45. Nie jestem moim ojcem
16 kwietnia, obecnie
— Dałeś się pobić? — Latika patrzyła na Hakiego z wyraźnym niedowierzaniem.
Pachniała jakoś tak obłędnie, że przestał myśleć o swoim podbitym oku. Nie żeby go jakoś szczególnie bolało, bo przywykł do tego nieprzyjemnego doznania sensorycznego, chodziło bardziej o to, że po prostu lubił swoją twarz.
— Tam zaraz pobić — odparł, patrząc na szczupłe palce kobiety, w których znajdował się teraz okrągły kosmetyczny wacik nasączony środkiem dezynfekującym.
Zawsze przyglądał się dłoniom nowo poznanych ludzi. Nic na to nie mógł poradzić, miał taki fetysz, i już. Podniecały go ładne, wypielęgnowane ręce i nie miało znaczenia, czy były kobiece, czy męskie.
— Walnął mnie tylko raz. Padłem na glebę, a on uwierzył, że wygrał — wytłumaczył.
— Podłożyłeś się? — Przemyła zadrapanie na policzku.
Zapiekło. Mógł znosić to w ciszy, ale chciał wzbudzić w niej litość i matczyne instynkty. Syknął głośno.
— Och, mój biedaku.
Dostał całusa w czoło. Już miał jej powiedzieć, że boli go też w innych miejscach, ale Latika westchnęła głośno, puściła go i, splótłszy ramiona na piersiach, stanęła obok.
— Musisz na siebie uważać. Ludzie teraz są poddenerwowani. Sporo się dzieje, a będzie jeszcze gorzej.
— O czym mówisz?
— O tym, o czym wspominałam ci ostatnio.
Zdjął jasną nitkę z ciemnego materiału spodni i zwinął ją w kulkę.
— Nie pamiętam — odparł, zastanawiając się, skąd się tam wzięła. Zerknął na Latikę. — Och, nie patrz tak. Rozmawiamy o wielu rzeczach. Przypomnij mi, a nie zabijasz mnie wzrokiem, jakbym zapomniał o naszej rocznicy.
Roześmiała się.
— Musiałabym być prawdziwą desperatką, żeby się z tobą wiązać.
— Słucham? Desperatką? — Podniósł się z łóżka, na którym siedział i podszedł do niej. Latika zakręcała właśnie buteleczkę z wodą utlenioną. Objął ją tak, że nie mogła ani uciec, ani poruszyć ramionami. — Sprawdźmy, jak bardzo jesteś zdesperowana. To o czym rozmawialiśmy?
Znowu głośno westchnęła, z pewnością po to, by uzmysłowić mu, że już z nim nie może.
— O fabryce w Coldwater.
— A tak. Mówiłaś, że ją zamykają.
— Mówiłam, że chcą ją zamknąć.
— Jak nie przynosi zysków.
— Jak nie. Oczywiście, że przynosi. W tym cały szkopuł. Zamykają coś, co funkcjonuje, przynosi dochody i daje pracę dziesiątkom ludzi.
Haki wyczuwał oburzenie w jej głosie. Gdyby tylko wiedziała, jaki zasięg to będzie miało. Ale na razie nie wiedziała. Z informacji, które otrzymał od Hallvora wynikało, że była tylko dziennikarką z podrzędnej, mało poczytnej gazety, która trafiła na coś, czego raczej nie będzie w stanie sama ogarnąć. Ludzie Hallvora pewnie się już zajęli tą sprawą i źródło Latki, wkrótce wyschnie.
— Znalazłeś go? — spytała, zmieniając temat. W jej głosie wyczuł szczere zainteresowanie.
Zaprzeczył ruchem głowy. Nie chciał o tym rozmawiać. Czuł się winny, i to już od dawna. Podobnie jak Ira był rozdarty między miłością do brata a najlepszego, i właściwie jedynego, przyjaciela. Było coś jeszcze, czego Ira chyba nie posiadał, a co było wręcz udręką Hakiego — to silne poczucie obowiązku i wręcz psiej wierności. Tak, był jak pies i miał tylko jednego pana.
*
Siedział w parku i karmił gołębie. Doskonale wiedział, że nie powinno się im dawać chleba, ale miał to w nosie. Jeśli te małe, latające szczury były na tyle głupie, żeby zjadać to, co im szkodziło, to nie był jego problem. Znając życie sporo tego rarytasu lądowało na śmietnisku, więc ptaki i tak napychały sobie nim brzuchy.
Wyrzucił ostatni okruszek i wydobył telefon. Nie podobało mu się, że Jazon milczał. Ira był gdzieś tam… zupełnie sam, bez pieniędzy, domu i ludzi, którym mógłby zaufać. Zupełnie jak wtedy, gdy uciekł z domu.
Ten cholerny najemnik powinien być bardziej skuteczny.
Wybrał numer z pamięci.
— Solberg — przedstawił się zaraz po tym, gdy połączenie zostało odebrane.
— Wiem — burknął mężczyzna po drugiej stronie.
— Namierzyłeś go?
Chwila ciszy, jakby Jazon zastanawiał się, czy powiedzieć prawdę, czy skłamać.
— Kręci się po Seattle — rzucił w końcu. — Chyba odwiedza miejsca, które zna.
— Chcesz przez to powiedzieć, że go znalazłeś, ale nie zgarnąłeś?
— Chcę przez to powiedzieć, że mamy go na oku, ale nie jestem przekonany, czy użycie przymusu bezpośredniego to dobry pomysł. On… Wygląda jakby czegoś szukał.
— Nie czegoś, lecz kogoś i nie znajdzie jej. Marnuje tylko czas i energię. Przejmij go jak najszybciej. On nie jest tam bezpieczny.
— Obawiam się trochę powtórki z Meksyku. Nie chciałbym go uszkodzić.
— Ja też nie, a mimo to, dla jego dobra, jestem gotów zaryzykować.
— A ja się powstrzymam. I powiem ci, że jeśli znasz go choć w połowie tak dobrze jak ja, to pozwolisz mu skończyć to, co zaczął.
— Znam go znacznie lepiej niż ty i właśnie dlatego nie pozwolę. Jeśli chcesz dostać swoje honorarium, radzę zająć się tym, za co ci płacą.
— W życiu są rzeczy ważniejsze niż pieniądze. Powinieneś o tym wiedzieć. — Rozłączył się, zanim Haki zdążył odpowiedzieć.
Przez chwilę Solberg siedział, patrząc na gołębie i przyciskając telefon do ucha. Rozumiał, że Jazona i Irę łączyły jakieś wspólne sprawy, ale nie spodziewał się, że ten odmówi pomocy. Co się zmieniło od ich spotkania na parkingu przed Fred Meyer? Czyżby Jazon rozmawiał z Irą? Może ten przypomniał już sobie wszystko?
Schował telefon, oparł plecy o ławkę i wyciągnął nogi przed siebie. Głowę odchylił mocno do tyłu. Był wysoki więc mógł zrobić to tak, żeby obserwować świat za sobą do góry nogami. Robili tak kiedyś z Hallvorem, gdy byli dziećmi – kładli się na ławkach i podziwiali odwrócony świat. Dziś on też był odwrócony, a z tamtego chłopca nie zostało w nim już nic.
Za drzewami widać było główną ulicę Tatomy. Ruch był raczej umiarkowany. Nagle między łuszczącymi się pniami platanów klonolistnych Haki dostrzegł przemykający czarny kształt motocykla.
Przekręcił się szybko na bok i wstał. Zakręciło mu się w głowie, więc oparł się o ławkę. Dźwięk silnika wciąż był słyszalny. Pobiegł za nim. Chciał koniecznie zobaczyć, gdzie pojechała maszyna.
Gdy dobiegł w końcu do centrum miasta, czarny motocykl mknął już z powrotem.
— No, kurwa! — zaklął naprawdę głośno. Postał jeszcze chwilę na chodniku, patrząc za oddalającą się maszyną, a później poszedł do pubu, bo chyba tam był Ira, jeśli to był on.
Przed lokalem dostrzegł jakiegoś Azjatę, który zaciskał skrzydełka nosa i grzebał w telefonie.
Wszedł do pubu i stanął lekko zaskoczony. Na środku leżał jeden z ochroniarzy Aarona, a drugi zwijał się w rogu, nad nim stała Pinki.
— Dobrze ci tak, dupku! — pisnęła, kopiąc faceta w tyłek.
Haki doskoczył do niej, złapał i odciągnął na bok.
— Starczy im chyba — próbował uspokoić młodą kobietę.
— Co starczy? Jakie starczy? Oni nie mieli litości, gdy okładali starego Ala za pubem. Łajzy jedne. Puść mnie, zadzwonię na policję, niech ich zamkną!
— I tego, kto ich pobił też?
— Co? — Zrobiła wielkie oczy. — Nie. Irę nie.
Haki sapnął zawiedziony. Był tak blisko. Złapał gościa z przestawionym nosem i postawił do pionu.
— Co chciał od was Ira?
— Chuj ci do tego — wybełkotał ochroniarz.
Haki pacnął go w pękniętą nasadę nosa. Gość warknął tylko wściekle i zaklął siarczyście.
— Gadaj, jak cię grzecznie pytam — poprosił ponownie Haki.
— Nie jestem kablem, rządowa pizdo.
— Dżentelmenem też nie. Zapytam jeszcze raz, czego chciał Ira?
— Wal się.
Haki zerknął na dłonie faceta opuszczone luźno wzdłuż ciała. Ta postawa miała chyba oznaczać, że się go nie bał i nie uważał go za godnego przeciwnika, i dobrze. Czyli nie mieli pojęcia, kto tak wprawnie zajął się ich ludźmi zaledwie dwa tygodnie temu.
Chętnie pokazałby mu słabe punkty w ciele, ale nie zamierzał się odsłaniać. Machać kosą mógł byle głupek, a on nie był głupkiem, nie używał siły, która była jego zdaniem mało finezyjna. On był mistrzem subtelnych metod zadawania bólu w mało spektakularny, ale jakże skuteczny sposób.
— Zadałem ci pytanie — powtórzył.
— O nic! — pisnęła znowu Pinki. — O nic ich nie pytał, chciał tylko wejść na górę, ale oni mu nie pozwolili.
— Jakbyś mordę na kłódkę trzymała…
Haki poprawił mu pięścią po złamanym nosie. Facet padł nieprzytomny. Pewnie zaraz się ocknie, ale póki co, miał chwilę, by porozmawiać z Pinki.
— Ira coś mówił? — spytał.
— Nie. To znaczy tak… Po tym, jak mu powiedziałam, że oni pobili Ala. Al był tu barmanem przed Irą. Kazał im zabrać swojego szefa i… — Przyłożyła dłoń do ust. — Wypierdalać z miasta.
— Domyślam się, że nie chcieli?
Zaprzeczyła głową, nadal wydawała się wstrząśnięta i spoglądała na podłogę w pobliżu baru. Haki podszedł tam, pochylił się i z krwawej plamy podniósł kawałek zęba.
— To Iry — pisnęła Pinki.
Haki zacisnął pięść na okruchu.
— Twój szef jest u siebie?
— Nie. Gdyby tu był, ci dwaj nawet by nie warknęli. Ich szef odnosił się do Leona z dużym szacunkiem. Nie wiem, co ich łączy, i chyba nie chcę wiedzieć.
— Zadzwoń po niego. Lepiej żebyś nie była tu z nimi sama.
— Nie boję się ich — powiedziała buńczucznie.
Haki chciał jej powiedzieć, że powinna, ale nie zamierzał jej straszyć. Zastanawiał się nad jednym: skoro ochroniarze Blacksmitha byli w pubie, to czy ich szef znajdował się obecnie w mieszkaniu Iry?
— Ktoś jest na górze?
Pinki utkwiła wzrok w suficie.
— W sensie, że w mieszkaniu na górze? Nie. Jest puste. Ci dwaj mieli tam czekać na Irę, ale chyba lubią sobie chlapnąć, bo przyleźli tu, jak tylko otworzyłam. — Słychać było złość w jej głosie. — Chleją na koszt Leona, a on nic im nie mówi. — Skarżyła się.
Hakiego nieszczególnie to obchodziło. Jeśli właściciel pubu chciał im stawiać, to jego sprawa.
— Mogę coś zabrać z mieszkania? Zostawiłem Irze telefon.
— Ira go zabrał. Wysłał mnie na górę, zanim zaczęli się okładać. Dałam mu wszystko z pudła, które stało na blacie w kuchni.
***
19 luty, rok wcześniej
— Powinienem odesłać cię do zakładu Dimy w foliowym worku — powiedział Victor, siedząc za rzeźbionym, dębowym biurkiem, które wypełniało sobą przestrzeń gabinetu należącego do Iry w Klubie.
Ira zerknął na Sarę, która stała trochę z tyłu po lewej. W dłoni przed sobą trzymała pistolet, być może na wypadek, gdyby chciał zaatakować Victora lub gdyby Victor jednak zdecydował się odesłać go do miejsca, o którym przed chwilą wspomniał.
Ciekawe czy zastrzelą go tutaj? Czy wywiozą gdzieś w ustronne miejsce?
— Wiesz, dlaczego tego nie zrobię? — zapytał Victor, zamykając ekran laptopa.
— Bo nie chcesz wyświadczyć mi przysługi?
Victor zmarszczył czoło.
— Nie, Ira. Bo wierzę, że jest inne wytłumaczenie.
— A jeśli nie ma?
— Nie opowiadaj bzdur! Miałbym uwierzyć w to, że jesteś Redshadowem, tylko dlatego że, będąc pod wpływem alkoholu, wystroiłeś się w ten ekstrawagancki garniak? I co… najpierw polowałeś na ludzi powiązanych z tą branżą, a teraz przerzuciłeś się na dzieci? Przecież to się kupy nie trzyma! Oddam nagranie do analizy. Sprawdzę, czy ktoś przy nim grzebał. Być może coś z niego wycięto? Sam mówiłeś, że najpierw Wieża kazała przeszukać cały budynek, a nagranie przeglądaliście dopiero wtedy, gdy doszedłeś do siebie.
— Co jeśli nic z niego nie wycięto? Może to faktycznie byłem ja? Może po zabiciu Alicji… — głos mu się załamał, odchrząknął więc i wlepił wzrok w dorodny okaz monstery — …wyparłem to z pamięci — dodał najspokojniej jak potrafił.
— Ty słyszysz sam siebie? A co jeśli ktoś cię wrabia? Nie pomyślałeś o tym?
Sara głośno wciągnęła powietrze.
— Mnie? A kimże ja jestem, żeby mnie wrabiać? Nikim.
— I tu się bardzo mylisz. Jesteś narzeczonym mojej wnuczki. Człowiekiem, który zaskarbił sobie przychylność pozostałych Rodzin. Oni cię szanują, bo wiedzą, że ich rozumiesz. Ich tradycje, język, kulturę. Nie wywyższasz się i nie pokazujesz, że jesteś od nich lepszy. Zamierzam naznaczyć cię na swojego następcę, chcę żebyś przejął przywództwo po mnie.
Ira zerknął na Sarę. Po jej twarzy przemknął grymas zaskoczenia. On zdziwiony był znacznie mniej, w końcu robił wszystko, by przekonać starego Blacksmitha do siebie. Nie sądził jednak, że uda mu się to tak szybko i z takim skutkiem.
— Pozostałe Rodziny z pewnością wyrażą zgodę, z niektórymi już rozmawiałem — kontynuował Victor. — Oczywiście nasi współpracownicy też muszą się zgodzić.
— Poinformowałeś Aarona? — pierwszy raz wtrąciła się Sara.
— Jeszcze nie, ale, jak wspomniałem, z Ube i Jinlongiem już rozmawiałem. Zasugerowałem, że biorę to pod uwagę.
— To mamy motyw — odparła.
Victor mruknął.
— Myślisz, że Aaron, lub ktoś z jego otoczenia, chciał wrobić Irę w morderstwo?
— Nie wiem, ale jeśli tak, to skutek jest raczej mierny. Nie zgłosimy przecież tego na policję. Ślady zostały usunięte. Ciała nie ma.
Na dźwięk tego słowa Ira zacisnął powieki. Dlaczego w pewnym momencie tracimy imię i stajemy się jedynie zbędną rzeczą, którą trzeba jak najszybciej zakopać.
— Zgadza się, ale jakiś motyw musiał temu przyświecać — dumał Victor.
— Może chodziło o zdyskredytowanie Iry w twoich oczach. Nagle okazuje się, że ten idealny chłopak nie jest ideałem. Ryzykuje życiem w nielegalnych walkach, pije, molestuje dzieci, ma skłonności do przemocy i nie potrafi się kontrolować. Kto wie, co jeszcze przed nami ukrywa.
Nie mógł uwierzyć, że powiedziała to głośno, i to przy Victorze. To tak jakby chciała zniszczyć wszystko, co udało mu się zbudować.
— Ciekawe spostrzeżenia, Saro, ale gdybyś znała mnie za moich młodych lat, wiedziałabyś, że niewiele różniłem się od Iry. Zastanówmy się lepiej, kto mógł zabić to dziecko? Musiałby to być ktoś, kto ma dostęp do Klubu.
— Z wyższych rangą wszyscy mają. Spotykają się tu regularnie — odparła Sara.
— Ale nie wszyscy mają wstęp na piętro — dodał Ira, licząc, że uda mu się złapać kontakt wzrokowy z Shorty, która ciągle omijała spojrzeniem jego twarz.
Była na niego zła? Brzydziła się nim? A może gardziła, jak każdym mężczyzną odwiedzającym Klub.
— Racja. Na parterze można wypić drinka, zjeść obiad, zagrać w karty, bilarda lub ruletkę, ale dostać się na piętro mogą tylko posiadacze platynowej karty — wyjaśnił Victor, choć przecież wszyscy tu o tym wiedzieli.
— Sprawdzę, który z klientów był w tym dniu w Klubie — zaproponowała Sara. Ira patrzył już na nią obojętnie. Czuł się jakby ta rozmowa odbywała się gdzieś obok, jakby nie dotyczyła jego.
Victor zwrócił się do Iry.
— Jedź do domu. Odpocznij.
— A co z Klubem? Muszę pracować, nie mogę tak siedzieć, gapić się w ścianę i nic nie robić. Chcesz mnie odsunąć?
— Nie. Choć myślę, że byłoby lepiej, gdybyś odpoczął, może… porozmawiasz z Amandą. Wiem, że przechodzicie teraz przez jakiś kryzys.
— Tak, pokłóciliśmy się.
Victor wstał z miejsca, obszedł biurko i stanął obok Iry.
— To naturalne, nie ma się czym przejmować. Każdy konflikt można rozwiązać. Wysłuchaj jej, może zrobiłeś coś, co ją uraziło, może poświęcasz jej za mało czasu? A może wręcz przeciwnie, nie dajesz jej swobody? Trzeba umieć znaleźć złoty środek pomiędzy miłością, zazdrością i zaufaniem. W związku, Ira, potrzebne są te trzy rzeczy, o czwartej nie będę mówił, bo o tym chyba wiesz. — Odwrócił się do Sary. — Shorty, odwieź go do mieszkania i… może pilnuj do czasu, aż to się wyjaśni.
**
Jechali samochodem, który był na wyposażeniu Klubu. Czasem należało odwieźć kogoś dyskretnie i właśnie na takie sytuacje zarezerwowane były trzy limuzyny Genesis. Ta, którą wybrała Sara, miała głęboki burgundowy kolor niczym wino w kieliszku Victora. Lubiła intensywność tej barwy, jej złożony koloryt – głęboki, soczysty, jakby w sobie skrywał całe bogactwo smaku czerwonego wina.
Uciekła myślami do tych ciepłych dni we Włoszech. Do winnic, wzgórz i wąskich wiejskich dróg, po których tak lubiła jeździć. Ile by dała, żeby móc znowu się tam znaleźć? Zapomnieć o tym co wtedy i o tym co tu i teraz.
Wciągnęła powietrze a wraz z nim zapach siedzącego obok mężczyzny. Biały pieprz, cedr, cytryna i coś czego nie potrafiła nazwać.
Pragnienie bliskości zrodziło się nagle. Wydarło się gdzieś z podbrzusza, przemknęło po piersiach i rozlało się na plecy, powodując uderzenie fali gorąca na twarzy.
Powrót do rzeczywistości był przejmująco bolesny. On był tu, obok, a nie gdzieś w jej sennych, erotycznych marzeniach. Wystarczyło powiedzieć: tak, zgadzam się. Ale mężczyzna obok nie był taki, jak ten, o którym myślała, leżąc samotnie w łóżku. Nie był tamtym sobą, nieśmiałym, szczerym i uległym.
Odchrząknęła i zacisnęła usta. Milczała, chociaż miała ogromną ochotę opierniczyć go z góry na dół, ale tak, żeby poszło mu w pięty. Nie, nie było jej go żal. Sam był sobie winien. Czy ona prosiła o pomoc? Nie. Czy przed jego przyjazdem radziła jakoś sobie? Tak, i to doskonale. Znacznie lepiej niż teraz, bo nie musiała udawać, że jej nie zależało. Tak po prostu było. Ona taka była – opryskliwa, wulgarna i niedostosowana. Cała jej postawa, ubiór i zachowanie mówiło, że wszyscy mają trzymać się od niej z daleka. Tylko nieliczni wiedzieli, że naprawdę była inna.
Przy nim miękło jej serce i chyba właśnie za to była na niego zła. W jej głowie coraz częściej pojawiały się myśli, których wcześniej tam nie było. Walczyła z nimi. Walczyła z samą sobą i z nim też. Czasem czuła, że oboje byli jak dwie ujemnie naładowane cząsteczki, przyciągali się wzajemnie zgodnie z prawem Coulomba, ale tylko wtedy, gdy byli daleko od siebie. Jednak kiedy się zbliżali, siła odpychająca stawała się dominująca. Gdyby tylko jedno z nich zdołało się przebiegunować.
Wbiła kierunkowskaz i skręciła, pomimo tego że sygnalizacja wskazała właśnie czerwone światło. Ira zaparł się, żeby zniwelować siłę odśrodkową.
— Zwolnij, bo zabijesz nas, zanim zdołamy cokolwiek osiągnąć — poprosił.
Wjechała na pas rozbiegowy, wcisnęła pedał gazu, aż wbiło ich w fotele.
— Tobie udało się osiągnąć już całkiem sporo — warknęła, wsuwając się w wąską przestrzeń między pojazdami poruszającymi się po czteropasmówce.
— Dobrze wiesz, że robię to wszystko dla nas.
— Nie, Ira. Robisz to dla siebie. Nam wystarczyłyby nagrania z Klubu i twoje zeznania. Ale ty chcesz czegoś więcej.
— A ty dobrze wiesz, co to jest.
— Tak. Teraz wydaje mi się, że już wiem. Władza, pieniądze, seks, adrenalina. Dlaczego nie powiedziałeś mu, że nie możesz przyjąć jego propozycji?
— A nie mogę?
— Kurwa, Ira, przestań się ze mną bawić w ciuciubabkę! Masz tylko jedno zadanie. Nagraj tego chuja w jednoznacznej sytuacji. Dajmy im to, czego chcą.
— A później co?
Nie odpowiedziała. Nie lubiła składać obietnic bez pokrycia, a miała przeczucie, że tej dotrzymać nie będzie mogła.
Ira nie zadał go ponownie, zamiast tego spoglądał z marsową miną przez szybę. Zerknęła na niego ukradkiem. Wydawał się taki opanowany, jakby to wszystko, co stało się w Klubie, nic dla niego nie znaczyło, a przecież kiedy z Victorem dotarli tam dziś popołudniu, wyglądał zupełnie inaczej. Ręce i głos drżały mu, gdy relacjonował przebieg wydarzeń. Był nieprecyzyjny, roztargniony i zrezygnowany. Nigdy wcześniej takim go nie widziała.
Zatrzymała się na chodniku tuż przed wejściem do budynku, w którym mieszkał.
— Nie możesz tu parkować — oznajmił, jakby to on spędził całe swoje życie w tej dzielnicy.
— I nie zamierzam. Zatrzymałam się tylko, żebyś mógł wysiąść — odparła, patrząc, jak po jej słowach Ira niepewnie chwyta za klamkę.
— Zaczekam przy windzie.
— Nie musisz. Nie mam zamiaru wchodzić na górę. Muszę sprzątnąć ten bajzel i porozmawiać z Aaronem.
**
Dyszał jak bizon, który gnał przez step na złamanie karku. Ostatnie, co kojarzył, to imię Aarona wypływające z ust Sary, potem była już tylko otchłań niepamięci.
Cofnął się i omal przewrócił na stelażu ławy, której szklany blat leżał teraz w rozsypce na podłodze. Z ekranu telewizora wystawała strzelista rzeźba z brązu. Na białej ścianie obok rdzawa plama ściekała aż do idealnie gładkich marmurowych płytek, które zdobiły kryształowe okruchy karafki. Wszystko, co dało się strącić z mebli, i one same, leżało porozrzucane i zniszczone.
Wcisnął pięści w oczy, aż poczuł ból.
— Nie jestem moim ojcem — szepnął, napierając mocniej na oczodoły. — Nie jestem moim ojcem — powtórzył, wspominając napady złości Bjørna.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top