47. Czyny nie godności
16 kwietnia, obecnie
Haki siedział w samochodzie obok Benjamina i nie odzywał się. Pewien był jednego, Ira nie czytał nigdy Pottera i na pewno nie rzucał zaklęciami. Actjus homikus, jak powiedział Viper, było raczej łacińską sentencją, jedną z wielu, których czasem używał Ira.
— Actus hominis, non dignitas iudicetur — powiedział nagle na głos.
— Słucham? — odezwał się Benjamin, który do tej pory milczał.
— Mówię, że czyny człowieka, nie godności będą ocenione — wyjaśnił Haki, przypominając sobie, jak Ira zakuwał historię prawa i niczym orator w rzymskim senacie wykładał Hakiemu słuszność bądź nie pewnych międzynarodowych umów. Hakiego nieszczególnie to interesowało, ale bawił go zapał Iry.
— Jakoś w to wątpię — odparł Benjamin, wbijając kierunkowskaz. — Sam pan mówił, że się pewnie wywinie, jak zjawi się jego adwokat.
— Nie Vipera miałem na myśli. Jeśli dobrze wykonaliście swoją pracę, to nie będziecie potrzebować jego przyznania się do winy. Bardziej martwi mnie, że Ira się w to wplątał.
— A mnie nie.
— Nie? Dlaczego?
— On jest chyba jakimś agentem, szpiegiem albo co? Obiecuję, że nikomu nie powiem.
Haki usiadł bokiem, by móc lepiej przyglądać się twarzy Benjamina. Niewysoki młody mężczyzna nie wydawał się groźny.
— Dlatego mi pomagasz? Chcesz go złapać? Myślisz, że trafiłeś na jakąś aferę szpiegowską. Odrodzenie Czwartej Rzeszy, czy coś?
Benjamin prychnął.
— Nie. W takie bajki nie wierzę — odparł, zjeżdżając z autostrady.
— Może powinieneś. Gdzie jedziemy?
— Do jego mieszkania.
— Czyjego?
— Iry Bjørnssona.
*
Stali przed szlabanem i czekali, aż któryś z mieszkańców zamkniętego osiedla będzie wyjeżdżał lub wjeżdżał. Dlaczego? Bo posterunkowy Benjamin-mam-chyba-sklerozę zapomniał, że klucz oddał Irze, gdyż tak kazał szeryf.
— Niech to cholera — burknął Benjamin, zerkając na zegarek. — Zapomniałem, że tu nie ma portiera, tylko pełna automatyka. Teraz będziemy pewnie tak stać do rana.
Haki cofnął fotel i spróbował rozprostować nogi.
— Możemy przeskoczyć przez płot — zaproponował.
— Jakby pan nie zauważył, mam mundur na sobie. Trochę słabo by to wyglądało, gdybym przez płot skakał. Poza tym… trochę wysoki ten płot.
Haki zerknął przez okno. Faktycznie to nie był niski płotek okalający biały domek, lecz solidny parkan o wysokości dorosłego mężczyzny, a zważywszy na to, że był środek nocy, trochę tu jeszcze posiedzą.
Wytrzymał pół godziny. Całe cholerne pół godziny, podczas której Novak chrapał tak, aż się przednia szyba trzęsła, a tancerka hula, kręciła biodrami jakby na gwoździach siedziała.
— Podaj mi numer budynku i mieszkania! — Wrzasnął nagle Haki, bo już go roznosiło.
Beniamin popatrzył na niego z wyraźnym zdziwieniem.
— Sam chce pan tam iść? — Otarł ślinę z kącika ust.
— A mam tu siedzieć i czekać?
*
Nacisnął przycisk domofonu i czekał. Pięć sekund. Dziesięć. Nacisnął ponownie. Pół minuty. Minuta. Znowu nacisnął. Nic. Kurwa. Gdzie on się zaszył? Wcisnął i trzymał. Potrafił być wredny, gdy chciał, a teraz chciał wykurzyć Irę z mieszkania.
— No, dalej. Wiem, że tam jesteś. Musisz być. — Czekał, ale nikt nie otworzył i nikt nie wyszedł. Dzwonił więc nadal.
Nagle ktoś popchnął go na drzwi. Wykręcił rękę i przycisnął boleśnie. Haki chciał się wywinąć, ale facet trzymał mocno.
— Spokojnie, bo zrobisz sobie krzywdę, jestem z ochrony osiedla — powiedział ktoś łagodnie.
Haki rozluźnił się. Nie było sensu walczyć z facetem, który tylko wykonywał swoją pracę.
— Widzisz, od razu lepiej. Teraz cię puszczę, ale ostrzegam, jeśli wykonasz jakiś nieodpowiedni ruch, będę cię musiał obezwładnić przy użyciu paralizatora. Rozumiesz?
— Tak. Jasne. Będę spokojny — odparł, a po chwili poczuł, że był wolny.
— Myślałem, że tu nie ma portiera.
— Portiera nie, jest ochrona i… — zerknął na zegarek — wpół do pierwszej w nocy. Do kogo się tak dobijasz?
— Do przyjaciela. Nie odbiera telefonu, obawiam się, że coś mu się stało — wyjaśnił, licząc na to, że uda mu się uzyskać pomoc. Przecież nie będzie się włamywał, chociaż mógłby, ale jakoś nie chciał narażać się Irze bardziej niż to konieczne.
Ochroniarz pociągnął nosem.
— Numer mieszkania?
— Dwanaście.
— Bernard, halo, słyszysz mnie? Sprawdź, czy pod 4B12 ktoś jest? Dobra, poczekam. — Cisza. — Tak? A to ciekawe. Dzięki. — Zerknął na Hakiego, gdy się rozłączył, a jego wąskie, skośne oczka zwęziły się jeszcze bardziej. — Albo odejdziesz stąd sam dobrowolnie, albo wezwę policję.
— Ale…
— Żadnego ale. To prywatne, zamknięte osiedle, a ty, jak mi się zdaje, nie masz zaproszenia, klucza, ani znajomego. W tym mieszkaniu nikogo nie było od kilku tygodni. System zanotował wyjście, ale wejścia nie. Zanotował też, że włamałeś się na prywatny teren. — Mówiąc to, ochroniarz położył dłoń na paralizatorze, którego rękojeść ostentacyjnie sterczała z kabury przy pasku niczym rewolwer.
*
Była szósta rano, gdy Haki, pożegnawszy się z Benjaminem, wysiadł z samochodu pod hotelem. Właściwie dowiedział się niewiele. Viper potwierdził tylko przypuszczenia, że Ira pogubił się kompletnie i popadł w tarapaty, z których ciężko będzie go wyciągnąć.
Co do odczytów z mieszkania Iry dowiedział się, że to Benjamin jakiś czas temu tam był i to jego wejście i wyjście zanotował system.
Haki podejrzewał, że Ira może nie pamiętać tego adresu ani mieszkania. Zastanawiał się też, ile już sobie przypomniał i jaki wpływ na zachowanie Iry mogą mieć te wspomnienia i domysły. Było mu żal przyjaciela.
Wyciągnął telefon, bo ten zawibrował krótko, oznajmiając nadejście wiadomości. Haki zmarszczył czoło, intensywnie wpatrując się w ekran. Miał nieodebranych kilka rozmów z nieznanego numeru i kilka wiadomości w tym głosową z numeru Iry. Jakim cudem to przegapił?
Ręka mu drżała, gdy wciskał błękitny trójkąt, by odtworzyć nagranie. Podkręcił maksymalnie głos i czekał. Przez chwilę słyszał tylko… szum wiatru i… plusk wody? Po chwili odezwał się Ira. Głos miał słaby, cichy i drżący. Hakiego aż ścisnęło w gardle.
„Z tym niebem jest coś nie tak. Dlaczego tu nie ma gwiazd?”
Haki zaklął bezgłośnie.
„U nas były. Próbowałem przypomnieć sobie zorzę polarną, ale gdy zamykam oczy, widzę tylko ciemność i… jestem sam.”
Szum wody stał się wyraźniejszy, jakby Ira podszedł bliżej. Haki nie chciał sobie wyobrażać, gdzie był przyjaciel ani co zamierzał zrobić.
„Haki… ja… nigdzie nie mogę znaleźć Sary. Nie ma jej w mieszkaniu. Ktoś…”
Głos mu się załamał.
„…tam mieszka ktoś inny. Byłem też pod adresem, który podała mi Anna, nikogo nie zastałem. Ona odeszła, a ja… nie wiem, gdzie mam jej szukać. Nie rozumiem już niczego. Wszyscy patrzą na mnie tak, jakbym postradał zmysły. Mówią, że ja… że… zrobiłem coś…”
Haki wyłączył nagranie. Dobrze wiedział, że Ira w nocy miewał te swoje napady, podczas których potrafił być brutalny lub jak teraz zupełnie zagubiony. Nie wiadomo, co było gorsze.
Wybrał numer. Czekał, modląc się w duchu, żeby tym razem odebrał Ira.
— Stacja Arcco, Edd Watabe przy telefonie, w czym mogę pomóc?
Haki zaklął bezgłośnie. Najwyraźniej Ira postarał się o to, żeby Haki nie mógł się z nim skontaktować. Rozłączył się i ponownie wybrał numer. I tym razem odezwał się jakiś Edd.
Patrząc w telefon, doznał olśnienia. Jak mógł być takim kretynem. Przełączył się na drugą kartę SIM. Przecież Ira nie znał tamtego numeru, bo Haki mu go nie podał. Miał pięćdziesiąt procent szansy na to, że Ira odbierał rozmowy z nieznanych numerów. Czekał tylko chwilę, sygnał nagle urwał się i zapanowała cisza, w tle słychać było szum wody.
— Ira, to ja, Haki.
— Boję się.
— Wiem. Ale to nieprawda, Ira. Nie jesteś sam. Ja jestem z tobą. Zawsze będę.
— Tu jest tak zimno i ciemno. Nie znajdę jej w tych ciemnościach, a nawet jeśli, to…
— Ira…
— Nie poznam jej, bo zapomniałem, jak wyglądała. — Głos znowu mu zadrżał i Haki poczuł, że jego przyjaciel był na skraju załamania. Ktoś w końcu musiał mu powiedzieć.
— Ira, ona nie…
— Nie, Haki! Nie mów tego. Nie chcę tego słuchać. Nie tak to miało być, rozumiesz? Nie tak się umawialiśmy.
— Ira, gdzie ty jesteś? Powiedz, przyjadę po ciebie.
— Nie. Ja poczekam na nią. Ona wróci. Wiem to. Czuję, że tak będzie. Muszę tylko zostać tu, gdzie byliśmy szczęśliwi. Gdzie mieliśmy swoje miejsce na Ziemi. Wiesz, czasami było nam razem dobrze, czasami rozumieliśmy się bez słów, myśleliśmy i czuliśmy to samo. Myślałem, że mógłbym przeżyć to z kimś innym, ale to chyba nie jest możliwe. Jesteś w hotelu?
— Przed wejściem.
— Widzisz wschód? Zaraz wzejdzie Słońce. Sara zawsze wstawała o świcie, potem szliśmy na plażę oglądać jak zmienia się świat, to samo robiliśmy wieczorem. Wiesz, że to zupełnie różne zjawiska? Myślę… nie, jestem tego pewien, to mój ostatni wschód Słońca. Nie chcę ich więcej oglądać. Nie bez niej.
— Ira! Nie. Posłuchaj. Masz swój stary telefon. Oglądałeś galerię? Jeśli nie, to ją przejrzyj. Zrób to, zobacz, co cię ominęło. Możesz to jeszcze mieć. Słyszysz? Możesz mieć rodzinę, o której tak marzysz. Musisz tylko wrócić ze mną do Norwegii. Ira? Halo? Ira! Kurwa mać!
Wcisnął telefon do kieszeni. Szybko wbiegł do hotelu, dopadł do windy. W pokoju złapał kluczyki z wynajętego samochodu i pognał z powrotem na parking.
***
Kwiecień, rok przed obecnymi wydarzeniami
Sara przebudziła się po krótkim śnie pełnym upiornych wizji z przeszłości, którą wolałaby zapomnieć. W tych wizjach Ira był małym chłopcem brutalnie wciąganym w mrok przez bladą dłoń Shadowa, a ona stała niczym żona Lota jak słup soli, skamieniała, bez możliwości wykonania jakiegokolwiek ruchu.
Do tego ten dźwięk, niski, wibrujący, jak gdyby… telefon. Uzmysłowiła sobie, że go wyciszyła, bo Ira dzwonił do niej dziś przez pół dnia. Po tym, co chciał zrobić w jej mieszkaniu, już nie była taka pewna tego, że nie on skrzywdził to dziecko.
Tym razem też nie zamierzała odbierać. Wyłączy telefon, i tyle. Podniosła urządzenie z szafki nocnej i zerknęła na wyświetlacz. Dzwonił Jacob. Nie przepadała za ciapowatym synem Aarona, chociaż Ira się z nim kolegował. Jacob był ofiarą, a czego ofiara mogła chcieć od niej o drugiej w nocy?
— Zabiłem Irę! — ryknął, nim zdążyła się odezwać.
Usiadła na łóżku. Co powiedział ten idiota?
— Ja pierdolę, Amanda mnie za to zabije. — Normalnie ryczał do słuchawki.
— Możesz powtórzyć? — poprosiła, bo zdawało jej się, że powiedział…
— To był wypadek, ale i tak go zastrzeliłem. Jezu, co teraz?
Sarze zaschło w gardle.
— Zastrzeliłeś… — Nie, nie powie tego, nie da rady.
— Niechcący, szarpaliśmy się i jakoś tak wyszło. Boże, on się nie rusza, leży tam i się nie rusza. Ja… muszę. Mam go tak zostawić?
— Jacob.
— Nie, nie mogę, ktoś go znajdzie. O Boże, ma taką spokojną twarz, jakby się uśmiechał.
— Jacob!
— Wiem, zawiozę go do Dimy, a jutro… jutro zrobimy mu pogrzeb. Takie rzeczy się zdarzają, prawda? Młodzi ludzie też umierają.
— Jacob, kurwa!!! Gdzie jesteś, debilu!
— W porcie, jestem w porcie. W tej starej części, przeznaczonej do rewitalizacji. Ja naprawdę nie chciałem. Wierzysz mi?
Nie! Oczywiście, że nie wierzyła. Jak mogła.
— Zaraz tam będę — odparła i rozłączyła się.
Ręce jej drżały, gdy wciągała spodnie dresowe. Trzęsły się jak osika, kiedy próbowała zamknąć drzwi. Z ledwością wepchnęła kluczyk do stacyjki.
Boże, niech to nie będzie prawdą.
Jej czarny Ford Shelby ryknął głośno, gdy wyjeżdżała na główną ulicę. Nie wiedziała, jakim cudem udało jej się przejechać przez miasto i nie spowodować żadnej kolizji. Była wręcz nieprzytomna ze strachu i stresu, a kiedy zaparkowała na nabrzeżu, nie mogła przypomnieć sobie przejechanej trasy.
Serce waliło tak mocno, że aż bolała ją klatka piersiowa. Nim wysiadła, wzięła dwa głębokie oddechy.
Jacob stał przy swoim karmazynowym Mustangu, opierając się o niego tyłkiem.
— Naprawdę nie chciałem — zagadał.
— Poważnie? — warknęła, z trudem powstrzymując się przed przywaleniem mu w pysk.
— Zresztą to jego wina. Poprosiłem go, żeby mnie odebrał z takiej jednej imprezy, specjalnej, wiesz, dla prawdziwych koneserów. Przyjechał przed występem, usiadł przy pierwszym stoliku i gapił się z taką miną, że do teraz mam ciarki. Jak prawdziwy psychol, mówię ci. Chciałem później z kolegami na jednego, a on miał zaczekać…
— Gdzie on jest?! — ryknęła, bo ją cholera na niego brała. Ćwok jakich mało.
Poszedł przodem, ale nie przestał gadać.
— Ale Ira nie… zamiast tego wlał w siebie tyle tego gówna, że mu odbiło. Zaczął bredzić coś o tym, że żałuje, że tu przyjechał. Że wszystko jest nie tak. Że jego życie to jedno wielkie bagno. Że ma dość ukrywania się. Serio. A na koniec kazał przywieźć się tutaj.
— Po co?
— Zapytał czy mam broń. Ale przecież ja nie mam. Więc wyciągnął swojego gnata. A potem stanął o tam, gdzie teraz leży.
Sara przeniosła spojrzenie w miejsce, które wskazywał Jacob. Nie mogła się ruszyć, chociaż naprawdę chciała do niego podbiec, ale tak bardzo bała się, że to wszystko będzie prawdą.
— Powiedział, że mam go zastrzelić — dodał Jacobs z grobową powagą.
Zerknęła na młodego Blacksmitha, ale on nie żartował. Zresztą dlaczego miałby to robić?
— Nie chciałem — powiedział cicho. — Dlatego usiłował wyrwać mi broń. Nazwał mnie jęczącą pizdą i stwierdził, że pokaże mi, jak to się robi. Byłem przerażony, bo wiedziałem… patrząc mu w twarz, wiedziałem, że on to zrobi. Szarpaliśmy się i broń wystrzeliła, on padł na ziemię… patrzył jeszcze chwilę na mnie, a potem wymówił twoje imię, zamknął oczy i umarł.
Sara przełknęła ślinę. Zrobiła to z wielkim trudem, bo gula w gardle urosła do niebotycznych rozmiarów.
Podeszła do Iry. Faktycznie wyglądał tak, jakby się uśmiechał. Przyklękła i wzięła w zmarznięte palce loczek, który wysunął się z koczka Iry i spoczywał teraz na jego chłodnym czole. Nie przejmując się tym, że Jacob stoi gdzieś za nią, pochyliła się i już prawie miała dotknąć swoimi ustami warg Iry, gdy poczuła ciepły, śmierdzący wódą oddech. Wyprostowała się.
— Sprawdziłeś puls? — zapytała, przyciskając palce w miejscu, w którym była tętnica szyjna.
— Trupowi?
— Sam jesteś trup, a do tego idiota. Przecież on żyje! — Skierowała spojrzenie na jasny płaszcz z widoczną dziurą wlotową i odrobiną krwi. Rozpięła go, podciągnęła sweter oraz koszulę.
— To tylko draśnięcie — odetchnęła z ulgą. — On nie umarł, tylko zasnął, bo jest pijany. Pomóż mi go podnieść, bo jak jeszcze trochę tak poleży, to faktycznie umrze, ale z wyziębienia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top