46. Actius homicus
21 lutego zeszłego roku
Ira siedział na krześle, podrygując prawą nogą, jakby nie mógł się doczekać opuszczenia gabinetu. Po zdemolowaniu mieszkania postanowił, że musi coś ze sobą zrobić. Że nie może być tak dalej, bo następnym razem zamiast zniszczonej ławy pod stopami znajdzie czyjeś ciało.
Nagle, po raz kolejny, w jego głowie pojawiła się myśl, że być może już to zrobił. Upił się, wpadł w szał i zabił Alicję. Tylko skąd wziął nóż i co z nim później zrobił? Zabrał z restauracyjnej kuchni, a po wszystkim odniósł na miejsce?
Dima, który oglądał ciało, powiedział, że to był jeden cios. Jeden cios to za mało, przynajmniej tak twierdzili autorzy artykułów, które czytał Ira. Mordercy tracący kontrolę zazwyczaj zadawali ich kilka, kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt. Ale jeden?
— Spieszy się pan? — spytała pulchna lekarka, o ładnych rysach twarzy.
Chyba rozpraszało ją, że nie mógł usiedzieć na miejscu. Denerwował go gabinet pełen zdjęć niemowląt i uśmiechniętych, zapewne szczęśliwych par. Dlaczego ten idiota, ich lekarz rodzinny, odesłał go do kliniki leczenia niepłodności? Przecież Ira nie miał tego problemu.
— Powiedzmy, że trochę — odparł, patrząc w oczy kobiety widoczne przez połyskujące fioletem soczewki okularów.
Lekarka wróciła do studiowania wyników badań.
— Doktor Orm coś panu przepisał?
— Nie. Skierował mnie do pani, ale ja nie mam problemu tego typu.
— I tu się pan myli. Zaburzenia hormonalne, a w pańskim przypadku nadmiar testosteronu, mogą prowadzić do niepłodności i szeregu innych powikłań. Proszę powiedzieć, jak się pan czuje?
— Bosko! — warknął.
— Napady złości? Agresja? Nadmierny popęd seksualny lub impotencja?
Spojrzał na nią zaciekawiony, a ona uniosła wyregulowaną brew tak wysoko, że ta ukazała się nad oprawkami okularów. Ira spuścił głowę i poczuł, że jego własne zsuwają mu się nieznacznie z nosa.
— Wszystkie powyższe, przy czym te ostatnie naprzemiennie — odparł, poddając się. Może jednak dobrze trafił?
— Musimy zrobić więcej badań, aby ustalić przyczynę. Na razie przepiszę panu leki obniżające trochę poziom hormonu, proszę brać je zgodnie z zaleceniami.
Tylko że jemu nie chodziło o „trochę”, nie chciał wracać do normalności. Chciał nie czuć tej potrzeby już w ogóle. Powinien był zrobić to dawno, w chwili, w której przekroczył próg Klubu.
Podziękował i wyszedł, nie potrzebował jej, skoro wiedział, co mu dolegało i czym z tym walczyć.
*
— Dziękuję, że zadzwoniłeś i mi to powiedziałeś, ale wolałabym, żebyśmy się na razie nie spotykali. Muszę sobie wszystko przemyśleć. Poukładać. Zastanowić się nad tym, czego tak naprawdę chcę. — Głos Amandy był spokojny, może nawet trochę smutny, zupełnie inny niż podczas ich poprzedniej rozmowy. Wówczas Ira usłyszał długą, pełną żalu listę tego, jaki nie był, czego nie mówił i nie robił. Oraz listę tego, co robił, ale źle.
— Długo będziesz na Hawajach? — zapytał, zaciskając dłoń na opakowaniu leku, który załatwił mu Six.
— Jeszcze nie wiem. Wynajęliśmy ze znajomymi dom. Możesz wpaść, jeśli chcesz. Chociaż, znając ciebie, to pewnie i tak tego nie zrobisz.
— Przyjechałbym, ale sama powiedziałaś, że potrzebujesz czasu. Nie chcę cię naciskać. Może obojgu nam wyjdzie to na dobre.
— Może… Ira, ja muszę kończyć. Idziemy na taki tutejszy targ. Zdzwonimy się później. Napiszę, kiedy będę miała czas. Pa.
— Pa — odparł, oderwał spojrzenie od kropli deszczu leniwie sunącej po szybie, rozłączył się, a potem zapatrzył na panoramę miasta okrytą woalem wilgoci.
Czy gdy był dzieckiem też tak często padało? Nie mógł sobie przypomnieć. Później tak rzadko tu bywał, że pamiętał już tylko żar słońca w Meksyku. Na Hawajach pewnie jest ciepło. Amanda, jeśli nie będzie używała kremu z filtrem spiecze się na homara. Ciekawe, kto będzie smarował jej plecy? Na pewno znajdzie się jakiś chętny. Wyobraził sobie chłodny krem spływający po rozgrzanej słońcem skórze. Dłonie delikatnie rozprowadzające go po barkach i ramionach, sunące w dół, wzdłuż kręgosłupa i wracające na kark.
Reakcja organizmu była natychmiastowa.
Porzucił miejsce przy ogromnym oknie i poszedł do nowego stolika kawowego, którego konstrukcja miała być odporna na zniszczenie. Usiadł na kanapie. Telefon odłożył na blat, tuż obok opakowania z lekiem, które załatwił mu Six. Wydobył pierwszą, już przygotowaną dawkę. Six powiedział, że to jak wstrzykiwanie insuliny, ale co on tam mógł wiedzieć.
*
Kwiecień
Równia pochyła tym było ostatnio jego życie. Wstawał rano, brał prysznic, jadł, jechał do Klubu, pytał Wieże, co u dzieci, czy któreś jest chore, czy czegoś potrzebują. Później witał klientów, rozmawiał z nimi, czasem jadł posiłek lub wypijał kilka drinków, uśmiechał się, żartował, pomagał, jeśli nie potrafili się zdecydować. Potem wracał do domu i zajmował się nagraniami, jeśli jakieś udało mu się zrobić. W samotności jadł kolację, zakreślał dzień w kalendarzu, żeby nie przegapić kolejnej dawki leku, brał prysznic, sprawdzał wiadomości od Amandy, odpisywał, starając się nie prowokować kłótni i szedł spać. Tak dzień za dniem, czując coraz większy bezsens własnego istnienia.
Specjalista, który dostał nagranie z Klubu z dnia morderstwa, stwierdził, że nie było ingerencji. Sara nie znalazła podejrzanego. Dima dostarczył wyniki sekcji, z której wynikało, że dziecko zginęło od ciosu zadanego ostrym narzędziem w plecy.
Ira, nie mogąc sobie przypomnieć, co robił tej nocy w pokoju z Alicją, czuł się coraz gorzej. Jakikolwiek wysiłek fizyczny czy umysłowy zaczął mu się wydawać trudnością nie do pokonania. Wstawał coraz później i kładł się coraz wcześniej. Unikał Vipera i jego kolegów. Z Wieżą nie rozmawiał prawie wcale. Zobojętniał na wdzięki kobiet, krzyki dzieci i rasistowsko-seksistowskie wywody mężczyzn odwiedzających Klub. Był jak tamagotchi – pić, jeść, spać.
Gdyby chociaż Sara powiedziała mu, że wierzy w jego wersję, ale się nie odzywała.
***
16 kwietnia, obecnie
Amanda wyjrzała przez okno, by upewnić się, że nikogo podejrzanego nie było na zewnątrz. Po raz kolejny wybrała numer do Vipera, ale odpowiedziała jej jedynie automatyczna sekretarka operatora sieci. Gdzie podziewał się ten bęcwał? Przecież powiedział, że wychodzi tylko coś załatwić, a minął już kolejny dzień, jak go nie było.
— Panienka Amanda wie, że gdyby nie ten drugi, to dalibyśmy radę — odezwał się jeden z ochroniarzy, których zostawił jej ojciec.
Amanda obrzuciła go wściekłym spojrzeniem. Mężczyzna spuścił wzrok na czubki swoich butów. Debile zamiast zawołać ją, gdy tylko pojawił się Ira, wdali się z nim w bójkę. Nie dość, że nic nie wskórali, to jeszcze stracili jego rzeczy. Teraz Ira już tu na pewno nie wróci, bo i po co? Banda kretynów!
Ojciec zawału dostanie, jak się o tym dowie. Zresztą on już był na granicy wytrzymałości, a ostatnio popadł chyba w jakąś paranoję. Podwoił ochronę, wymienił wszystkie samochody, zrezygnował ze stałych zajęć poza domem, a jeśli już gdzieś jechał, to za każdym razem inną trasą. Kiedy go zapytała o powód, warknął tylko wściekle, machnął ręką i powiedział coś o prześladującym go cieniu i o tym, że oboje z Jacobem mają szlaban.
Szlaban! Też coś! Byli dorośli. Ona była dorosła i niezależna. Potrafiła sama podejmować decyzje, a im częściej myślała o przejęciu Firmy, tym lepiej i pewniej się czuła. Podobało jej się, jak traktowali ją współpracownicy ojca. To jak z dnia na dzień stała się kimś, kogo zdanie się liczyło. Nie była już tylko córką szefa. Była szefową.
**
Kolacja niezbyt smakowała Hakiemu, więc dłubał w jedzeniu i przewijał posty na Instagramie. Sam niczego nie udostępniał, ale lubił czasami zerknąć na to, co mieli do pokazania inni. Jak na złość od jakiegoś czasu algorytm podsuwał mu tylko półnagie kobiety i równie rozebranych mężczyzn. Zupełnie nie rozumiał dlaczego?
Znudzony ponownie wybrał numer Iry i czekał. Nawet nie liczył, który to już raz próbował się do niego dodzwonić.
Po kilku sygnałach usłyszał radosny szczebiot:
— Pub U Leona, słucham.
— Pinki?
— Kto mówi?
— Eric Nilsen.
— Coś się stało? Znalazłeś go?
— Nie. Ale… przekierowało moją rozmowę na twój numer.
— Naprawdę? Może to jakiś błąd?
— Może — odparł Haki, szczerze wątpiąc w taką możliwość. Rozłączył się. — Jasna cholera! — szepnął. Kolejny raz spróbował zalogować się do aplikacji zabezpieczającej telefon Iry jednak bez powodzenia.
*
Było bardzo późno. Haki leżał i nie mógł zasnąć, chociaż może na chwilę się zdrzemnął, bo nie pamiętał momentu, w którym Latika opuściła jego pokój. Sięgnął po telefon, chciał sprawdzić godzinę, lecz bardziej niż to, zainteresowała go obszerna wiadomość od posterunkowego Novaka.
Ubrał się i wyszedł.
Novak czekał na niego przed drzwiami hotelu, tak jak napisał.
— Oberwie ci się za to, gdy Wright się dowie — zagadał Haki, zająwszy miejsce pasażera w radiowozie, którym przyjechał po niego funkcjonariusz.
Młody policjant wzruszył ramionami i odparł:
— On chce z tobą rozmawiać, a szeryfa zostaw mnie.
Haki przyglądał mu się z zainteresowaniem.
— Dziwne… Nie sądzisz? Czemu akurat ze mną?
— Nie mam pojęcia, ale jak na moje oko, to z nim jest coś nie tak. W ogóle nie przejmuje się tym, jakie zarzuty na nim ciążą. Nic tylko heheszkuje i podrywa pielęgniarki. Kompletny głupek.
— Raczej cwaniak.
— Jaki tam cwaniak. Tępy chuj. O, przepraszam.
— Nie szkodzi. — Haki machnął dłonią na zobrazowanie tego, jak bardzo nie przeszkadzało mu słownictwo Novaka. — Rozmawiał już z adwokatem? Może ten gość powiedział mu coś, co sprawiło, że poczuł się taki pewny.
— Z tego, co wiem, to nie. Prosił o rozmowę z tobą. A pewny być nie może, mamy nagranie, na którym przyznaje się do zabójstwa pielęgniarza z Klina.
— Z klina?
— Z Kliniki. Taki nasz tutejszy żargon.
— Mówisz więc, że się przyznał i jeszcze to nagrał?
— No… nie do końca sam to zrobił. Raczej został do tego nakłoniony.
Haki uśmiechnął się pod nosem.
— Delikatnie rzecz ujmując — skomentował. — Czy to dlatego jest teraz w szpitalu w Tacomie?
Novak podrapał się po policzku pokrytym na oko trzydniowym zarostem.
— Głównie dlatego, ale rano przetransportujemy go do aresztu.
— To masz powód jego radości. Sąd nie uzna takich zeznań. Ira mocno go obił?
— Skąd wiesz, że to on?
— Nie wiem. Zgaduję. Chyba że sam spuścił sobie łomot.
— Raczej ciężko samemu złamać sobie szczękę. Cholera, zapomniałem, że tu blokada jest.
Minęli sporą grupę ludzi. Niektórzy mieli broń i psy, a każdy uzbrojony był w latarkę. Ktoś przyświecił Benjaminowi w oczy i młody funkcjonariusz musiał zwolnić. Oślepiający go mężczyzna machnął tylko ręką i pojechali dalej.
— Co oni robią? — zapytał Haki, zaglądając przez okno.
— Sprawdzają wszystkie wyjeżdżające samochody. Szukają syna Nolana.
— Słyszałem o tym zaginionym chłopcu, ale chyba nie mają prawa zatrzymywać i przeszukiwać pojazdów.
— Nie mają, ale wszyscy są bardzo poruszeni, więc nie będziemy im zabraniać. To mała społeczność i zniknięcie dziecka, to dla nas szok. Większość mieszkańców przeczesuje las.
— W nocy? Rozumiem, że czas odgrywa kluczową rolę w takiej sytuacji, ale jaki jest sens łazić po lesie, gdy jest ciemno? Przecież zadepczą tropy? Zniszczą ślady, jeśli jakieś są. A co jeśli chłopiec stracił przytomność i leży pod jakimś drzewem lub wpadł w dziurę, przecież się nie odezwie. Po ciemku mogą go minąć i…
— Ja to wszystko wiem, ale co możemy zrobić. Ludzie nie będą siedzieć z założonymi rękami, muszą i chcą działać.
*
Haki siedział na krześle i przyglądał się Viperowi. Spodziewał się widoku jak z filmu o Willy'm Wonka, gdy tamten wspominał swoje młodzieńcze lata, ale nie było tak źle. Właściwie Viper wyglądał całkiem zwyczajnie.
— Najgorsze, że nie mogę normalnie jeść — powiedział nagle Viper. Nie otwierał ust. Mówił przez zaciśnięte zęby, jakby miał szczękościsk. — Chociaż może gorsze byłoby to, gdybym trafił do tamtej kliniki, zamiast do szpitala w Tacomie.
Haki domyślał się, dlaczego Viper nie chciałby się tam znaleźć.
— Podobno chciałeś mi coś powiedzieć.
Viper pokiwał głową, po czym wskazał swoją szczękę.
— Kurwa. Myślisz, że na to zasłużyłem? Nie. Robiłem swoje, jak zawsze. Wszystko dla niego, bo wierzyłem, że jest lepszą opcją. Ira mówił, że nie ruszamy postronnych, ale co on może wiedzieć. Nie taplał się w tym błocie. Był nietykalny. Ten gnojek… Kurwa, nie mogę… normalnie cholera mnie bierze, gdy widzę ryczącego faceta. Takie pizdy nie powinny po świecie chodzić, rozumiesz?
Haki przytaknął, ale nie, nie rozumiał i nie chciał zrozumieć. Wiedział za to jedno, strach wywoływał u ludzi różne reakcje.
— Sam jestem taką pizdą — dodał nagle Viper, gapiąc się na własne dłonie. Drżały, jakby ich właściciel miał gorączkę. Po chwili kontynuował: — Widziałem wiele twarzy Iry. Znudzoną, gdy Ami opowiadała o nowej kolekcji sukienek od Beyonce. Cholera, jaka ona wtedy była radosna. Skupioną, gdy rozmawiał z Victorem. Zaciętą, gdy zbierał opierdol od Aarona. Nieobecną, kiedy w pobliżu była Shorty. Pobłażliwe uśmiechniętą, kiedy próbowałem mu wyjaśnić, czemu ocieplanie klimatu nie jest złe. I wkurwioną, gdy opierdalał tego skośnookiego pedałka z chińskiej dzielnicy i robił to w tym ich dziwacznym języku. Ale takiego wyrazu twarzy, jak teraz… Nie widziałem nigdy. To już bym wolał, żeby wpadł w szał. Przynajmniej wiedziałbym, że muszę się bronić. Ale nie. On tylko patrzył. Nie mrugał, nie przełykał śliny, na twarzy nie drgnął mu żaden mięsień. Tylko to spojrzenie… — Zacisnął dłonie, bo drżały coraz bardziej. — I nie wiesz, co on sobie myśli, co planuje, jak chce to zakończyć? Wypuści cię czy zabije? Bo może. Wiesz, że tak. — Opuścił głowę jeszcze niżej.
Haki wiedział, o czym mówił tamten. Bjørn robił tak samo. Stosował tę milczącą presję na swoich pracownikach. Na Hallvorze. Czasem też na Hakim. Wyczekiwanie na jego decyzję albo jakiś ruch było istną torturą. Przed sobą nie miało się człowieka, ale zastygłą w bezruchu maskę, niczym pośmiertny odlew twarzy Romulusa.
— To chciałeś mi powiedzieć?
— Nie… Chciałem… — Przymknął oczy. — Z nim jest coś nie tak — wypalił nagle. — On… zapytał, czy lubię dzieci? A przecież wiedział, że nie. Czy podniecają mnie ich wielkie, przerażone oczy. Czy kręci mnie jak się bronią, wzdrygają przed dotykiem. Czy lubię myśleć o seksie z… kurwa, nie mogę. Myślałem, że źle słyszę. Zażartowałem sobie głupio, bo czasem lubię palnąć coś od tak. Wtedy powiedział coś jakby z Harrego Pottera. Takie zaklęcie… actius homikus, czy jakoś tak. A potem mnie walnął. Rozumiesz?
— Zaklęcie?
— No. Mówię to z ciężkim sercem, ale Irze odwaliło. Odjebało totalnie.
— Odwaliło mu już dawno, ale jeśli to jedyna rzecz, którą chciałeś mi powiedzieć…
— Nie! Zaczekaj. Mam coś jeszcze, tylko musisz mnie stąd wyciągnąć i załatwić azyl w twoim pięknym kraju.
— Wybacz, stary, ale ja nie mam takiej mocy. Zadzwoń do adwokata.
— Wolałbym jednak, żebyś ty to zrobił. Bo wiesz… w trakcie mojego procesu mogą wypłynąć niewygodne dla Iry fakty. Takie jak te, że to on zarządzał Klubem dla Dżentelmenów. Wiesz co to za miejsce? Że handlował dzieciakami. A nawet to, że zabił jedno z nich. Znam też takich, którzy podejrzewają, że to on jest Redshadowem. I wiesz co? Nie zdziwiłbym się, gdyby to była prawda. Jest jeszcze śmierć Shorty. Jak myślisz, na czyich rękach znajduje się jej krew? Bo nie na moich.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top