44. Kochać... nie wiem, jak to jest
18 lutego, zeszłego roku
Ocknął się, przetarł dłońmi twarz. W głowie mu się kręciło. Chyba wciąż był pijany. Usiadł na łóżku, a potem podniósł się z trudem. Z oparcia fotela o różowej welurowej tapicerce zgarnął swoją czerwoną marynarkę i chwiejnym krokiem ruszył do drzwi.
Czemu założył ją dziś do Klubu? Nie potrafił odpowiedzieć sobie na to pytanie.
Poszedł do przydzielonego mu gabinetu, usiadł za biurkiem. Na blacie stała napoczęta butelka whisky. Nalał sobie i pił, patrząc bezmyślnie na obraz, na którym nagie, pulchne amorki tańczyły wokół równie nagiej panny niezbyt zgrabnie osłaniającej swoje krągłości.
Do pokoju weszła Wieża. Opadła na fotel, odchyliła głowę do tyłu, a nogi zarzuciła na podłokietnik.
— Padam — powiedziała, rozciągając ramiona i zrzucając buty na wysokich obcasach. — Czasem muszę ich siłą za drzwi wypychać, jakby to był zwykły pub a nie klub dla dżentelmenów.
Ira upił łyk i stuknął dnem szklanki o blat biurka.
— Pacta sunt servanda — powiedział.
— Co takiego?
— Umów należy dotrzymywać. Tylko czy ma to sens, kiedy wiadomo, że nie otrzyma się nic w zamian?
— Jakąś konkretną umowę masz na myśli? — Usiadła prosto. Jej umalowana twarz nie wyrażała absolutnie nic, nawet zainteresowania. Musiała więc pytać wyłącznie kurtuazyjnie.
— Napij się. — Nalał do drugiej szklanki trochę tego, co sam pił.
— Nie piję.
— Ja też nie. — Wstał i chwiejnym krokiem podszedł do niej. — Nie posuwam dzieci i nie piję, a mimo to tu jestem, stoję przed tobą i ledwo trzymam się na nogach.
Wieża podniosła się, zabrała szklankę z dłoni Iry i posadziła go na sofie, która stała obok. Chwycił jej drobną dłoń i przycisnął do niej czoło.
— Wszystko się popieprzyło — powiedział.
— Co się popieprzyło?
— Wszystko. Ja jestem popieprzony. To miejsce takie jest. Ludzie, którzy tu przychodzą również.
— Ty nie jesteś popieprzony. Od początku czułam, że jesteś inny niż oni. Dzieci mówiły, że ich nie dotykasz.
— Wolę patrzeć. Ile ty bierzesz za swoje usługi?
— Przecież wiesz, że już ich nie świadczę.
Uśmiechnął się.
— Wiem, że robisz to na boku. Powiedz ile? Zapłacę.
— Jeśli to robię to z mężczyznami, którzy mi się podobają i wyłącznie dla przyjemności a nie pieniędzy. — Podciągnęła obcisłą spódnicę i usiadła okrakiem na kolanach Iry. W dłonie ujęła jego twarz. Patrząc mu w oczy, kciukiem gładziła usta, jakby obawiając się, że mógłby zechcieć pocałować ją bez zgody. — Co ci jest?
— Umiesz dobrze udawać? Mogłabyś… poudawać, że mnie kochasz?
Westchnęła.
— Nie wiem, czy potrafię. Mogę udawać pokojówkę, lekarkę, policjantkę, mogę się śmiać, płakać lub drżeć ze strachu na zawołanie, ale kochać… nie wiem, jak to jest.
Przytulił twarz do jej ramienia.
— Ja już też nie wiem, jak to jest. Może nigdy nie wiedziałem? Może tylko mi się wydawało, że wiem.
Odchylił głowę, by na nią spojrzeć. Czuł, że było mu obojętne kto, byleby ktokolwiek chciał go kochać. Gdzieś z głębi budynku dobiegły krzyki.
— Co się dzieje z tymi bachorami — warknął, spychając ją z kolan. Nagle przestało go obchodzić, co o nim myślała.
Dopadł do drzwi, zataczając się, wyszedł na korytarz. Krzyk dochodził z piętra powyżej. Z trudem wspiął się po schodach. Przepchnął między dziećmi do pokoju, przed którym stały. Widział, że były przerażone. Stanął przed łóżkiem, nie rozumiejąc, na co patrzył.
— O mój Boże! — krzyknęła Wieża.
Ira zerknął na nią. Stała z dłońmi przyciśniętymi do ust.
— Zabierz dzieci! — rozkazał, a sam pobiegł do windy, myśląc o tym, że przecież w Klubie nie było już klientów, a przynajmniej nie powinno ich być. Czyż nie tak powiedziała Wieża?
Drzwi windy rozsunęły się, ale Ira nie wszedł do środka, tylko patrzył, nie mogąc pojąć, czy ten, kogo widział, był prawdą, marą czy tylko odbiciem w lustrze.
Winda zamknęła się, a wraz z nią zniknął człowiek w czerwonym garniturze i równie czerwonej masce Shadowa.
*
Siedział przed monitorem i kolejny raz przeglądał zapis z kamery na korytarzu przed pokojem, w którym zginęło jedno z dzieci. Niestety kamera uchwyciła tylko jego, jak wchodził do pokoju, a kilka godzin później z niego wyszedł. Pamiętał ten moment. Pamiętał przerażone twarze dzieci. Pamiętał człowieka w windzie.
— Ira, nikogo poza tobą i Wieżą tam nie było — powiedział Dima, stojąc za nim i patrząc w ekran.
— Dima, do jasnej cholery! Chcesz powiedzieć, że zadźgałem dziecko i wyparłem to z pamięci?! To chcesz mi wmówić? — Poderwał się z miejsca. — Jestem popieprzony, ale nie aż tak.
— Wyraźnie widać, że jesteś pijany.
— I co? To ma od razu oznaczać, że zabijam bez powodu?!
— Nie wiem, może miałeś powód. Nie było mnie tam. Sam dobrze wiesz, że jesteś porywczy i potrafisz być bezwzględny.
— Na ringu, stojąc twarzą w twarz z człowiekiem, który może mnie zabić. Jaką przyjemność można czerpać z czegoś takiego?!
— Ty mi powiedz, to ty tu jesteś szefem. Ja nie lubuję się w dzieciach. Jednego jestem pewien, twierdzisz, że widziałeś tego chuja, Redshadowa, a ja ci powiem, co ja widzę. Jedynym facetem w czerwonym garniturze byłeś tutaj ty.
***
16 kwietnia, obecnie
Deszcz przestał padać, ale nie zapowiadało się, by chmury zamierzały ustąpić pola błękitowi nieba. Sunęły smętnie znad Zatoki Elliot rozpruwając ociężałe brzuszyska o iglicę Space Needle. W tym pochmurnym mieście padało średnio przez sto pięćdziesiąt dni w roku i chociaż nie były to jakoś rekordowo duże opady, to częste mżawki oraz mgły skutecznie pozbawiały radości życia niejednego mieszkańca.
On również nie czuł radości z życia, jedynie jego przytłaczający ciężar.
Podniósł głowę, by przyjrzeć się Columbia Center, biurowcowi, w którym mieściła się fundacja dobroczynna Blacksmithów. Pamiętał, że kiedyś często tu bywał.
W tym wysokim na siedemdziesiąt sześć pięter budynku siedziby miało wiele firm. Oprócz Amazona, Boeinga i Microsoftu, mieściły się tu kancelarie prawne, firmy technologiczne, instytucje biznesowe, kawiarnie, restauracje, wydawnictwo Penguin Random House, a nawet prywatne praktyki lekarskie czy kluby fitness.
Niespiesznie minął atrium i znalazł się w przestronnym białym holu. Tłum ludzi codziennie sunął tędy do pracy i z pracy oraz w sobie jedynie znanym celu. Były małe szanse, żeby któryś z ludzi Aarona dostrzegł go tutaj.
Windą wjechał na szczyt do obserwatorium. Wyminął kilka półokrągłych kontuarów i skierował się do szerokich schodów, które na półpiętrze nie tylko zmieniały kierunek, ale i fakturę – kamień zastępowało drewno. Po prawej podświetlane stopnie łączyły się z platformami, na których siedziało kilka osób i wpatrywało się w telefony. Po lewej baldachim z drewnianych belek swym falowanym kształtem przywodzić miał na myśl góry i ocean, w zależności od tego, czy spoglądało się na niego z dołu czy z góry.
Z wysokich pięter roztaczał się panoramiczny widok na miasto, port i zatokę. Stojąc tam, Ira miał wrażenie, że mógł dostrzec kraniec świata, zachmurzoną linię horyzontu, która kryła w sobie coś mistycznego. Może właśnie tam odchodzili ci, których już nie było?
Otrząsnął się. Straszne głupoty przychodziły mu ostatnio do głowy. Nie przyszedł tu przecież, żeby podziwiać widoki.
Przeszedł do technicznej części budynku i windą dla personelu zjechał na piętro, gdzie mieściły się biura fundacji. Czuł, że gdyby chciał dostać się tam głównym wejściem natknąłby się na ochronę w postaci niepozornego Japończyka, który jednym palcem potrafił powalić rosłego faceta. Kiedyś, po tym, gdy Ira odwdzięczył mu się równie bolesną dźwignią, obaj darzyli się milczącym szacunkiem. Jak byłoby teraz? Ira wolał nie sprawdzać.
Obszerne biuro Anny miało dodatkowe wejście. Matka Amandy korzystała z niego, by niepostrzeżenie opuścić gabinet lub do niego wejść. Czasem i on z niego korzystał. Użył go i teraz, wpisując kod, który mu wtedy podała. Znalazł się wewnątrz prywatnego apartamentu sąsiadującego z gabinetem.
Stanął przy drzwiach, za którymi znajdowało się biuro i nasłuchiwał. Po drugiej stronie Anna rozmawiała z kimś, chyba przez telefon, bo nie było słychać odpowiedzi. Potem przez chwilę panowała cisza, a następnie rozległ się stukot jej obcasów i stanęła w drzwiach naprzeciwko niego. Aż podskoczyła tak się przestraszyła. Chwycił ją za kark i zacisnął dłoń na karminowych ustach.
— Ciii… Nie bój się, nic ci nie zrobię — szepnął, patrząc w jej przerażone oczy.
Puścił, a ona cofnęła się. Nie wyglądała tak dobrze jak zawsze, chociaż makijaż ukrywał zapewne to i owo. Zauważył, że przytyła.
— Ira? Co ty tu robisz?
— Odwiedzam moją niedoszłą teściową.
Fuknęła.
— Minęło tyle miesięcy, ale twój żart wcale się nie wyostrzył. Co ci się stało? Wyglądasz fatalnie i jesteś cały mokry. — Wyminęła go i ruszyła wprost do zabudowanej szafy, której wysokie fronty idealnie spasowywały się ze ścianą. Wyciągnęła ręcznik. — Siadaj — rozkazała.
Posłusznie zajął wskazane miejsce, a ona zarzuciła ręcznik na jego głowę i delikatnie ugniatała, wyciskając wodę z włosów.
— Jacob wspominał cię ostatnio — powiedziała nagle, a ton jej głosu wskazywał, że właśnie to sobie przypomniała.
— Tak? A co mówił?
— Nic. Po prostu wymienił twoje imię. Dlaczego wróciłeś?
— Dlaczego myślisz, że gdzieś wyjeżdżałem? Dlaczego wszyscy tak myślą?
— Bo tak powiedziała Amanda. Że rzuciłeś ją dla Shorty. — Palce Anny przestały się poruszać.
— Amanda tak powiedziała? Wierzysz w to?
Spojrzała mu w oczy.
— A dlaczego miałabym nie? To moja córka.
— I dlatego wierzysz we wszystko, co mówi?
— O co ci chodzi? — Zabrała dłonie z jego głowy.
— O to, że nie wszystko, co wypływa z ust spokrewnionych z tobą osób musi być prawdą. Czasem ktoś… inny może być bardziej szczery.
— I tym kimś miałbyś być ty? Jesteś tylko… — urwała, jakby zdała sobie sprawę, że jej słowa mogą go urazić.
— Powiedz to. Nikim? To chciałaś powiedzieć?
— Nie. Chciałam powiedzieć, że jesteś mężczyzną, z którym miałam przelotny romans. Tylko tyle.
— Czyli nikim ważnym.
— Tego nie powiedziałam. Byłeś mi bliski w pewien sposób i zjawiłeś się w momencie, w którym moje dzieci przestały mnie potrzebować. Czułam się zbędna, zużyta jak serwetka, niepotrzebny już nikomu dodatek. Wtedy ty się pojawiłeś. Sprawiłeś, że znowu poczułam się ważna, piękna i pożądana.
— Wiesz, tak naprawdę chciałem od ciebie czegoś innego.
— Nie rozumiem?
— Wiem, że nie. Gdybyś rozumiała, nie wsadziłabyś mi ręki do rozporka.
— Chciałeś…
— Chciałem, żebyś traktowała mnie jak Jacoba!
— Jacob jest moim synem.
Nie odparł nic, tylko czekał. Czekał aż sama zrozumie. Usiadła obok, wzięła jego dłoń w swoją i ścisnęła lekko.
— Wtedy tego właśnie chciałeś? Żebym traktowała cię jak jego? Dlatego zmuszałeś mnie do tego wszystkiego? Chciałeś, żebym odnosiła się do ciebie jak do syna?
Roześmiał się gorzko.
— Nie traktowałaś mnie jak syna nawet wtedy, gdy byłem dzieckiem, czemu miałabyś robić to teraz? — Wysunął dłoń z jej uścisku. — Wiesz, że byłem o niego zazdrosny? O to, że nalewałaś mu soku przy śniadaniu, że kroiłaś mu bułkę i całowałaś w czoło, kiedy wychodził do szkoły. Robiłaś wszystkie te rzeczy, które robiła matka z mojego komiksu.
— Bo tak robią matki.
— I po tych wszystkich latach ty nadal nalewasz mu soku, podajesz pieczywo i całujesz na do widzenia, jakby to było coś naturalnego. Chronisz go, chociaż jest dorosły.
— Jacob jest bardzo wrażliwy, jest inny niż ty czy Amanda.
— Wiem, że jest. Ale ja też chciałem wtedy, żebyś się mną zaopiekowała, chociaż raz. Żebyś dla mnie też była jak matka. Żebyś mnie przytuliła i powiedziała, że wszystko będzie dobrze, bo tylko tego potrzebowałem, a ty mnie wykorzystałaś.
— Mogłeś odmówić.
— Chciałem spełnić twoje oczekiwania, a w tamtej chwili innych nie miałaś. Myślałem, że jeśli dam ci to, czego chcesz, ty odwzajemnisz się tym samym.
— Co mam ci powiedzieć? Ira, to się po prostu stało. Może trochę za dużo wypiłam na przyjęciu. Ty, z tego co pamiętam, też całkiem trzeźwy nie byłeś. Popełniliśmy błąd, to się zdarza.
— Tak się usprawiedliwiasz, patrząc w lustro? Powiedziałaś o nas Aaronowi?
— Oczywiście, że nie.
— Więc mam jeszcze szansę zobaczyć wyraz jego twarzy.
Spróbowała ponownie pochwycić jego dłoń, ale nie pozwolił jej na to.
— Nie zrobisz tego, a jeśli tak, wszystkiemu zaprzeczę.
— Temu, że byłaś w ciąży też?
— On ci nie uwierzy, poza tym to mogło być jego dziecko.
— On tak bardzo mnie nienawidzi, że uwierzy we wszystko, co mu powiem.
— Czego ty chcesz?
— Prawdy. Chcę wiedzieć, gdzie jest Sara?
— Przecież wyjechała z tobą!
— Nigdzie nie wyjechałem. Nie opuściłem nawet hrabstwa King. Byłem w śpiączce po pobiciu. Nie pamiętam tego, ale są tacy, którzy twierdzą, że to Aaron kazał mnie zatłuc. Powiedz mi, co zrobił Sarze? — Musiał się upewnić. Skoro sam nie mógł sobie przypomnieć, to wersja Vipera wydawała mu się mocno naciągana. Pewnie Aaron gdzieś ją przetrzymywał. Musiało tak być.
— Ira, ja nic nie wiem. Powiedzieli mi, że uciekłeś razem z nią. Nie mogłam wtedy o tym myśleć. Mój ojciec miał wylew. Do dziś jest nieprzytomny. Wszyscy byliśmy w szoku. To było takie niespodziewane. Jacob płakał przez kilka dni. Amanda się nie odzywała i tylko Aaron trzymał wszystko w ryzach. Miałam się jeszcze zastanawiać, co się stało z tobą?
Wspomnienie Victora ponownie szarpnęło jakąś strunę wewnątrz umysłu Iry. Na krótką chwilę zamiast pogodnej twarzy Blacksmitha pojawiła się zamyślona mina Bjørna, który nigdy nie uśmiechał się szczerze.
Anna podeszła do barku i nalała sobie czegoś różowego do kryształowej szklaneczki. Wypiła to jednym haustem.
— Idź już — powiedziała, odstawiając szklankę. — Jeśli potrzebujesz pieniędzy, dam ci je. Ile chcesz? Podaj cenę swojego milczenia.
— Odejdę, gdy odnajdę Sarę.
— Na Boga, co wy obaj w niej widzicie?
— Obaj?
— Tak, ty i Aaron.
— Wiedziałaś, że miał z nią romans?
— Oczywiście, że tak. Nie jestem głupia ani ślepa. Domyśliłam się, że kogoś miał, gdy przestał prosić mnie o spełnianie pewnych swoich zachcianek. Na początku myślałam, że to prostytutka, ale kiedyś przyłapałam ich na rozmowie, nie słyszałam o czym dyskutowali, ale ona zachowywała się dziwnie. To było lata temu, ale dobrze to pamiętam, domyśliłam się wtedy, że to ją obracał mój mąż.
— Nie przeszkadzało ci to?
Uśmiechnęła się.
— Było mi nawet na rękę. Przez kilka lat Aaron był potulny jak baranek, spełniał każdą moją zachciankę, jakby się bał, że jeśli nie będzie tego robił, domyślę się. Potem coś się stało. Sara zniknęła na pewien czas, a kiedy wróciła, była jakaś dziwna. Ponoć ciężko chorowała. Nie wiem. To nie była moja sprawa. Chociaż… może była w ciąży i pojechała urodzić gdzieś to dziecko. To był ten chłopiec, prawda? — Spojrzała na niego tak, jakby wiedział, o kim mówiła.
— Jaki chłopiec?
— Ten, z którym ty… Nie. Nieważne. Dla mnie liczył się spokój i szczęście mojej rodziny. Dlatego zrozum, że nie pozwolę ci nas zniszczyć.
Ira podszedł do barku, przy którym stała. Nalał sobie wody i napił się.
— O tym ja zadecyduję. Twój mąż czegoś ode mnie chce. Dowiedz się czego i co się stało z Sarą.
— Jak mam to zrobić.
— Zapytaj go. Jesteś dobra w manipulowaniu ludźmi. Spraw, by poczuł się winny.
— Ale obiecaj mi, że nikomu nie zdradzisz naszej tajemnicy. Zwłaszcza Amandzie.
— Twoja córeczka raczej by się tym nie przejęła. Spotykała się z Viperem, kiedy jeszcze byliśmy parą. — Uśmiechnął się. — Jak widzisz, wszyscy jesteśmy siebie warci, kłamiemy i oszukujemy wyłącznie dla własnych korzyści. — Stanął tuż przed nią, ujął w palce kosmyk włosów, który wysunął się z koczka Anny i założył jej za ucho. — A teraz bądź tak miła i zamów nam coś do jedzenia, bo jestem głodny. Może być z Mia sorella. Usiądziemy, zjemy, porozmawiamy o pogodzie, ty będziesz dobrą matką, a ja grzecznym synem. Tak? — Przesunął palcami wzdłuż jej gardła, czując, że mógłby to zrobić.
— Tak — odparła lekko zachrypniętym głosem.
**
Haki wysiadł z samochodu na stacji Arcco i poszedł do sklepu. W połowie drogę zastąpił mu rosły gość w kraciastej koszuli z nieźle wyćwiczonym mięśniem piwnym. Facet burknął coś i starał się wyglądać groźnie, ale jego pucołowata twarz, przypominała bardziej pysk uśmiechniętej pandy niż wściekłego niedźwiedzia grizli.
Haki wyminął go, czując na karku spojrzenie mężczyzny. Wszedł do sklepu. Za kasą stał ten sam czarnoskóry, jowialny mężczyzna.
— O, dzień dobry. I co? Znalazł się pański kolega? — zapytał.
— I tak, i nie — odparł Haki, zaglądając na parking z dystrybutorami, przy których ciągle stał Pan Panda i jego koledzy.
— Czasami i tak bywa. Znałem kiedyś jednego gościa, był bezdomny, choć nie musiał. Wcześniej miał wszystko, co człowiekowi do szczęścia potrzebne: dom, żonę, dzieci, pracę. Niekoniecznie w takiej kolejności. Był, z tego co mówił, całkiem dobrym chirurgiem. Ale któregoś dnia, coś w jego pracy poszło nie tak, podjął złą decyzję. Ktoś umarł. Pociągnęli go do odpowiedzialności. Zapłacił odszkodowanie, ale psychicznie już się z tego nie podniósł. Stracił wolę. Rozumiesz? Pewnego dnia, w drodze do pracy, zaparkował samochód na stacji, takiej jak ta. Wysiadł i poszedł, zostawiając wszystko, co miał.
— Jaki z tego morał?
— Taki, że może twój przyjaciel wcale nie chce zostać odnaleziony.
— Tego to się akurat domyślam… Zdaje mi się, czy ci ludzie się na mnie zaczaili?
— Kto? — Mężczyzna zerknął przez okno. — A… To Nolan i jego współpracownicy. Wczoraj zaginął jego dzieciak. Mały Mike nie wrócił po szkole do domu. Nie pierwszy raz zresztą. Jesienią wsiadł na rower i pojechał do babci do sąsiedniego hrabstwa. — Zaśmiał się. — Tyle mil na dziecięcym rowerku. Mówiłem Nolanowi, że powinien mu już większy sprawić, ale on jest uparty jak muł. Boi się, że jak mały będzie miał większy rower, to dalej zajedzie. Ale ja myślę, że to niczego nie zmieni. Chłopak żyje we własnym świecie i nic go nie powstrzyma. Będziesz tankował?
Haki pokręcił głową. Miał jeszcze połowę baku, a wszedł tu tylko po to, żeby zapytać o Irę. No nic. Najwyraźniej gość ze stacji, Edd, jak widniało na plakietce, był na tyle zajętym facetem, że nie zauważył, przemykającego drogą obok czarnego motocykla.
Pożegnał się i wyszedł. Wyminął szerokim łukiem Pana Pandę i wrócił do swojego samochodu.
— Ej! Ty! Obcy! — zawołał za nim Panda. Widać miał jakąś sprawę. Haki odwrócił się i czekał. — Ponoć od kilku dni jeździsz po okolicy i podglądasz ludzi.
Jakże mogłoby być inaczej. Jak coś się działo, to zawsze obwiniało się obcych.
— I co z tego. Jestem turystą i zwiedzam okolicę. Ładnie tu macie.
— A ładnie. Jak nie, jak tak. — Nolan szedł w stronę Hakiego. — A oprócz okolicy, to co cię jeszcze interesuje? Może ludzie?
— Wolę koty.
— Koty. — Roześmiał się. — Słyszeliście? A dzieci? Dzieci lubisz?
— Słyszałem o twoim synu od właściciela stacji. Chciałbym powiedzieć, że jest mi przykro, ale to byłoby oczywistym kłamstwem, bo nie znam ciebie, ani twojego dzieciaka i nie czuję się w obowiązku współczuć ci. To nie moja sprawa.
— Nie twoja? Tylko że przed twoim pojawieniem się tutaj, to było spokojne miejsce. A teraz co rusz się coś złego dzieje.
— Aha, czyżby w weekend nadawali Czarownice z Salem?
— Słuchaj, ja może i wsiok jestem, w lesie pracuję jako drwal, ale wiem, że w piętnastu procentach przypadków winnym okazują się przyjezdni mężczyźni.
— A w siedemdziesięciu ktoś z rodziny lub znajomych, panie Nolan.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top