bierze. Niech się zadławi. Jeszcze wyjdzie mu to bokiem. Ira nie chciał tej wątpliwej władzy. Cencikowego biznesu, jak nazywał to Bjørn. Chciał Sary, tylko jej. Niech mu ją odda, a Ira poprze jego kandydaturę.
— Chcesz poznać tajemnicę? — zapytał Aaron, robiąc kolejny krok. — Ja… zabiłem… Victora. — Uśmiechnął się niczym szczwany lis, a w jego oczach zabłysło szaleństwo.
Po ciele Iry rozlała się fala gorąca, teraz nie było już wyjścia. Nie kiedy to powiedział.
Zmienił środek ciężkości. Wybił się, unosząc prawą nogę i z półobrotu posłał kopnięcie piętą, celując prosto w szyję Aarona. Nim podeszwa workera dosięgła celu, Irze mignęła przed oczami zaskoczona twarz Blacksmitha, kiedy Sara wskoczyła mu na plecy i zarzuciła ramię na szyję, jakby chciała go udusić oraz przerażona mina Sary, w chwili, w której musiała zdać sobie sprawę z tego, że atakując szefa, sama nie uniknie ciosu. Ira nie zdążył zareagować. Siła jaką w to włożył i pęd rozeszły się po karku kobiety. Coś chrupnęło nieprzyjemnie. Aaron runął na twarz, a Sara padła na niego. Ira stał w miejscu, nie pojmując absurdu tego, co się stało.
Ktoś krzyknął coś głośno. Ktoś inny odepchnął go tak, że stracił równowagę i przyklęknął na jedno kolano. Kiedy podniósł się ponownie, ochroniarze ze starej gwardii dźwigali Aarona na nogi, a chłopaki Vipera starali się odgrodzić mu drogę. Ira naparł na nich. Chciał koniecznie zobaczyć co z Sarą? Nie rozumiał dlaczego się nie podnosiła? Czemu leżała z twarzą w kałuży, jakby zupełnie nie przeszkadzał jej smród stęchłej wody.
Ktoś podciął mu nogi i wylądował piersią w tej samej kałuży. Zdawało mu się, że krzyczał coś, wołał ją i prosił, by się podniosła, ale nie reagowała.
Ktoś stanął mu na plecach, wgniatając ciało Iry w błoto. Spróbował podpełznąć bliżej Sary, ale nie mógł.
Aaron zastąpił mu drogę. Kucnął obok niej, przez chwilę przyglądał się, a potem przycisnął palce do szyi Sary.
— Nie żyje — powiedział, a głos ten brzmiał jakby wydobywał się ze studni. Echem odbił się od ust pozostałych i dotarł do Iry.
— Nie żyje — powtórzył za nim Ira.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top