56. Nóż w plecy
Październik, pół roku wcześniej
Więc ostrzeżenie jednak nie było żartem, a skoro tak, to Sara mogła mieć kłopoty.
— Ręce! Tak, żebym je widział.
Ira znał ten głos, dźwięczny i łagodny, przypominał bardziej pediatrę zwracającego się do dziecka niż gangstera.
Uniósł dłonie. Pistolet zostawił na kanapie motocykla.
— Odwróć się — rozkazał Dean. Podobnie jak Shorty był ze starej gwardii i pracował w ochronie Blacksmithów.
Ira wykonał polecenie, obok Deana stał jeszcze Maxwell, więc było ich dwóch na jednego. Ira ocenił odległość. Wiedział, że ci dwaj to nie byle gangusy ze złotymi zębami i opuszczonymi portkami. To byli wyszkoleni ludzie, dlatego musiał działać rozważnie.
— Na kolana — rozkazał spokojnie Dean, wciąż trzymając dłoń na kaburze, którą miał przy pasku spodni. — Wiesz, jak to działa. Współpracujesz, nie dzieje ci się krzywda. Zaczniesz kombinować i możesz nie wyjść z tego cało.
— Wszystkim sprzedajesz ten kit? — odparł, klękając.
Wyraz twarzy Deana nie zmienił się. Drugi z mężczyzn, Maxwell, podszedł by sprawdzić, czy Ira nie miał schowanej broni. Przy okazji zabrał tę, która została na kanapie motocykla.
— Zdejmij kask. — Dean postąpił krok.
— A co… boisz się, że kula go nie przebije? — sarknął Ira.
— Nie, chcę zrozumieć, co tobą kieruje.
— Nie rozumiem.
— Ja też nie, a chciałbym. Wydawało mi się, że jesteś bardziej jak Victor niż Aaron… A jednak nie. Takim jak ty, zdaje się, że możecie się zabawiać naszym kosztem. Że jak nam płacicie, to możecie pozbawiać nas godności. Zwłaszcza kobiety traktujecie przedmiotowo.
— Mówisz o mnie czy swoim pracodawcy?
Dean westchnął głośno.
— Obaj jesteście siebie warci, ale różnica między nim a tobą jest taka, że to on jest bossem, a ty tylko chłopakiem jego córki.
— Zagalopowałeś się, Dean, szefem jest Victor, a ja nie mam czasu na te wasze zabawy. — Podniósł się, chociaż nie dostał pozwolenia.
— Więc nie słyszałeś jeszcze? Victor jest w szpitalu. Podobno miał wylew.
Ira nie mógł znaleźć właściwych słów, by odpowiedzieć na to, co usłyszał. Jak to wylew? Przecież rozmawiał z nim dzisiaj rano. Mieli spotkać się na niedzielnym obiedzie. Podczas rozmowy Victor wysławiał się zwięźle i precyzyjnie. To musiała być jakaś pomyłka.
— Widzę, że mi nie wierzysz, ale taka jest prawda. Siłą rzeczy Aaron został szefem.
— I zaczyna od porządków, jak widzę.
— Remont zawsze zaczynasz od demolki.
Powinien być na to gotowy, bo przecież już nie raz marzył o śmierci, ale właśnie zdał sobie sprawę, że nie był. Że jeszcze nie nadszedł jego czas. Że było sporo spraw, które musiał zakończyć; przeszłość, z którą chciał się rozliczyć.
— Zabierzecie mnie do Aarona czy od razu do zakładu Dimy? — zapytał, myśląc o tym, że chciałby zobaczyć ją ostatni raz.
Dean chwycił go pod ramię i pociągnął w stronę samochodu.
— Nie działamy na zlecenie Aarona tylko Victora. Mamy zabrać cię do Ube, tylko tam będziesz bezpieczny.
Ira czuł się oszołomiony, tego wszystkiego było za dużo. Chyba przestał już przyswajać to, co działo się wokół. Jak mogli działać na zlecenie Victora, skoro przed chwilą powiedział, że starszy pan był w szpitalu?
— Chcę rozmawiać z Victorem — wyrwało mu się. Czuł, że go okłamywali.
— Jest nieprzytomny. Pogadasz z nim, gdy dojdzie do siebie.
Dean zaprowadził go do furgonetki, otworzył drzwi i próbował wepchnąć do środka, ale Ira nie chciał podróżować z dwoma trupami z tyłu. Rozpoznał w nich ochroniarzy z Kuźni.
— Czekali na ciebie — wyjaśnił Maxwell.
— Gdzie jest Sara? — zapytał, nie mogąc sobie przypomnieć nazwy motelu, w którym się umówili.
Dean rzucił porozumiewawcze spojrzenie koledze.
— Powinieneś raczej martwić się o siebie.
— Nie mogę jechać bez niej.
— Możesz i pojedziesz. Cholera, tylko mi nie mów, że te wszystkie plotki są prawdziwe.
— Plotki? — powtórzył Ira, zastanawiając się nad tym słowem. Czym było? Co opisywało? — Nie. To nie plotki, to prawda. — Odwrócił się do Deana. — Jest bezpieczna? — zapytał z mocą, jakiej mu przed chwilą brakowało.
— A to cię w ogóle obchodzi? — wtrącił się Maxwell. — Miałeś możliwość zapewnić bezpieczeństwo jej i innym, ale wolałeś zabawiać się w Klubie.
— Gówno wiesz, Max! — krzyknął Ira, czując, że to się zbliża. Jeszcze chwila, a rzuci się na nich z pięściami. — Pójdę z wami dobrowolnie, tylko powiedz mi, co z Sarą? — zwrócił się do Deana.
— Ona nie jest gwarantem pokoju. Ty nim jesteś, bo tak postanowił Victor i Ube. Reszcie, i tobie również, pozostaje jedynie się z tym pogodzić.
Maxwell stał z tyłu, a Dean przed nim. Ira wiedział, że nie spodziewają się ataku.
**
Przez cały dzień miała złe przeczucia i chociaż preferowała racjonalne podejście do takich spraw, to nie mogła zlekceważyć tego, że coś wisiało w powietrzu. Sara dobrze pamiętała, że jej matka wierzyła w nadprzyrodzoną, boską siłę takich przeczuć. Miały być one podobno ostrzeżeniem od chroniącego człowieka anioła stróża. Ponoć każdy go miał i Sara mocno w to wierzyła, przynajmniej wtedy, gdy była dzieckiem. Dziś chyba też powinna była posłuchać tego przeczucia, ale nie zrobiła tego. Chyba wciąż była pod wpływem leków.
— Po tylu latach, Saro, wbijasz mi nóż w plecy. — powiedział Aaron, podchodząc do okna, za którym było już zupełnie ciemno.
Roześmiała się histerycznie. Jak na złość dziś miała jeden z tych gorszych dni, kiedy nienawiść przejmowała nad nią władzę, a pragnienie zniszczenia siebie i wszystkich dookoła było najsilniejsze.
— Pierdolisz jak potrzaskany — odparła, a on rzucił jej zszokowane spojrzenie. A co? Niech wreszcie usłyszy prawdę. Niech zrozumie, że nie była uległą dziewczynką, nawet jeśli mu ulegała. — W czym twoje plecy mają być lepsze od mojej dupy? Wyżywałeś się na mnie, nigdy nawet nie pytając, czy tego chcę. Założyłeś, że to ci się należy. A teraz… teraz śmiesz mieć pretensje.
— Bo mnie zdradziłaś! I to podwójnie!
Roześmiała się jeszcze głośniej.
— Zdradziłam? Nigdy niczego ci nie przysięgałam. To z Anną stałeś przed ołtarzem, nie ze mną.
— Zdradziłaś Rodzinę.
— Wielkie słowo do opisania czegoś, co jest gorsze od więzienia. To, Aaronie, nie jest rodzina. To parodia rodziny, a ty jesteś parodią ojca i opiekuna, bo nie wychowujesz i nie dbasz. I wiesz co… chuj z wami wszystkimi.
— Pomyślałaś o mojej córce? Pomyślałaś o Amandzie, o tym co będzie czuła, gdy się dowie, że jej narzeczony zdradził ją z tobą.
— Przypuszczam, że będzie mniej zdruzgotana niż ty.
— Od początku czułem, że z tym gnojkiem będą kłopoty!
Odchyliła się do tyłu w krześle, na którym siedziała.
— Ten gnojek odebrał ci znacznie więcej niż tylko przeciętnej urody babę z ochrony — zaśmiała się, widząc bezsilną wściekłość na jego twarzy. — Odebrał ci autorytet! Władzę! Posłuch syna! Miłość córki. Pożądanie żony. Naprawdę tego nie widzisz? Nie rozumiesz? To karma, Aaronie. Ona zawsze wraca i twoja właśnie do ciebie wróciła. Kiedyś, oddając Irę Tajowi, rzuciłeś za siebie kamyk, który teraz spada ci na głowę, tocząc lawinę. Zbierasz, co zasiałeś.
— Może i tak. Może masz rację. Może zbieram, a może dopiero będę zbierał, wszystko zależy od perspektywy i czasu. Teraz, kiedy Victor nie stoi mi już na drodze i Anny nie ma w pobliżu, mogę rozliczyć się z tym gnojkiem.
Szarpnęła przywiązanymi do krzesła ramionami.
— Skoro chcesz się rozliczyć to zacznij ode mnie! Jego jedyną winą jest to, że pozwolił mi się przytulić. To cała wina. Reszta to nasza sprawa, twoja i moja. To konsekwencje naszych czynów.
— Nie wierzę ci. Ten gnojek chce mnie wygryźć. Pozbawić tego, co mi się słusznie należy.
— Mylisz się. On chce tylko być kochanym i szczęśliwym, jak każdy z nas. Ale nie wie, jak to osiągnąć, bo nikt mu nie pokazał.
— Nie broń go!
— Nie mogę go nie bronić. Kocham go.
— Nie… — Pochylił się nad nią. — Ty go nie kochasz. Ty mu współczujesz, bo widzisz w nim tego małego chłopca. Ja też czasami tak go postrzegam. Ale on nie jest już chłopcem. A teraz posłuchaj mnie uważnie. Kiedy on tu przyjedzie, sprzątniesz go. Nie będzie się spodziewał ataku z twojej strony. Potem powiemy, wszystkim, że był zdrajcą.
— Nikt w to nie uwierzy. Zaczęłam zanim on tu przyjechał.
— Uwierzą, kiedy przyznasz, że go inwigilowałaś.
— Idź w diabły! Nie zrobię tego! Nie on… ja! Ja chciałam, żeby zamknęli cię w pierdlu na długie lata.
Aaron wyprostował się, a ona patrzyła mu w oczy, czekając na jakąś reakcję. Było jej obojętne jaką. Już i tak wszystko zepsuła. Cały dzień, pomimo tych okropnych przeczuć, chciała tylko jednego — zanurzyć się w ramionach Iry i zostać tak, nie mówiąc i nie robiąc nic więcej. Dlatego przyjechała tu, nie zerkając w lusterko. Może gdyby spojrzała, odkryłaby, że ją śledzą. Może gdyby była w stanie racjonalnie myśleć… ale nie była. Tak jak Ira, miała już dość. Miesiące ukrywania się, udawania, sprawiły, że z pewną ulgą odkryła, że za drzwiami stał Aaron, a nie Ira. Nastał czas prawdy.
Ktoś zapukał ponownie do drzwi. Aaron odbezpieczył pistolet, podszedł do nich i otworzył gwałtownie, zapewne gotów w każdej chwili strzelić.
— Jacob, do cholery, co ty tu robisz?
— Ratuję brata przed własną głupotą.
Aaron wciągnął go do środka.
— Idioto, ty nie masz brata, tylko siostrę. Gdzie Amanda.
— Rozmawia z Irą.
— Niech was jasna cholera!
***
17 kwietnia, obecnie
Zostawił Reese na parkingu przy cmentarzu, a sam pojechał na miejsce umówionego spotkania. Czuł, że TA chwila się zbliżała, że tym razem może nie wyjść z tego cało. Jeśli chłopaki z grupy uwierzyli, że zdradził, a przecież tak musiało być, to raczej nic go nie uratuje. Zdrajcom się nie wybaczało. Ich się eliminowało.
Mimo to wierzył, że uda mu się przemówić Viperowi i reszcie do rozsądku. Że posłuchają go, jak wiele razy wcześniej i zrobią to, co należało — wypuszczą Willow. Później może się jakoś dogadają, może uda im się osiągnąć kompromis i wszyscy pójdą w swoją stronę, bo jeśli nie…
Nie chciał myśleć o alternatywie, ale nie mógł też pozostawić niczego przypadkowi. Dlatego skontaktował się z Mandżurem, ochroniarzem z Palarnii Jinlonga, a ten obiecał przywieźć mu trochę zabawek. Umówili się pod klubem.
Ira nie lubił broni palnej. Prawdziwy wojownik używał własnych pięści lub broni białej. Tego uczył go Stary Taj i w to wierzył Ira.
Sara powiedziałaby, że był naiwnym głupcem idealizującym przestarzałe wartości.
Pomyślał o niej, stała się już tylko odległym, onirycznym wspomnieniem, które z każdym dniem bladło coraz bardziej. Jej twarz straciła rysy, głos oniemiał, a zapach skóry ulotnił się. Czy można było kochać wspomnienie? Pielęgnować je w sobie i chcieć, by prawdziwa osoba była jak ono? Sara nie była, teraz to wiedział. Bez względu na to, jak mocno by tego chciał, Shorty nie była dobrą, miłą, kochającą osobą.
Ile takich osób spotkał na swojej drodze? Być może parę by się znalazło. Ale czy mógł mieć pewność, że działały bezinteresownie? Czy tacy byli mieszkańcy Tatomy? Czy Willow była taka?
A Haki, za którym tęsknił nawet wtedy, gdy go nie pamiętał? Ten człowiek przez wiele lat był mu najdroższy. Pomimo wszystkiego, co razem przeżyli, pomimo złych doświadczeń i zdrad, Ira wciąż chciał wierzyć, że przyjaciel tylko go chronił w sposób, jaki uznawał za najlepszy.
Zjechał na pas boczny i wybrał numer. Być może usłyszy przyjaciela ostatni raz. Ruszył ponownie, gdy tylko rozległ się sygnał łączenia.
— Muszę przyznać, że masz wyjątkowe wyczucie czasu — sapnął Haki, gdy tylko odebrał rozmowę. — Przeglądnąłeś galerię?
— A ty dalej swoje. Myślisz, że parę zdjęć zmusi mnie do powrotu?
— Mam taką nadzieję.
— Nie wrócę do niego.
— Tu nie chodzi o niego.
— I na pewno nie o mnie. Nie jestem pionkiem, którego możesz rozstawiać po szachownicy! — zdenerwował się. Nie tak wyobrażał sobie być może ich ostatnią rozmowę.
— Nie robię tego. Ira, ty musisz wrócić do domu! Bjørn nie żyje. Słyszysz? Zmarł trzy tygodnie temu.
Coś przeskoczyło w jego umyśle, przez chwilę czuł żal, który nie należał do niego. Uczucie to zniknęło tak szybko, jak się pojawiło.
Nareszcie! W końcu był wolny. Mógł zrobić, co chciał, nie czując oddechu Bjørna na karku. Tylko skoro tak, to dlaczego wciąż go ścigali?
— Jak widzę, to niczego nie zmieniło. Wciąż tropisz mnie jak zwierzynę.
Coś zacharczało, a Ira mógłby przysiądz, że to głos duszącego się człowieka.
— Nie opowiadaj głupot. Nie tropiłem cię, tylko szukałem, żeby zabrać do domu. Wszystko należy teraz do ciebie. A właściwie będzie należało, tylko musisz wrócić do Norwegii.
— Wcale tego nie chcę. Co to za dźwięk?
— Jaki dźwięk? Ira, ja wiem, że… cholera, nie chcesz, ale tu naprawdę nie chodzi tylko o ciebie, ale o ludzi zatrudnionych w jego firmach też. Bjørn kazał wszystko zlikwidować, rozumiesz? Zamknąć, a ludzi wywalić na bruk!
Więc to, co mówił szeryf było prawdą.
— To ma mnie zmotywować do powrotu?
— A nie motywuje?
— Nieszczególnie. Poza tym… chciałbym, naprawdę chciałbym wierzyć, że tobie na nich zależy. Że to nie jest jakaś kolejna zagrywka Bjørna, w której bierzesz udział.
— Zależy mi na tobie, na tym żebyś był bezpieczny i szczęśliwy.
— W takim razie nie mogę wrócić, zresztą, to już chyba niemożliwe.
— Dlaczego miałoby być niemożliwe i dlaczego nie miałbyś być tam szczęśliwy? Twoje życie zależy teraz tylko od ciebie. Możesz mieć co tylko zapragniesz.
— Pragnąłem tylko jednego, ale to już przepadło. Teraz chcę tylko uniknąć postronnych ofiar.
— Zaczekaj! Obiecaj mi coś. Zanim zrobisz coś głupiego, obiecaj mi jedną rzecz.
— Znowu słyszę, że robię coś głupiego. — Zaśmiał się, podkręcił manetkę gazu i zygzakiem przemierzał swój pas. — Mów, czego chcesz.
— Obiecaj, że zerkniesz w galerię. Tylko tyle. Zanim podejmiesz jakąkolwiek decyzję, zerknij w galerię, o to tylko cię proszę.
— I co tam znajdę?
— Nie wiem, może swoją przeszłość i przyszłość połączoną w jedno ciało.
— Mówisz jak poeta.
— Staję się nim, kiedy myślę o tej małej i wierz mi, a wiem, co mówię, większej miłości niż ta nie znajdziesz.
— Haki, zaczynasz mnie przerażać. Powiedz wreszcie wprost.
— Po prostu myślałem, że chciałbyś poznać swoją córkę.
W pierwszej chwili pomyślał, że się przesłyszał, jednak Haki powiedział to głośno i wyraźnie. Nie mógł też tego zrzucić na sprzęt, choć chyba bardzo by chciał.
Nagle dotarło do niego, że licznik prędkościomierza wskazywał już grubo ponad dozwoloną prędkość. Miał wrażenie, że przez chwilę stracił kontakt z rzeczywistością i znalazł się znowu w domu rodziców Thomasa Johanssona. Wtedy usłyszał to pierwszy raz i wówczas też mu się wydawało, że się przesłyszał albo że ona powiedziała to tylko po to, by powstrzymać ich przed pozabijaniem się nawzajem.
Głos Hakiego przywrócił jego myśli na właściwy tor.
— Wiem, że ta wiadomość może być szokująca, ale nie mogłem postąpić inaczej.
— Naraziłeś jej życie.
— Uratowałem je. Ona się nie wahała ani sekundy. Zgodziła się na wszystko, co zaproponowałem. A wiesz dlaczego? Bo mimo wszystko ludzie chcą wierzyć w szczęśliwe zakończenia nawet wtedy, gdy wydaje się, że to niemożliwe. Ona w nie wierzyła. Do końca miała nadzieję, że to ty kazałeś mi uratować ją i dziecko przed zemstą twojego ojca. A ja, ja nie wyprowadziłem jej z błędu ani wtedy, ani teraz. Pozwoliłem wierzyć, że cały czas się nimi interesowałeś. Że wysyłałeś małej prezenty, wiadomości, utrzymywałeś, żeby mogli żyć w spokoju, udając rodzinę, którą nie są.
— Thomas jest z nimi?
— To tylko dobrze płatny ochroniarz.
— Skoro jest tak, jak mówisz, to dla mnie i tak nie ma tam miejsca. Wybacz, teraz muszę coś załatwić. — Rozłączył się, bo drogę w kierunku, w którym podążał, tarasowały inne pojazdy. Zwolnił i zjechał do osi jezdni. Turlał się powoli, bo trochę obawiał się, że ktoś mógłby nagle zechcieć wysiąść, nie zerknąwszy wprzódy w lusterko. Ponoć był to jeden z najczęstszych powodów wypadków rowerowych. No, ale rower nie miał silnika, który słychać byłoby z daleka.
Wyminął samochody stojące w korku, a potem ludzi chodzących w poprzek drogi. Chcieli go zatrzymać, ale wystarczyło, że na jałowym biegu podkręcił manetką gazu, a ryk silnika sprawił, że od razu się rozstąpili. Na banerach, które nosili wypisane były hasła: równości, pracy, godziwej płacy. Oraz: nie zamykajcie nam fabryki. I wiele innych, których nie zdążył przeczytać. Na jednym z banerów mignął mu napis Framid i logo firmy ojca. Zrozumiał, że Haki nie żartował. Bjørn faktycznie kazał pozamykać zakłady. To stary, wredny kutas. Nawet po śmierci bruździł.
Wyminął ostatnią z protestujących kobiet. Rzuciła mu tak smutne spojrzenie, że jeszcze przez jakiś czas widział te oczy przepełnione niepewnością o nadchodzące dni.
Czy wracając do Norwegii faktycznie mógł to zmienić? A może było już za późno. Może ojciec zrobił wszystko, co tylko mógł, by go ukarać. Może jeszcze nie raz natknie się na kogoś, kto obdarzy go takim spojrzeniem, a wszystko przez to, że nie potrafił wybaczyć tego, co Bjørn mu zrobił. Nie potrafił i nie mógł.
Czy to samo w przyszłości będzie myślała o nim jego córka?
Przez krótką chwilę miał ochotę zatrzymać się i sprawdzić galerię. Ciekaw był, jak wyglądała. Odepchnął szybko od siebie tę myśl. Było już za późno. Stanowczo za późno, by cokolwiek z tym zrobić
Przyspieszył. Asfalt uciekał spod kół w zastraszającym tempie. Pędził autostradą, wyprzedzając wszystkie pojazdy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top