52. Proponuję ci rozwiązanie
17 kwietnia, obecnie
Pod Coldwater Haki utknął w korku. Czyżby poszukiwania dotarły aż tutaj? Włączył radio, licząc na to, że dowie się czegoś, bo niemożliwe było, żeby szukali dziecka aż tak daleko od Tatomy. Okazało się, że na autostradzie był wypadek, ale przecież on nawet do niej nie dotarł, więc to musiało być coś innego. Widząc mężczyznę idącego od Coldwater, wysiadł z samochodu.
— To przez wypadek czy obławę? — spytał.
— Obławę? Nie. Strajk sobie urządzili. Drogę blokują. Nikogo nie przepuszczają.
— Cholera. Jest inna trasa?
— Tak, ale tam most remontują i jest zamknięte. Można jeszcze autostradą, ale tam też stoją.
— I nie ma innej drogi?
— Jest, ale sporo trzeba się cofnąć.
Haki podziękował i wrócił do auta. Już miał wsiąść, gdy dostrzegł Latikę idącą poboczem. Nie zawołał jej, bo nie miał czasu na rozmowy. Czuł presję czasu i tego, że jeśli nie odnajdzie Iry jak najszybciej, to stanie się coś strasznego.
Latika, przechodząc obok, zerknęła tylko na niego i uśmiechnęła się przelotnie. Haki wsiadł do auta i już miał zawrócić, gdy drzwi pasażera się otworzyły i kobieta zajęła miejsce obok.
— Jedź — powiedziała, wskazując kierunek.
— Gdzie mam jechać? Wszyscy zawracają.
— Do Coldwater.
— Droga jest zamknięta, jakiś strajk sobie tam urządzili.
— Właśnie dlatego chcę się tam dostać. Jedź poboczem.
— Odbiło ci. — Zwolnił hamulec, nacisnął gaz i ruszył powoli.
— Mój Szef też tak twierdził i co? Miałam rację. Widziałeś, co się dzieje? Zamykają fabryki, jedną po drugiej. I to nie tylko u nas. Na całym świecie.
Haki zaśmiał się nerwowo. Dobrze wiedział, o czym mówiła. Tego właśnie chciał Bjørn — likwidacji wszystkiego, jeśli Ira nie zechce wrócić do domu i przejąć jego majątku. To była forma presji. Będą robić to z dnia na dzień, tydzień po tygodniu, zakład po zakładzie, nie przejmując się konsekwencjami prawnymi, finansowymi czy społecznymi. Ludzie, przerażeni wizją utraty pracy, wyjdą na ulice by protestować. Już to zrobili. Wszystko się zawali. I kto będzie odpowiedzialny? Ten, który nie ma o niczym pojęcia.
— Co chcesz zrobić? — spytał, wjeżdżając z powrotem na drogę, by ominąć zaparkowany na poboczu samochód. Ktoś chyba poszedł pieszo.
— Porozmawiać z tymi ludźmi.
— Czemu idziesz na nogach?
— Mój wóz się zepsuł, to stary Cadillac, jeszcze po dziadku i mam do niego sentyment.
— Jak widać na sentymentach daleko nie zajedziesz.
— Mądrala się znalazł. Uważaj na idiotę! — Wskazała starszego mężczyznę, który wysiadł ze swojego samochodu, bez patrzenia, czy nic nie jedzie.
Haki zwolnił jeszcze, chociaż i tak poruszali się żółwim tempem. Zjechał znowu na pobocze, bo coraz więcej ludzi decydowało się zawrócić.
— Wracając do tematu, o czym chcesz z tymi ludźmi rozmawiać?
— No, jak to… o strajku. Najpierw z nimi, a potem spróbuję porozmawiać z kimś z zarządu. Jestem nawet umówiona. Musi być jakieś rozwiązanie. Przecież nie można od tak zamykać fabryki. To jakieś chore działanie.
Haki westchnął. Aż za dobrze wiedział, jak to wyglądało. Pamiętał, że Bjørna w ostatnich miesiącach ciągle odwiedzał prawnik, na początku sam, a potem z całym sztabem doradców. Bjørn niczego nie pozostawiał przypadkowi. Haki wątpił, że drobnej kobiecie uda się coś osiągnąć.
Pół godziny po tym, jak dotarli pod blokadę, Haki siedział w swoim samochodzie i jechał dalej, wprost nad jezioro Tapps, tam, gdzie miał nadzieję znaleźć Irę.
**
Ten cały Nilsen powiedział, że nie ma takiej mocy, a mimo to Vipera wypuścili rano ze szpitala. Gliniarz, który przez całą noc pilnował drzwi do jego pokoju, gapił się tylko z ponurą miną, kiedy Viper tanecznym krokiem opuszczał izolatkę. Po drodze do wyjścia zdobył jeszcze numer ładnej pielęgniarki, którą zamierzał przelecieć, najlepiej dziś wieczorem po załatwieniu wszystkich spraw. Jeśli jego plan się powiedzie, będzie musiał powściągnąć konia i być wiernym Amandzie, przynajmniej na początku.
Odchrząknął głośno w oczekiwaniu na reakcję dziewczyny mieszkającej w domu o dwukolorowym dachu. Może nie dosłyszała?
— Masz chwilę? Chodzi o Irę — sprecyzował, bo samo: pogadamy? Nie przyniosło zamierzonego skutku.
— Nic ci nie powiem — odparła butnie.
Viper uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał, szyna stabilizująca uwierała go w policzek. Dotknął jej językiem. Coś czuł, że nie będzie umiał się powstrzymać przed grzebaniem tam.
— Jak chcesz, ale wątpię, żeby twój chłopak powiedział ci, kim naprawdę jest.
— Wiem, kim jest Ira. Wszystko mi powiedział.
— Serio powiedział ci wszystko? Jesteś pewna?
Spuściła wzrok, choć jeszcze przed chwilą intensywnie przyglądała się siniakowi, który miał na twarzy.
— Dobrze myślisz, jeśli podejrzewasz, że to jego robota. Gość zaczyna przypominać sobie, jaki naprawdę jest, a naprawdę jest bezwzględnym gangsterem.
Rzuciła spłoszone spojrzenie.
— Wiedziałaś? Nie. Oczywiście, że nie. Powiedział ci wszystko, ale ten fakt pominął, co? Wpakowałaś się, dzidzia, i to po same uszka. Bo widzisz, Ira jest zaręczony z córką bossa.
Bingo. Lalka strzeliła buraka. Nie miała pojęcia, a z tego, co zaobserwował, ta informacja musiała dotknąć ją do żywego. Teraz tylko wystarczyło podać jej pomocną dłoń.
— Problem w tym, że on jej nie kocha, bo zadurzył się w takiej jednej miłej, ładnej, skromnej dziewczynie.
Spojrzała mu w oczy, tliła się w nich nadzieja.
— W tobie się zakochał. — Viper nie miał pojęcia, czy to była prawda, ale w tej chwili guzik go to obchodziło. Chciał tylko odzyskać to, na czym zależało Amandzie i zasłużyć sobie na jej wdzięczność, a Ira… właściwie nie wiedział, co z nim.
— Nie wierzę ci — odezwała się nagle.
— Tak powiedział, zanim dał mi w pysk. Posłuchaj… — Cholera, miał plan, ale nie był pewny czy wypali. — Ira wpakował się w niezłe bagno, ja chcę mu tylko pomóc, ale on mnie nie słucha. Jest zły, bo…
— Bo?
A co tam, powie jej, to może będzie bardziej skora do pomocy.
— Bo związałem się z Amandą, gdy on był tutaj. Wiesz jak jest, męska duma i takie tam. Nie zależy mu na niej, ale jest uparty. Do tego ma coś, co zabrał ojcu Amandy. Muszę to odzyskać, a ty mi pomożesz.
— Co jeśli nie?
— To Blacksmith i tak to odzyska, ale Ira tym razem może nie wyjść z tego cało.
W jej oczach Viper dostrzegł zrozumienie. Nie była głupia, pojęła, co miał na myśli.
— Jak mogłabym pomóc?
Kurde no, sam nie wiedział.
— Może zadzwoń do niego i pogadaj z nim albo lepiej umów się gdzieś na spokojną rozmowę.
— Nie mam numeru.
— Chyba żartujesz? Przecież to podstawa. Poznajesz kogoś — bierzesz kontakt. Kurwa, powinni tego w szkołach uczyć. Dobra to… pojedziemy go poszukać w miejscach, w których bywał. W końcu na niego trafimy.
***
Październik, rok wcześniej
Romulus, a właściwie kongresmen Parmatti, przysunął się do Iry. Miał zamglony od alkoholu wzrok i zmierzwione włosy, na których, obecnie krzywo, osadzony był złoty wieniec laurowy. O tak, Parmatti uwielbiał podkreślać, jak wielcy byli Rzymianie, jakich podbojów dokonali i jaki był dumny z historii Italii, najpiękniejszej krainy pod słońcem.
— Nudzą mnie te małolaty — burknął Parmatti.
Ostrożny kongresmen do tej pory wybierał do swych zabaw wyłącznie najstarszych rezydentów Klubu. Nigdy też nie dotknął żadnego z nich i Ira zaczął w końcu podejrzewać, że skrzywienie Parmattiego miało inny charakter.
— Gdybym chciał, mógłbym mieć taką lalę legalnie — dodał Govanni i ziewnął przeciągle.
Ira dolał gościowi wina, dobrego, drogiego, z winogron dojrzewających w toskańskich winnicach. Sam nie pił już od jakiegoś czasu, starał się zachować trzeźwość umysłu, ale zmęczenie w końcu go dopadło.
— Wówczas nie mógłbyś być politykiem — rzucił mimochodem, odchyliwszy głowę do tyłu. Rozpuszczone włosy połaskotały odsłonięte ramię. Nie cierpiał tych przebieranek, lecz godził się na nie, tym razem miał na sobie całkiem niezłą replikę zbroi rzymskiego legionisty.
Parmatti prychnął.
— Wiesz, że do dwa tysiące siedemnastego we wszystkich pięćdziesięciu stanach można było legalnie poślubić dziecko? Uśmiechasz się, ale to prawda. Wy sobie tu prowadzicie taki nielegalny burdelik, narażacie własne dupska, a tymczasem przez dwa lata… Rozumiesz? Dwa lata! — Zobrazował liczbę wyprostowanymi palcami. — Takich małżeństw z osobami poniżej osiemnastego roku życia zalegalizowano trzysta tysięcy. A obecnie zabronione jest to tylko w siedmiu stanach. Możesz sobie dymać taką małolatę, a jak jej rodzice zgodzą się na ślub, to ci, kurwa, nikt nic nie zrobi, bo w małżeństwie dymasz legalnie.
— W takim razie, co tu robisz, Romulusie?
— Na razie się upijam i marzę, wiesz.
— O czym, jeśli mogę wiedzieć?
— Powiedz mi, jak wielką masz… — Poprawił togę, upił wina. — Jak wielką masz moc sprawczą?
— To zależy — odparł Ira i dyskretnym gestem odprawił Orry'ego.
Chłopak posłusznie podniósł się z jego kolan, na których wspierał głowę, ale nim odszedł, obrzucił go znudzonym spojrzeniem. Ira już wiedział, że znowu się nasłucha o dziadersach i obciachowych imprezach. Ale co miał zrobić? Parmatti oczekiwał rzymskich przyjęć jak za czasów cesarstwa.
— Chciałbym czegoś spróbować, takiej małej przyjemności, której na swych ucztach zażywali lubujący się w cielesnych uciechach Rzymianie.
Ira wydął usta.
— Mam sprowadzić kozę?
Parmatti gruchnął śmiechem.
— Dobre sobie, ale nie. Nie o kozę mi chodzi. Chcę czegoś świeżego, nietkniętego.
Ira poczuł, że robi mu się niedobrze.
— Po twojej minie, widzę, że wiesz, co mam na myśli. Czy to przekracza twoje kompetencje?
Ira sięgnął po puchar, nalał sobie do pełna, a potem wypił wszystko. Myśli kłębiły się w jego głowie. Hydrze nie da się ukręcić łba, a na pewno nie jemu i Sarze, bo kimże oni byli? Nikim. Hydra była zbyt potężna, a Parmatti… on miał potężnych przyjaciół.
Roześmiał się głośno, próbując rozładować napięcie i obrócić wszystko w żart.
— Za dużo się naoglądałeś hollywoodzkich produkcji. Ich przyjęcia nie wiele się różniły od naszych. To, że Swetoniusz czy Seneka Młodszy rozpisywali się na temat ohydnych bezeceństw odbywających się w pałacach nie oznacza, że było tak naprawdę. Musisz pamiętać, że często nie podawali szczegółów, za to rozwodzili się ogólnikowo nad okropnościami, jakie rzekomo tam się odbywały.
Parmatti przybrał na twarz posępną minę.
— Czyli nic tu po mnie — żachnął się.
Ira przełknął żółć, która podeszła mu do gardła.
— To będzie kosztowało ekstra.
— Zapłacę.
— Dam znać, jeśli będę je miał.
Parmatti odetchnął z ulgą, ale Ira ulgi nie czuł, przeciwnie, przygniatał go ciężar, którego nie dało się unieść. Nagle dostrzegł minę wracającego Orry'ego. Chłopak wyglądał jak zbity pies. Stanął przy ścianie i wpatrywał się w Irę z niemą prośbą.
Przeprosił kongresmena i poszedł do chłopca.
— Co się stało?
— On tu jest — powiedział Orry, a głos mu drżał.
Ira przetarł twarz.
— Chodź! — Pociągnął go za sobą.
— Ale ja nie chcę go widzieć — jęknął Orry.
Ira zatrzymał się, spojrzał z góry na przestraszoną twarz nastolatka. Rozumiał jego strach, sam odczuwał go każdego dnia i nigdy, nawet mieszkając z Bjørnem, nie przestał się go obawiać.
Chciał powiedzieć chłopcu, że jak się spadło z konia to trzeba na niego wsiąść, że po pysku oberwie jeszcze nie raz, ale to nie było to samo. Oni nie byli tacy sami. Orry miał ładnie wyglądać, ładnie się wysławiać, miał być delikatny i wrażliwy, więc fakt, że ktoś podniósł na niego rękę wywołał w chłopcu strach, którego Ira nie znał. On bał się innych rzeczy. Ból fizyczny to coś, co znał od dziecka, do czego musiał się przyzwyczaić.
— Idź do siebie. Zaraz wrócę.
Zszedł do pokoju ochrony. Kiwnął na siedzącego tam mężczyznę.
— Są w magazynku — wyjaśnił tamten.
Pomieszczenie, do którego zabrano nieproszonego gościa mieściło się na poziomie kuchni. Na prostych, aluminiowych regałach stały produkty spożywcze, chemia, papier, słowem wszystko to, co było niezbędne do funkcjonowania takiego miejsca.
Ira ominął regał i stanął twarzą w twarz z człowiekiem, który kilka dni temu pobił Orry'ego. Mężczyzna był niewysoki, korpulentny, o pucołowatej twarzy, która przywodziła na myśl uśmiechniętego prosiaka, a nie sadystę.
— Myślałem — zaczął Ira — że wyraziłem się ostatnio wystarczająco jasno.
— Nie zgadzam się z tą decyzją! — odparł tamten. — Nie zrobiłem nic…
— Nic?! Naprawdę nic? Złamałeś zasadę, podniosłeś rękę na chłopaka.
— Nie panowałem nad sobą? To wszystko przez ciebie, odkąd przeszedł pod twoją opiekę, nie chciał współpracować.
— Nie zrzucaj winy na mnie. Nie ja podniosłem na niego rękę tylko ty. Dobrze wiedziałeś, jakie grożą za to konsekwencje. Nie masz już wstępu do Klubu. Wyprowadź go — zwrócił się do ochroniarza.
— Żądam rozmowy z twoim przełożonym!
Zapadła cisza. Ira przyglądał się twarzy człowieka, który jeszcze nie tak dawno był najmniej problematycznym klientem. Cichy, skromny, ugodowy, a przede wszystkim typ obserwatora.
Ira kiwnął na ochroniarza, ten pochwycił mężczyznę pod ramię.
— Nie słyszałeś? Żądam rozmowy z kimś, kto jest nad tobą!
— Z nikim więcej nie będziesz rozmawiał i nigdzie nie będziesz się skarżył, bo umowa wciąż obowiązuje, nawet po wygaśnięciu członkowstwa. Rozumiesz czy mam ci przypomnieć warunki?
Mężczyzna wyrwał się przytrzymującemu go ochroniarzowi i rzucił się na Irę. Wbił palce w rękaw tuniki i ze łzami w oczach błagał:
— Ty nie rozumiesz, jak to jest być takim, jak ja: mało inteligentnym prostaczkiem, o którym „przystojny" mówi się tylko w kontekście drwiny. Nie wiesz, jak to jest ukrywać się całe życie. Bo to muszę robić za drzwiami tego miejsca: ukrywać się i modlić, żeby nikt nie zorientował się, jaki jestem. A przecież ja nie chcę nikogo skrzywdzić, chcę tylko kochać i być kochanym. Gdyby istniało takie lekarstwo, które sprawiłoby, że mógłbym żyć normalnie i nie czuć wstydu oraz obrzydzenia do samego siebie, to wziąłbym je. Tak, brzydzę się sobą, tym jaki jestem, co czuję przy tym chłopcu, o czym marzę, gdy jestem daleko. Bez niego moje życie nie będzie miało sensu. — Padł na kolana. — Błagam cię. Nie odbieraj mi go. Zrobię wszystko. Powiedz, czego chcesz? Pieniędzy? Mam, słyszysz, mam pieniądze. Dam ci je wszystkie. Przysługi? Powiedz tylko, a będzie twoje. — Skomlał, płacząc.
Ira odsunął się, dobrze wiedział, że ten człowiek kłamał. Może i brzydził się sobą, ale wcale nie chciał z tym skończyć.
— Przytrzymaj go — rozkazał.
Na twarzy mężczyzny momentalnie pojawiło się zaskoczenie, ale nim zdążył zareagować, ochroniarz chwycił go tak, że raczej nie mógł nic zrobić.
— Postaw.
— Co? Co chcesz zrobić?
Głos mężczyzny drżał. Ira zastanawiał się, czy bardziej ze strachu czy niepewności. Podszedł do niego, odpiął pasek przy jego spodniach.
— Co ty chcesz zrobić?
Guzik i zamek nie stawiały oporu. Pociągnął spodnie razem z bielizną, a mężczyzna kwiknął i szarpnął się. Ira poszedł do kuchni, wziął nóż i wrócił do magazynku.
— Co robisz? Na Boga, co chcesz zrobić?!
— Pozbawić cię problemu. Chciałeś lekarstwa, oto ono.
— Nie! Błagam, nie rób tego! Proszę.
— Zdecyduj się. Chcesz, nie chcesz. Prosisz, grozisz! Zaczynam się w tym gubić. Proponuję ci rozwiązanie.
— Ale nie takie — załkał tamten.
Ira cisnął nóż gdzieś w kąt.
— Nie chcę cię tu więcej widzieć, a jeśli jeszcze kiedyś, w przypływie szaleństwa, postanowisz zjawić się i zakłócać spokój moim gościom, zrobię to, czego nie zrobiłem dzisiaj.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top