51. Echo w rozległej dolinie
Lipiec, zeszłego roku
Ira wszedł do swojego mieszkania. Zerknął na wyświetlacz telefonu, była trzecia w nocy. Miał ochotę już tylko zasnąć i najlepiej nie obudzić się wcale.
Ściągnął buty na środku korytarza, kurtkę cisnął na podłogę. Stracił panowanie nad własnym życiem, czemu miałby panować nad bałaganem?
— Chcesz coś do picia? — Błogą ciszę przerwał zniekształcony mutacją głos.
Ira zaprzeczył i usiadł na narożniku, rozpierając się wygodnie.
— A ja się napiję — stwierdził Orry, właściciel zachrypniętego głosu.
Trzynasto lub czternastoletni szczupły chłopak o wciąż dziewczęcej urodzie wieszał właśnie jego kurtkę na miejsce. Chłopak zastępował Alicję, bo Ira potrzebował kogoś, kto będzie zaświadczał o tym, że Ira był jednym z tych ludzi, że jego preferencje są równie wyszukane jak ich — członków Klubu.
— Mówiłem, żebyś kupił colę, ale oryginalną, a nie to podrabiane paskudztwo — żachnął się Orry.
— A ja mówiłem, żebyś tego nie pił. Wiesz, ile w tym jest cukru?
— Wiem i nie przeszkadza mi to. — Otworzył puszkę, napił się i skrzywił z niesmakiem. — Trzeba na coś umrzeć, ja mogę na cukrzycę.
Podszedł do stolika, odstawił puszkę, włączył telewizor a potem konsolę.
— Chyba nie zamierzasz grać o tej godzinie?
— A co? Zaprosisz mnie do łóżka? — Orry rzucił mu wyzywające spojrzenie bursztynowych oczu, a gdy Ira nie odpowiedział wrócił do gry. — Tak myślałem — burknął chłopak pod nosem.
Ira udał, że tego nie słyszał.
— Tylko żebym nie musiał cię uspokajać. Słuchawki na uszy i morda w kubeł. Idę się wykąpać. — Podniósł się.
— Idź, idź, bo śmierdzisz, jakbyś dupczył całą noc.
Tym razem to Ira rzucił chłopakowi wyzywające spojrzenie. Smarkacz nie miał za grosz szacunku.
— No, co? — obruszył się Orry. — Taka prawda. Przedtem przynajmniej spokój był, a teraz Klub to prawdziwy burdel. Wszystko dla tego cwela. Myślisz, że tylko ty nie lubisz tych hucznych przyjęć? Ten facet jest tak odklejony, że tego opisać się nie da, a ty mu prawie w dupę włazisz.
— Taką żmiję na własnej piersi wyhodowałem? — skomentował Ira i ruszył do łazienki. Czasami miał nieodpartą ochotę wyszorować smarkaczowi usta płynem do naczyń.
Gdy dwadzieścia minut później wrócił, Orry nadal siedział na swoim miejscu z zapałem wciskając guziki na padzie.
— Ja pierdolę — szepnął.
— Nie przeklinaj — upomniał go Ira.
— A ty nie truj. Lepiej zrób mi kanapkę bo jestem głodny. Żarcie było gówniane na tej twojej bibie. Następnym razem wymyśl coś lepszego. Starożytny Rzym to obciach jak chuj.
— Orry! Człowieku! Słownictwo.
Chłopak odłożył pada i oparł się wygodnie, uśmiechając się, a to był wyjątkowo wredny uśmiech.
— Nie jesteś moim ojcem.
— Nie muszę i nie zamierzam nim być.
— Patronem też nie.
— To ci przeszkadza?
— Nie wiem. — Wzruszył ramionami. — Ale to dziwne. Ty jesteś dziwny. Kanapkę miałeś mi zrobić.
Ira odwinął ręcznik z włosów, a potem zaczął je ugniatać, starając się odsączyć jak najwięcej wody.
— Dała bozia rączki? — powiedział, kierując się do sypialni.
— Dała. Ale tak długo jak muszę dla ciebie kłamać, ty robisz to, czego ja chcę, a teraz chcę kanapkę.
*
Powietrze pachniało tuńczykiem. Właściwie to bardziej śmierdziało niż pachniało i to chyba ten smród go obudził. Ira otworzył oczy, a zaraz po tym odwrócił twarz.
— Pogrzało cię, Orry? — Odsunął się na tyle, na ile miał możliwość. Twarz chłopaka znajdowała się niebezpiecznie blisko.
— Księżniczki budzi się pocałunkiem — powiedział Orry całkiem poważnie i Ira nie był pewny, czy żartował, czy faktycznie chciał go pocałować. — Masz gościa — dodał, po tym jak wgryzł się w kanapkę.
— Kogo?
— Nie wiem. Jakaś baba. — Wpakował resztę do ust, przez co przypominał rudego chomika.
— Kobieta się mówi — poprawił go, zamierzając opuścić łóżko.
Orry stał i przyglądał się.
— Możesz już iść.
Nie ruszył się z miejsca.
— Powiedziałem…
— Słyszałem, po prostu nie chcę z tą babą siedzieć w jednym pokoju.
— Jakim cudem w Klubie jesteś takim grzecznym chłopcem a poza nim… Idź dotrzymać jej towarzystwa. A, czekaj. Jak wygląda?
— Kto?
— Kobieta.
— Stara i elegancka.
— Dobra, idź już.
Gdy chłopak wyszedł, Ira szybko się ubrał. Spodziewałby się tu każdego, ale nie Sary. Przecież umówili się, że ograniczą kontakty do niezbędnego minimum, a to minimum wypadało wtedy, gdy on nie mógł już znieść tego, co robił. Właściwie trzymał się już chyba tylko przez Orry'ego, który obserwował go bacznie, jakby doszukując się w Irze… no, właśnie… Czego? Wzorca, który mógłby naśladować?
W salonie czekała na niego Anna i bałagan w aneksie kuchennym. Orry zostawił wszystko, czego użył do zrobienia kanapek na blacie.
— Zaproponowałem pani kawę, ale odmówiła — tłumaczył się chłopak.
Anna patrzyła na szczupłego rudzielca z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
— Kto to jest? — zapytała, nie spuszczając chłopaka z oczu.
Irę naszła ochota by dowalić czymś z grubej rury, ale powstrzymał się. Już sam fakt, że nie mogła korzystać z niego do zaspokajania swoich seksualnych potrzeb był wystarczająco satysfakcjonujący, ale to… to mogłoby ją zaboleć. Rudy, piegowaty nastolatek mógłby być nieślubnym synem Aarona, gdyby nie był taki urodziwy.
Wskazał jej drzwi do własnej sypialni, bo nie chciał rozmawiać przy chłopaku. Poszła, nie oglądając się już.
— Posprzątaj tu!
— Posprzątam, jak ty zjesz śniadanie. Przyjechała na dupczenie?
— Przeginasz.
— Wie, że ci nie staje.
— Zaraz oberwiesz.
— Naprawdę wolisz takie stare baby? Są w czymś lepsze? A może wystarczy, że mają cipkę i już ci rozum odejmuje?
— Nie bądź wulgarny. Posprzątaj tu!
— A żebyś wiedział, że posprzątam. Będę chował ten cholerny chleb, jak ty będziesz nurkował między jej nogami. Ścierał okruszki, podczas gdy ty będziesz wyłaził z siebie, żeby zadowolić tę babę. Włączę nawet muzykę, żebyś się nie musiał krępować. No, idź. Co tak stoisz i gapisz się, jak jakiś dziaders na balu dla przedszkolaków.
Dlaczego miał wrażenie, że już kiedyś przeżył coś takiego, z tą różnicą, że to on stał po tej drugiej stronie. Czy Orry czuł się teraz tak, jak Ira w dniu, w którym Haki oświadczył, że jedzie do Inge? Był zazdrosny? Ale przecież nawet nie byli przyjaciółmi. Choć może chłopak uważał inaczej. W końcu odkąd przejął rolę Alicji, Ira nie pozwolił, by ktoś go dotknął. Chronił go, jak mógł, pomimo że nieprzeciętna uroda Orry'ego nie ułatwiała tego. Ira czasem się zastanawiał, gdzie oni znajdowali te dzieci, piękne, wyjątkowe, jak Orry, który wyglądał niczym posąg odlany z miedzi. Włosy, oczy, rzęsy, brwi, a nawet piegi, wszystko miało ten miedziany kolor. Może w szkole dzieci by się z niego nabijały, ale w świecie miłośników ludzkiego piękna był wyjątkowy.
Orry stał i patrzył tak, jakby na coś czekał, a Ira nie wiedział, co ma zrobić? Jak go traktować? Jak przyjaciela? Zbyt wiele ich dzieliło. Kochanka? Nigdy. Syna? Miałby go traktować tak, jak Bjørn Irę. Wykonywać te wszystkie gesty, które czasem go paraliżowały. Jak czułby się Orry, gdyby Ira przytulał go tak, jak robił to Bjørn?
— Ira! Spieszy mi się.
Poszedł do niej. Zamknął drzwi, dla pewności na zamek. Patrzył jak mu się przyglądała. Chciała tego, o czym mówił Orry?
— Musisz mu odmówić — rzuciła nagle.
Ira nie lubił, gdy ludzie wypowiadali się tak nieprecyzyjnie, jakby zakładali, że będzie wiedział, o czym mówili. Nie wiedział.
— Komu i co?
— Mojemu ojcu. On chce, żebyś przejął po nim zarządzanie. Nie możesz się zgodzić. To niedorzeczne.
— Skąd o tym wiesz?
— Powiedział mi. Chce to poddać głosowaniu na najbliższym plenum. Nie możesz do tego dopuścić?
— Dlaczego?
— Ty się jeszcze pytasz? Aaron powinien go zastąpić. Pracował na to przez całe nasze małżeństwo. Ty nawet nie jesteś z rodziny.
— Ale będę.
— Masz mu odmówić.
— A co jeśli nie?
— Ty chyba nie rozumiesz? Ja cię nie proszę. Każę ci to zrobić.
— Twój apodyktyczny, arogancki, chciwy, cyniczny, despotyczny i egocentryczny mąż wywoła jedynie wojnę między Rodzinami.
— Nie wiesz, o czym mówisz.
— To rasista i megaloman.
— To mój mąż…
— Którego zdradziłaś tak ochoczo i bez najmniejszego wahania.
— Nie jesteś od niego lepszy.
— Nie jestem, masz rację, ale w przeciwieństwie do niego słucham zanim się odezwę. Nie wywyższam się ponad nich, tylko dlatego że miałem złotą grzechotkę, którą królowa Victoria podarowała mojemu przodkowi.
— Nie ty ją miałeś, tylko Aaron.
— Tak. O nim mówię. Żeby twój mąż potrafił z nimi rozmawiać, musiałby zacząć od pracy na ulicy.
— Ira… — Złapała go za koszulkę. — Nie rozumiesz. To go zniszczy, upokorzy. Miałby słuchać ciebie?
— Do tego jeszcze daleka droga. Nawet jeśli wszystkie Rodziny by się zgodziły, Victor wciąż jest mężczyzną pełnym wigoru i charyzmy. Może ciągnąć ten wagonik jeszcze długo.
— Ale Aaron nie może. Właśnie teraz powinien stanąć na czele organizacji. Czekał na to tyle lat. To było jego marzenie, widziałam to w jego oczach. Ty mówisz o tym, jak o przykrym obowiązku a on jak o celu. Co mu zostanie. Ma być jedynie teściem bossa?
— Zawsze możecie pojechać do Luksemburga na zasłużony odpoczynek. Amanda zajmie się twoją fundacją. Będziesz miała czas na spacery, czytanie książek, może wydziergasz parę sweterków dla wnucząt.
Odsunęła się z wyrazem złości na twarzy.
— Nie ożenisz się z moją córką!
— Nie? A co jej powiesz? Że zdradzałem ją z tobą? To jest nasza tajemnica, twoja i moja.
— Gdybym wiedziała, że jesteś taki interesowny…
Roześmiał się.
— Porównujesz mnie do swojego męża, a to błąd. Nie imponują mi władza i pieniądze, choć przyznaję, że jedno i drugie może sprawiać przyjemność. Nie tego chcę.
— A czego? Czego ty chcesz?
— Pragnę tego, czego nie miałem, nie mam i raczej nie będę miał. Nie zrozumiesz, nawet gdybym ci powiedział.
***
Poranek 17 kwietnia, obecnie
Kiedy ocknął się na plaży, zdał sobie sprawę, że nie pamiętał tego, jak się tu dostał. Ubranie było przemoczone, a on zmarznięty. Do twarzy przykleiły mu się ziarna prawie czarnego piasku. Otarł je, przyglądając się horyzontowi i czując na karku nieśmiałe jeszcze promienie Słońca. Z trudem wstał. By to zrobić, musiał podeprzeć się na leżącej obok suchej gałęzi. Mięśnie zesztywniały od zimna i wilgoci. Kuśtykając, zszedł z plaży i udał się w głąb wybrzeża. Za kamienistą wydmą stał mały domek. Dla innych widok chatki przytulonej do piaszczystej góry mógł wydawać się urokliwy, jemu kojarzył się z powolną i nieuniknioną zagładą. Kiedyś wydma pochłonie domek, błękitne okiennice, rośliny namalowane na ścianie pod nimi i ścieżkę z podkładów kolejowych.
Wydma była jak czas, jej piaski przesypywały się i nie dało się ich zatrzymać.
Przysiadł na podeście z podkładów i wyciągnął wszystko z kieszeni. Ułożył to przed sobą. Rozpoznał kluczyk do motocyklu. Rozejrzał się, ale nie dostrzegł maszyny. Musiała stać kawałek dalej. Odłożył go na bok. Potem sięgnął po paczuszkę nawilżanych alkoholem chusteczek. Nigdy nie wiadomo, kiedy się przydadzą, może nie pachniały ładnie, ale nie takie było ich zadanie. Schował je do kieszeni.
Następna była biała karta dostępu z wytłoczonymi na niej kolorowymi cyframi i literami. Dobrze, że jej nie zgubił. Kojarzył drzwi, które otwierała.
Do tego paczka mocnych tik taków i całkiem spory zwitek banknotów o różnych nominałach.
W domu znalazł jeszcze plecak, a w nim tablet. Bateria była prawie wyczerpana, ale wciąż działał. Ktoś musiał go ładować. Poza tym stary model telefonu oraz paragon ze stacji benzynowej. Na odwrocie ładnym, równym pismem zanotowana była informacja: „W razie, gdybym znowu zapomniał, instrukcja na telefonie".
Westchnął głośno:
— Jak w pieprzonym filmie.
Wcisnął wszystko z powrotem do kieszeni plecaka i poszedł na poszukiwanie Hondy. Jak przypuszczał, stała poza obrębem wydm na szutrowej drodze. Zerknął w lusterko, potem mruknął niezadowolony. Wyglądał marnie, jakby nie spał od miesiąca, a do tego miał limo pod okiem i…
Wsunął język w miejsce złamanego zęba i syknął z bólu. Że też ten, kto zdołał mu przywalić, nie trafił tam, gdzie implanty trzymały się mocno.
Górna warga wciąż była spuchnięta. Przesunął po niej koniuszkiem języka i poczuł smak krwi, gdy trafił na zasklepioną ranę.
Wsiadł na motocykl i ruszył powoli, rozglądając się po okolicy. W końcu dotarł do drogi federalnej przecinającej rezerwat Indian, w którym się znajdował, i, kierując się znakami, popędził w kierunku Seattle, a później nad jezioro Tapps, nad którym leżało osiedle i mieszkanie, do którego miał kartę.
*
Przyłożył plastik z zatopionym wewnątrz układem scalonym do czytnika przy zamku drzwi i nacisnął klamkę. Popchnął lekko, skrzydło nie stawiało oporu. Wszedł do środka. Apartament wyglądał, jakby nikt w nim nie mieszkał, bo tak też miał wyglądać. Żadnych zdjęć, obrazów, osobistych bibelotów czy kwiatów, tylko jasne meble, goła podłoga i pionowe żaluzje w oknach.
Sprawdził szuflady i półki w kuchni. Meble w salonie i szafę w sypialni. Wydawało mu się, że wszystko było w porządku. W pokrowcach, równo, niczym książki na półce w bibliotece, wisiały ubrania, wszystkie nowe, z metkami jeszcze. Obok łóżka na metalowym wieszaku imitującym człowieka znajdował się czerwony garnitur.
Wyciągnął dłoń by dotknąć tkaniny. Dobrze wiedział, jaką miała fakturę i gramaturę. Znał każdy szew.
Wrócił do salonu, usiadł naprzeciwko wielkiego telewizora wiszącego na ścianie. Wiedział, co się z nim wiązało.
Z niewielkiego plecaka wydobył tablet i położył go na stoliku przed sobą. Ten przedmiot był ważny, bo był częścią systemu, który składał się z trzech elementów. Komputera w sejfie za telewizorem, tabletu i telefonu, którego brakowało.
„W razie, gdybym znowu zapomniał, instrukcja na telefonie". Przypomniała mu się wiadomość z paragonu. Wyciągnął aparat, odblokował. Automatycznie otworzył galerię. Wypełniały ją dziesiątki zdjęć jakiegoś dziecka. Przesuwał je, tylko czasami powiększając wybrany kadr.
Jeśli trafi na rozbierane fotki smarkaczy, to raczej nie będzie chciał wiedzieć, jaką zostawił sobie wiadomość.
Dziecko na zdjęciach było coraz młodsze i tylko tym fotografie różniły się między sobą. Nie potrafił stwierdzić, czy to był chłopczyk czy dziewczynka, i właściwie nie obchodziło go to. Wyłączył galerię i uruchomił notatnik, ale i tam nic nie było. Ostatnim miejscem, w którym mógł zostawić sobie wiadomość był dyktafon.
Kiedy uruchamiał odtwarzanie, zastanawiał się, czy mógł wpakować się w jeszcze większe bagno niż to, które pamiętał.
Z nagrania nie dowiedział się niczego, co by go zainteresowało. To było tylko krótkie streszczenie ostatnich dni. W pamięci telefonu była jeszcze jedna, starsza wiadomość skierowana do Hakiego. Kiedy tak słuchał własnego głosu i tego jak się nad sobą użalał, nabrał ochotę, by dać sobie w pysk. Nienawidził słabości u innych, a jeszcze bardziej nie cierpiał jej u siebie.
Wstał, podszedł do telewizora, opuścił go, odsłaniając ukryty sejf. Zawahał się, patrząc na klawiaturę, ale to trwało tylko chwilę. Wpisał kod. Komputer wciąż był w środku. Do niego też musiał się zalogować. Trzy razy wpisywał hasło, zanim udało mu się dostać do systemu. Zmienił numer telefonu, na który przychodził klucz deszyfrujący. Trzy zapasowe karty SIM oraz nowy telefon znajdowały się w sejfie. Numery zarejestrowane były na przypadkowe osoby, których dane kupił na czarnym rynku.
Odpiął komputer i zawahał się. Dlaczego miałby komukolwiek pomagać? Ci ludzie nie zrobili dla niego nic. Nie obchodził ich, a oni jego. Każdy ich krok, każda decyzja była dla niego bez znaczenia, pozbawiona jakiejkolwiek wartości czy celu.
On sam nie odczuwał wobec nich żadnych uczuć. Patrzył na spotykanych ludzi jak na elementy tła, dekoracje, z którymi tylko czasem wchodził w interakcję. Ich uśmiechy, łzy, radości i smutki były jak echo w rozległej dolinie, której nigdy nie miał zamiaru odwiedzić.
Nie, nie będzie pomagał nikomu.
Schował komputer z powrotem do sejfu i poszedł wziąć prysznic. Czuł się brudny, skalany słabością, która zmusiła go do wysłania tej pożałowania godnej wiadomości do Hakiego.
Och, jakże on się w niej kajał, uzewnętrzniał niezrozumiałe uczucia i tęsknoty. Rozpaczał za czymś, co nigdy nie miało być jego udziałem. A wystarczyło pogodzić się z samym sobą, z tym jakim się jest. Przekuć słabości w siłę. Tak, właśnie taki chciał być – silny jak ojciec.
Obniżył temperaturę wody płynącej z deszczownicy, od zimnej wody skóra aż zapiekła, ale wiedział, że będzie później rześki i pełen energii.
Po skończonej kąpieli osuszył prysznic przy użyciu ściągaczki i wytarł go do sucha. Przemoczone ubrania zapakował do worka na śmieci. Chciał je później wyrzucić po drodze do jakiegoś kontenera.
Przechodząc obok stolika, na którym wcześniej leżał przenośny komputer, zatrzymał się na chwilę. Naszła go myśl, że może jednak powinien zakończyć tę sprawę. Rzucić psom obgryziony gnat, o który będą walczyć między sobą i zająć się wreszcie swoimi sprawami.
A niech tam! Co mu szkodziło. Zanim rozkodują zebrane materiały, jego już nie będzie w tym kraju.
Wcisnął komputer razem z ładowarką, tabletem i nowym telefonem do plecaka. Z kieszeni wyciągnął karteczkę, na której zanotował sobie numer do szeryfa w Tatomie i pozostałe ważne informacje.
— Słucham. — Głos szeryfa był oschły, jakby wiedział, kto dzwonił.
— Bjørnsson z tej strony.
Szeryf się nie odezwał, więc kontynuował:
— Chciałbym prosić, żeby przekazał pan coś prokurator Young. Jej z pewnością na tym zależy.
— Cóż to takiego?
— Dowody, które… — zawahał się — zbierał…em dla niej.
Znowu chwila ciszy.
— Dlaczego informujesz o tym mnie? Idź z tym do niej.
— Wolę przekazać je panu. Wierzę, że ma pan dobre intencje. Pomógł pan tej całej Willow.
— Tak, ale to co innego. Willow O'Brien jest dobrą dziewczyną i nie zasługuje na… — zamilkł.
— Proszę dokończyć.
— Myślę, że wiesz, co chciałem powiedzieć.
— Wiem, że nie lubię, gdy ludzie chcą, żebym się domyślał, bo zazwyczaj źle odczytuję ich intencje i uczucia.
— Przywieź to na posterunek. — Szeryf zmienił temat.
— Wolałbym gdzieś poza pańską jurysdykcją.
— Nie wygłupiaj się. Nie aresztuję cię. Nie mam podstaw ani nakazu. Przy wyjazdówce na Coldwater jest taki parking w lesie. Zadzwoń, gdy będziesz na miejscu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top