48. Modus operandi

Kwiecień, zeszłego roku.

Kilka dni później.

Ira siedział na narożniku w swoim mieszkaniu i patrzył na leżący na stoliku telefon, który od dłuższego czasu wygrywał „I don't care” Apocalyptiki i Adama Gontiera. Nie zamierzał odebrać. Nie widział sensu w rozmowie z Amandą, w siedzeniu tutaj, w zabieganiu o względy Sary. Całe jego życie nie miało sensu. Bo dokąd on właściwie zmierzał? Donikąd. Nie robił niczego pożytecznego, a wszystko to, co zrobił do tej pory, służyło zaspokojeniu oczekiwań innych. Przecież nie taki był jego cel.

— Nie odbierzesz? — zapytała Sara, podając mu telefon.

— Skończyłem z nią. — Wyłączył aparat. Właściwie nie wiedział, po co w ogóle go włączał, skoro i tak nie miał zamiaru z nikim rozmawiać.

— Rozmowa czasem pomaga. Pij herbatę, bo ci ostygnie.

— Masz rację. W lutym rozmowa z nią pomogła. Otworzyła mi oczy i doprowadziła mnie do miejsca, w którym jestem. Idź już sobie.

— Nie, bo nie wyjaśniłeś mi jeszcze, dlaczego chciałeś, żeby Jacob…

— Powiedziałem, że nie pamiętam! — Po cholerę drążyła? Dłubała w ranie, jak by to miało pomóc w leczeniu. Nie pomoże. Nic już nie pomoże. Dobrze, że okna nie dało się otworzyć, bo wyskoczyłby już pierwszego dnia po powrocie do domu. Żałował, że tego nie zrobił, zanim ta wariatka kazała mu obiecać, że nie targnie się na swoje życie. Obiecał, a przecież on zawsze dotrzymywał obietnic. Czy teraz mógłby ją złamać? Właściwie czemu nie? Co go powstrzymywało? Nic. Nie był obarczony wyrzutami sumienia, po prostu stracił cel. Nie widział sensu dalszego istnienia.

— Ona się o ciebie martwi.

— To niech przestanie — warknął, a później dodał znacznie ciszej: — Szkoda, że tylko ona.

— Ja też się martwię.

Prychnął.
— Akurat.

— Ira, przecież widzę, co się z tobą dzieje.

Nic się nie dzieje. — Zerknął na jej twarz. Przekrzywiła głowę na bok, jakby chciała powiedzieć: przestań mnie okłamywać. Ale przecież on nie kłamał, milczał, a ludzie sami dopowiadali sobie to, co chcieli. Amanda to, że ją kochał. Anna, że był szalony, może był. Victor widział w nim rozwiązanie nadchodzących problemów. Aaron… on postrzegał Irę jak konkurencję.

Odwrócił wzrok. Nie mógł znieść jej spojrzenia.
— To nie jest depresja, nie martw się — wyjaśnił.

— Więc?

Przymknął powieki i oparł głowę o zagłówek.
— To przez niski poziom testosteronu.

Prychnęła.
— Ty masz niski poziom… jak?

Wstał, poszedł do łazienki, a po chwili wrócił, niosąc paczuszkę. Podał jej opakowanie i usiadł na wcześniej zajmowane miejsce.

Degareliks? — Przeczytała na głos. — Co to jest?

— Miał rozwiązać pewne… sprawy.

— Jakie sprawy?

Nie chciał o tym rozmawiać. No bo co miał jej powiedzieć? Że albo fizycznie było z nim coś nie tak, albo miał rozwaloną psychikę i dlatego odreagowywał agresją oraz zwiększonym popędem seksualnym. A właśnie… który był dzisiaj? Zerknął w kalendarz, powinien był wziąć dawkę przypominającą rano, ale przylazła tu i zawracała głowę.

Przygotował sobie roztwór, tak jak nauczył go Abel, jeden z ludzi Jazona. W tym czasie Sara czytała coś w telefonie.

— Nie bierz tego! — powiedziała nagle, wyrywając mu buteleczkę z dłoni.

Zdążył chwycić ją za nadgarstek.

— To ci zaszkodzi na… — Popatrzyła mu w oczy i chyba do niej dotarło.

— Wiem, jak to działa — odparł spokojnie. —  Tak będzie lepiej, uwierz mi.

— To nie rozwiąże wszystkich problemów.

— Nie. Być może nie rozwiąże żadnego. Ale skoro zerwałem z moim poprzednim życiem, a teraz z Amandą, to… tak będzie lepiej. Może wreszcie będę mógł się skupić na czymś innym niż seks, a przynajmniej nie będę o tym myślał gdy… — Westchnął. — Naprawdę możesz już iść. Nie musisz udawać, że się martwisz. — Zabrał jej buteleczkę. Wstrzyknął sobie roztwór i poszedł się położyć. Bezsens życia wciąż wydawał mu się przytłaczający, a świadomość, że zrobił to sobie sam, nie pomagała.

— Nie udaję. — Uklękła na podłodze obok. — Naprawdę się martwię.

— Nie musisz, obiecałem ci, a ja słowa dotrzymuję. Ten depresyjny stan jest efektem leku. Wszystko wróci do normy, gdy będę stosował się do zaleceń.

Do normy? Impotencja nie jest normą.

— Kobieto, daj mi spokój. Masz to, czego zawsze chciałaś, więc… po prostu wyjdź.

— Tak? A czego, według ciebie zawsze chciałam?

Usiadł.
— Pozbyć się mnie. Chciałaś, żebym dał ci spokój. Co tak patrzysz? Przecież tego chciałaś! Od początku mówiłaś, żebym tego nie robił, nie przyjeżdżał tu, nie łaził za tobą, nie usiłował zdobyć. A ja, jak ten ślepy, parłem uparcie za tobą i skończyłem tu, gdzie jestem, w rynsztoku, pośród ludzi bez kręgosłupów moralnych. Taplając się w ekskrementach ich brudnych interesów, usilnie staram się trzymać głowę na powierzchni bagna, w które wszedłem dla ciebie i za tobą. Rugując zło złem, a ogień ogniem, staram się udawać normalnego, a chcę być normalny!

— Ira!

Co Ira? Chciałaś prawdy, to masz. Jestem tu tylko dla ciebie. Jeśli powiedziałabyś mi wtedy, że wyjedziesz ze mną… Nie przerywaj mi! To zabrałbym cię ze sobą. Rzucił to wszystko. Pal sześć Aarona, jego burdele i wszystkich w tym mieście. Brzydzę się nimi, rozumiesz? Kiedy mam im pomagać, to aż mnie skręca. Za każdym razem, gdy jestem w Klubie, mam ochotę spalić go, ze wszystkim co oferuje. Bo śmierć, Saro, jest lepsza niż to, co z ciebie zostanie, gdy stamtąd wyjdziesz. Jeśli stamtąd wyjdziesz. Bo może będziesz mieć szczęście i okaże się, że masz genetycznego bliźniaka, który gotów jest zapłacić krocie za twoje serce, nerki, płuca…

— Przestań, proszę.

— Wtedy miłosiernie oszczędzą ci pracy na ulicy, pozwolą umrzeć bezboleśnie. Lecz jeśli tego szczęścia nie masz… będziesz robić wszystko, co ci każą w burdelach, na ulicy, w ciemnych zaułkach śmierdzących moczem. Będziesz smakować wydzielinę ich ciał, za kasę lub działkę, która pozwoli ci zapomnieć, o tym, że stajesz się ludzkim wrakiem na mieliźnie życia pośród innych ludzkich wraków, takich jak ty. Skończonych, pustych w środku. Będziesz czekać na śmierć, pragnąć jej, jednocześnie nie posiadając nawet tyle ikry, żeby ulżyć sobie w cierpieniu. I nie mów mi, że tak nie jest.

— I mówisz to ty. Syn miliardera, co ty możesz o tym wiedzieć!

— A ty? Zniżyłaś się kiedykolwiek, żeby podać strzykawkę komuś, kto nie miał już siły trzymać jej w ręce. Czekałaś z nim na świt, który dla niego nie nadszedł? Wiesz, jak to jest stać przed kimś, kto kupił twoje dziewictwo, kiedy ty nawet nie masz pojęcia, że coś takiego istnieje? Powiedz, Saro! Grzebałaś kiedyś w śmieciach drżącymi z zimna dłońmi, szukając jedzenia? Wiesz jak to jest, gdy nie jesteś w stanie otworzyć znalezionego batonika, bo palce zmarzły ci tak bardzo, że nie możesz ich zacisnąć? Nie. Nie masz pojęcia, prawda? Nie. Bo wokół ciebie zawsze byli życzliwi ci ludzie, miałaś rodzinę, na którą mogłaś liczyć, prawda? Ja mogę liczyć tylko na siebie. Ewentualnie na tych, którym za to płacono.

— Wcale nie było tak kolorowo, jak to sobie wyobrażasz. Moja… matka odeszła, gdy miałam osiem lat. To znaczy… chciała odejść i zabrać mnie, ale ojciec się nie zgodził. Wciąż się kłócili, tyle pamiętam ze swojego kolorowego dzieciństwa. A potem matka zniknęła. Dopiero od Aarona dowiedziałam się, że Victor dał mojemu ojcu swojego adwokata, który zrobił z mojej matki puszczalską, nieodpowiedzialną i niezrównoważoną lafiryndę. Sąd odebrał jej prawa rodzicielskie. Skończyła w domu opieki, bo nie potrafiła sobie z tym poradzić. Zmarła dwa lata później.

Przymknął powieki, głowa zaczynała go boleć.

— Powiedziałbym, że ci współczuję, ale nie mogę, bo… tak nie jest. Może kiedyś, zanim trafiłem do Bjørna, to było możliwe, ale teraz już nie.

— Nie chcę, żebyś mi współczuł.

— A czego chcesz? Tylko bądź szczera, proszę, jeśli nie wobec mnie, to chociaż siebie.

Znowu patrzyła na niego, marszcząc brwi, a on nie był już taki pewny, czy chciał usłyszeć tę prawdę.

**

Sara patrzyła na twarz Iry i było jej wstyd, że na to pozwoliła. Siedzący przed nią młody mężczyzna, pomimo tego że ubrany był jak zwykle elegancko, prezentował się raczej marnie. Cienie pod oczami świadczyły o tym, że nie sypiał najlepiej. Puste szafki i lodówka sugerowały, że w domu nie jadał w ogóle.

Dla niej podjął się zadania, które najwyraźniej było dla niego udręką. A co zrobiła ona? Odepchnęła go, gdy przyszedł do niej po pomoc, bo przecież tego tak naprawdę chciał. Gdyby poświęciła mu wtedy chociaż trochę czasu, pozwoliła pokierować się uczuciu, które do niego żywiła, być może nie doszłoby do tego wypadku w Klubie.

Spuściła wzrok. O czym ona w ogóle myślała? Przecież to nie mógł być on. A co jeśli tak? Jeśli to, co mówił o tym, że idzie na dno,  dotyczyło jego preferencji seksualnych? Jeśli odkrył, że jest… Nie. Boże, nie. Tylko nie on.

Przysiadła się bliżej i spróbowała zajrzeć mu w twarz, ale odwrócił się, a nawet chciał wstać. Złapała jego ramię.
— Spójrz na mnie — poprosiła.

— Po co? Żebym lepiej zapamiętał zawód na twojej twarzy? Żeby jej wyraz prześladował mnie każdej nocy?

— Nie, Ira. Bo chcę ci coś powiedzieć.

— Czyż nie powiedzieliśmy już sobie wszystkiego, co było do powiedzenia? Pozostało już tylko dotrzymać obietnicy, oczywiście z mojej strony bo ty… ty nigdy mi niczego nie obiecałaś. To ja, ja sam wmówiłem sobie, że… lepiej rozejdźmy się każde w swoją stronę.

— Tak, niczego ci nie obiecałam, ale nie dlatego, że nie chciałam robić nadziei tobie, ale przez to, że nie chciałam robić jej sobie. Każdego dnia patrzę w lustro i zastanawiam się, co ty we mnie widzisz? W kobiecie tak zwyczajnej.

— Nie. Nie mów tak. — Odwrócił się, jego spojrzenie płonęło blaskiem, którego jeszcze przed chwilą w nich nie widziała. — Nie jesteś zwyczajna. Nie dla mnie. Od dnia, w którym mnie przytuliłaś, wiedziałem, że jesteś wyjątkowa. I wiedziałem, że moja, cokolwiek to wtedy znaczyło i cokolwiek znaczy teraz.

Zmarszczył brwi i zacisnął usta, jakby za wszelką cenę próbował, powstrzymać to, co jeszcze chciał powiedzieć.

— W takim razie teraz to ja proszę ciebie. Wyjedź ze mną. — Chwyciła ciepłą dłoń Iry, którą zacisnął w pięść. — Pojedźmy gdzieś, gdzie będziemy sami. W jakieś ustronne miejsce, w którym nikt nas nie znajdzie. Zostawmy to.

Patrzył na nią, milcząc. Błysk w oczach zniknął.

— Ira, powiedz coś. Proszę.

Wstał, podszedł do okna.
— Nie mogę, bo widzisz jest też coś, co obiecałem sobie i Alicji.

— Tej dziewczynce?

— Tak, obiecałem, że ją stamtąd zabiorę, a zamiast tego pozwoliłem, żeby… Więc teraz znajdę tego skurwiela, kimkolwiek jest i gdziekolwiek jest. Wiem, że go widziałem. Wiem, że tam był. Na chwilę straciłem cel z oczu, ale jeśli ty, Saro, będziesz obok mnie, nawet nie dosłownie, ale mentalnie. Jeśli będę czuł, że cokolwiek zrobię, mogę na ciebie liczyć, to dam radę doprowadzić to do końca. Ale musisz mnie wspierać. — Klęknął obok niej. Jego spojrzenie mówiło, że czeka na odpowiedź. Już chciała to zrobić, gdy dodał. — Już raz to zrobiłem, Saro.

Przeszył ją dreszcz. Zrobił? Co takiego?

— Myślałem wtedy, że to jedyny słuszny krok.

— Nie rozumiem.

— Porzuciłem kogoś. Odciąłem się, sądząc, że tak będzie lepiej. Ugiąłem się przed Bjørnem. Dziś myślę, że stchórzyłem. — Gorzki uśmiech zagościł na jego twarzy. — Kazałem jej usunąć ciążę i zostawiłem ją z tym samą.

— Ira, o kim ty mówisz?

— O moim dziecku, Saro.

Teraz zatkało ją zupełnie, jak o dziecku? Jakim dziecku? On ma dziecko?

Potrząsnął głową, jakby odganiał te myśli, a ona poczuła, że nie ma prawa prosić, ani o to by z nią wyjechał, ani o to by jej pomógł.

— Więc, dlaczego do nich nie wrócisz? — spytała, wiedząc, że wcale nie chce, by tak się stało.

— Nie. Na to jest już za późno. Zresztą, nawet nie wiem, gdzie ona jest.

— Kochałeś ją, czy to wybryk jednej nocy? — To pytanie wyrwało jej się, jak uwolniony z klatki ptak.

Uśmiechnął się tylko, ale Sara dostrzegła to, czego nie chciał jej powiedzieć. Zrozumiała i poczuła ukłucie żalu i zazdrości. Czego żałowała? Tego że sama nigdy nie będzie matką? Czy tego, że Ira kochał kogoś na tyle mocno, by mówiąc o tej osobie, ukrywać łzy cisnące mu się do oczu.

Więc jednak nie był stracony, jeszcze nie. Musiała go uratować. Mogła to zrobić. To nie on powinien być tu dla niej, ale odwrotnie.

W mieszkaniu rozległ się dzwonek. Ira spojrzał w stronę holu a potem na nią. Poszedł sprawdzić.

— To Jacob — oznajmił. — Czego on znowu chce?

***

Poranek 17 kwietnia, obecnie

Klara Young uniosła jedną ze stron raportu w sprawie gwałtu, kolejnego zresztą, i zatrzymała wzrok na zeznaniach ofiary. Dwudziestotrzyletni mężczyzna twierdził, że został odurzony, a następnie wykorzystany przez innego mężczyznę w toalecie klubu o nazwie Kuźnia. Jedyne, co pamiętał, to czerwony kombinezon napastnika. Chociaż równie dobrze mógł być to garnitur albo dres. Mężczyzna nie był pewien.

Badanie toksykologiczne wykazało, że ofiara została odurzona ketaminą, która wprowadzała w stan znieczulenia rozkojarzeniowego.

Young westchnęła, a potem przeniosła wzrok na stos teczek leżących na biurku obok niej. To był już piąty gwałt. Ich wspólnym mianownikiem był ubiór napastnika. Zastanawiała się, czy było to jedynie zrządzenie losu, czy też poszukiwany w kilku krajach Europy, oraz w kilku stanach, Redshadow znalazł sobie wiernego wyznawcę i początkującego naśladowcę.

Może tamten też zaczynał od gwałtów, a na zabijanie przerzucił się, gdy był już bardziej pewny siebie?

Tylko dlaczego akurat czerwony? Kolor, który tak rzucał się w oczy, zwłaszcza u mężczyzny. Może miał jakieś znaczenie dla zabójcy i gwałciciela?

Do pokoju wszedł Ron, młody asystent prokurator. W ręku trzymał teczki z aktami sprawy, które z pewnością chciał omówić.

— Dzień dobry, pani prokuratorko Young — przywitał się, jak zwykle używając feminiatu. Czasami Young myślała, że robił to celowo, żeby ją rozbawić, bo wypowiadał je ze szczerym uśmiechem. — Przeglądnąłem wszystkie dokumenty dotyczące sprawy Blacksmitha. I chyba na coś trafiłem. Czy mogę?

Klara podniosła głowę i skierowała swoje spojrzenie na asystenta.
— Dzień dobry, Ron. Tak, oczywiście, chyba znajdę chwilę. Usiądź.

Mężczyzna zajął miejsce naprzeciwko i otworzył pierwszą teczkę, wyciągnął z niej zeznania podatkowe.
— Oto wszystkie zgromadzone dowody. Wygląda na to, że mamy wystarczające podstawy, aby oskarżyć Blacksmitha o malwersacje podatkowe. Zdobyliśmy także kilku świadków, którzy zgodzili się zeznawać w sprawie.

Klara wzięła dokumenty, by przyjrzeć im się uważnie.
— Nie rozumiem. Co chcesz dowieść?

— Blacksmith nie płaci podatku od aut elektrycznych.

Young przerzuciła stronę.
— Bo takich nie ma, a przynajmniej nie na wykazie.

— Ma. Świadkowie to potwierdzą. Takim autem jeździ jego żona i córka.

— Świadkowie to nie niezbite dowody. Potrzebowałbyś czegoś więcej niż paru byłych pracowników Blacksmitha. Poza tym pamiętaj, aby skrupulatnie sprawdzić ich wiarygodność. Dlaczego zdecydowali się zeznawać? Mają z nim jakiś zatarg? Musisz wiedzieć wszystko.

— Oczywiście. Już zacząłem przygotowywać świadków do przesłuchań. Będę też weryfikować ich zeznania i poszukiwać ewentualnych dodatkowych dowodów.

Klara postukała palcem w zeznanie. Sto dolarów rocznie za elektryczne auto to nie była gra warta świeczki, ale mogła być jak śnieżka zepchnięta ze zbocza. Tocząc się, mogła pociągnąć za sobą inne sprawy.
— Bardzo dobrze, Ron. Cenię twoje zaangażowanie i staranność. Skontaktuj się z IRS, może znajdzie się tego więcej. Dowiedz się na kogo są zarejestrowane te pojazdy. Jeśli na firmę, to do kogo należy.

Ron uśmiechnął się z dumą.
— Nie martw się, pani prokuratorko Young. Zrobię wszystko jak należy.

Znowu ją rozbawił.
— Doceniam twoje oddanie. Cieszę się, że mam tak świetnego asystenta. A teraz wybacz, muszę odebrać. — Wskazała telefon. Lubiła Rona, ale sposób w jaki się wysławiał trochę ją drażnił, a do tego powodował, że sama wpadała w ten oficjalny i trochę dziwaczny charakter wypowiedzi. — Tak, Xio?

— Młodemu Blacksmithowi zaczyna wracać pamięć i chętka na rozróby.

— Coś się stało?

— Tak. Wczoraj, kiedy zauważyłem, że nadajnik na jego motocyklu wreszcie zmienił pozycję, ruszyłem za nim. Przyjechał do tej mieściny, której szeryf załatwił nam lokalizator, i poszedł od razu do pubu U Leona. Tam wdał się w bijatykę z dwoma ochroniarzami Blacksmitha. Jak na kalekę na początku całkiem nieźle sobie radził, ale potem musiałem wkroczyć i… w podziękowaniu dostałem w pysk.

— Nic ci nie jest?

— Poza tym, że złamał mi nos, to nie. Skurczybyk wie, jak uderzyć, żeby bolało. Powiedział też jeszcze, że to wszystko przez nas. Wie pani, co mógł mieć na myśli?

— Przykro mi, ale nie.

— Aha, myślałem, że może… Dzwoniłem wczoraj, ale pani nie odbierała.

— Wieczorem byłam na rehabilitacji. Z twoim nosem wszystko w porządku?

— Tak, nastawili mi go. Trochę nieprzyjemne, ale będę żył.

— Skoro żartujesz, to mam taką nadzieję. Gdzie teraz jest Ira?

— Zwiedza okolicę, jakby nie miał na to wcześniej czasu. Jest w Rezerwacie Quinault.

— U Indian?

— Tu wszyscy ze wszystkimi robią interesy.

— Pojechałeś za nim?

— Niestety, na pogotowiu dostałem tymczasowy zakaz prowadzenia pojazdów mechanicznych.

— Który, oczywiście, zlekceważyłeś?

— Oczywiście, ale tylko po to, by wrócić do domu.

— Rozumiem. Dzwoń, gdyby coś się zmieniło. — Rozłączyła się.

Przymknęła oczy i odchyliła w fotelu. W końcu będzie musiała wtajemniczyć Xio Zina w sprawę, bo jeśli ona tego nie zrobi, powie mu Ira. Poza tym to powinno zmotywować Zina do działania. Skoro Ira sobie przypomniał, to być może już wkrótce przekaże jej to, co udało mu się zdobyć. Szkoda że Feng, który wcześniej jej pomagał, musiał wrócić do rodzinnego miasta.

Nagle drzwi jej gabinetu otworzyły się i wszedł Brandon Walsh. Powinna już była przywyknąć do tego, że nigdy nie pukał i był bardzo bezpośredni, ale jakoś nie potrafiła.

— W czym mogę ci pomóc, Brandon — zagadała, widząc, że bez pozwolenia zabrał się, za przerzucanie teczek na jej biurku.

— Szukam dokumentów w sprawie tego gwałtu w Kuźni.

— Zajmujesz się tym?

— Aaa, nie, ale interesują mnie wszystkie dziwne sprawy.

— A co dziwnego jest w tym, że mężczyzna zgwałcił mężczyznę?

— Już mówiłem, jaka sprawa mnie interesuje.

— Tak, mówiłeś o morderstwach, a tu mamy gwałt. To raczej nie ma nic wspólnego z tamtymi sprawami.

— Być może, ale pozwól, że sam to ocenię — zacisnął palce na teczce, aż pobielały mu kłykcie.

Klarę zaskoczył emocjonalny stosunek Brandona do spraw powiązanych z mordercą o kryptonimie Redshadow.

— Brandon, czy jest coś, co powinnam wiedzieć?

— W jakiej kwestii?

— Tych spraw. — Wskazała teczkę.

— Nie. Po prostu interesuje mnie modus operandi, a ściślej mówiąc perseverantia subiecti.

Young kiwnęła tylko głową. Oby Brandon Walsh nie wpadł w pułapkę w którą wpadł już niejeden śledczy i prokurator.

****

* modus operandi szczególny, charakterystyczny i z zasady powtarzający się sposób zachowania (działania) sprawcy, który to sposób odzwierciedla posiadane przez niego cechy indywidualne oraz jego możliwości.

* perseverantia subiecti, powtarzalność w zakresie wyboru ofiary,

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top