43. Będziesz miał to, czego pragniesz

16 kwietnia, obecnie

Siedział na schodkach na tyłach budynku, w garści trzymał perlit. Wygrzebał go z doniczki, w której nic nie rosło.

Drzwi trzasnęły niezbyt głośno i po chwili przystanęły obok niego cytrynowo żółte sneakersy z różowymi sznurówkami. W tym samym odcieniu różu był też dres, który miała na sobie stojąca obok osoba. Zapachniało papierosowym dymem.

— Chyba będzie padać — stwierdziła kobieta.

Ira uniósł głowę, by zerknąć na ciemne chmury leniwie sunące po niebie.

— Taaak, zanosi się na burzę. Jak myślisz? — dodała.

Nie odpowiedział. Nie miał ochoty na rozmowę. Czuł się źle.

Kobieta wyminęła go, stanęła odwrócona plecami.
— Czasem porządna ulewa jest lepsza niż słoneczny dzień — powiedziała, zerknęła na niego, uśmiechnęła się i poszła przed siebie.

Ira patrzył na jej lekki, pomimo wieku, krok, na burzę kręconych siwych włosów i wielkie nauszne słuchawki, które wisiały na karku.

Stara Kobieta, być może za sprawą własnej magii, z odrażającej wiedźmy przeistoczyła się w miłą, uśmiechniętą staruszkę z „luzem w nadgarstkach”, jak mawiał Bolt.

Kiedy dotarł do niego ten fakt, chciał ją zawołać, ale kobieta naciągnęła słuchawki na uszy i tanecznym krokiem skręciła w alejkę między budynkami.

Może powinien iść za nią?

Po schodach zeszła do niego Namzano.

— Co powiedziała? — spytał, a potem cisnął kamykiem w kontener. Celował w niewielką plamę rdzy, tuż przy wieku.

— Że blokada jest zbyt silna.

Przytaknął. Tyle to i on wiedział. Może Viper miał rację. Może Ira zrobił Sarze coś strasznego? Coś, czego nie chciał pamiętać?

Kolejny kamyk poszybował przez szerokość uliczki i odbił się od kontenera.

— Stara Kobieta mówi, że potrzebujesz więcej czasu.

— Tylko że ja go nie mam, Namzano. Nie wiem dlaczego, ale czuję, że tak jest. — Znowu cisnął kamykiem i patrzył, jak upadł tuż przed kółkami, na których stał kontener.

Po czarach Starej Kobiety pamiętał trochę więcej niż wcześniej, ale nadal nie wiedział wszystkiego. Czuł za to, że powinien odzyskać swoje rzeczy. Zwłaszcza tablet wydawał mu się ważny. Miał tam coś, tylko nie wiedział co.

— Powinieneś na siebie uważać. Plotka o twoim powrocie już rozniosła się po mieście. Ludzie Aarona byli u Jinlonga. Ira? Co ty mu zrobiłeś?

— Jemu? Nic. Jeszcze nic.

— Ale mówi się o twojej zdradzie i…

— Czy gdybym zdradził, siedziałbym tu dziś z tobą? Skończyłbym jako kupka popiołu.

— Miałeś rękojmię Victora.

Na wspomnienie tego człowieka, coś ścisnęło go w gardle.
— Która wygasła wraz z nim — mruknął.

— Wcale nie. I ty dobrze o tym wiesz.

Wyrzucił kamyczki na bruk. Nie było sensu tak siedzieć. Skoro już wiedział, gdzie mieszkała Sara, to czas najwyższy, żeby odwiedzić to miejsce. Pragnął tego i jednocześnie bał się.

Wstał, otrzepał spodnie.

— Powinieneś zobaczyć się z moim ojcem. Wróci za kilka dni. Możesz tu zostać. Zaczekać. Tu ludzie Aarona nie ośmielą się przyjść.

— Nie. Nie będę się ukrywał. — Zapiął kurtkę motocyklową. Musiał skoczyć do Jinlonga odebrać swój motor, pokręcić się trochę, żeby mieli rozrywkę, ci którzy go śledzili, a później… może pojedzie do niej.

*

Zatrzymał się w bezpiecznej, jak mu się wydawało, odległości. Z tego miejsca dobrze widział wejście do budynku, w którym mieszkała Sara oraz okna własnego mieszkania. Siedząc na motocyklu, lustrował twarze przechodniów i mijających go kierowców. Miał wrażenie, że był obserwowany. Od momentu, w którym otworzył dziś oczy, czuł stałą obecność jakiegoś bytu.

Potarł kark, na który spadła zimna kropla. Aż się wzdrygnął, a ciało pokryła gęsia skórka. Sara mawiała, że to był dotyk śmierci. Ale skąd mogła wiedzieć, co się czuło podczas umierania. Może ból, a może nic? Może ogarniał człowieka spokój i ulga, że to już koniec? Może wkrótce i jego ogarnie spokój. Musiał się tylko dowiedzieć, gdzie była Sara? Bo przecież gdzieś musiała być.

Do drzwi kamienicy podeszła kobieta. Z tej odległości Ira nie potrafił rozpoznać twarzy. Kobieta odstawiła torbę z zakupami między nogi i zaczęła grzebać po kieszeniach parki, zapewne w poszukiwaniu klucza.

Ira dostrzegł szansę dla siebie. Zdjął kask i już miał ruszyć w kierunku kobiety, kiedy z pojazdu zaparkowanego tuż przy chodniku wysiadł mężczyzna i przebiegł na drugą stronę jezdni wprost do siłującej się z ciężkimi drzwiami mieszkanki kamienicy. Podczas biegu poły tweedowej marynarki odsłoniły kaburę z bronią przypiętą do paska spodni.

Ira cofnął się. To mogli być ludzie Aarona, a na razie nie miał ochoty na konfrontację z nimi. Wsunął ponownie kask na głowę. Przejeżdżając wolno obok zaparkowanego samochodu zerknął do środka. Drugi mężczyzna zajadał ciastka i gapił się w telefon.

Ira skręcił w kolejną przecznicę. Wjechał między budynki. Tu zostawił motocykl i dalej poszedł pieszo do sąsiedniej kamienicy. Rozejrzał się po wewnętrznym dziedzińcu, nic się nie zmieniło. Potem powiódł wzrokiem po oknach budynku. Po drugiej stronie kamienicy znajdowała się uliczka i tyły budynku, w którym mieszkała Sara. Mógłby spróbować tamtędy, ale podejrzewał, że tam też parkował podobny pojazd z podobną załogą.

Musiał skorzystać ze starej ścieżki przemytników.

Zadzwonił do pierwszego domofonu.

— Tak? — rozległ się zaspany męski głos.

— To ja — odparł Ira.

— Jaki ja? — dopytywał śpioch.

Ira się zamyślił.
— Kurier?

Chwila ciszy.
— Niczego nie zamawiałem.

— Jest pan pewien, bo ja tu mam przesyłkę za potwierdzeniem odbioru.

Facet ziewnął.
— Tak, jestem pewien. To pomyłka.

Mężczyzna nie odezwał się ponownie, a Ira nie nalegał. To mogłoby wzbudzić podejrzenia. Wcisnął kolejny przycisk, lecz zarówno pod tym, jak i kolejnym numerem panowała cisza. W następnym mieszkaniu najpierw usłyszał płacz dziecka, a dopiero później kobiecy głos.

— To ja — powtórzył. Według szczeniackiej teorii, którą kiedyś wyłożył mu Viper, takie hasło zawsze działało. Może nie od razu, ale w końcu zawsze znalazł się ktoś, kto na kogoś czekał. Cóż, gdy byli dziećmi ich chłopięce głosy wywoływały pozytywne reakcje, zwłaszcza u kobiet.

Dźwięk otwierającej się blokady potwierdził teorię Vipera. Być może kobieta na górze czekała na swojego mężczyznę. Ira nim nie był, ale skorzystał z jej niewiedzy.

Gdy znalazł się w klatce schodowej zamiast pójść do góry, skierował się do piwnicy. Główne drzwi zawsze były otwarte. Ira minął wszystkie komórki i zatrzymał się przed starym przejściem. W ceglanej ścianie odnalazł tę jedną luźniejszą, wyjął ją i wyciągnął ukryty tam klucz. Za jego pomocą otworzył zamek i znalazł się w wąskim korytarzu z czasów prohibicji.

Kiedyś Sara pokazała mu to miejsce i wyjaśniła czym było. Obecnie ulice Seattle znajdowały się na poziomie pierwszego piętra starego miasta. A wszystko to za sprawą przebudowy po wielkim pożarze, który strawił drewniane budynki w tysiąc osiemset osiemdziesiątym dziewiątym roku. Ówczesne władze miasta zdecydowały się podnieść poziom ulic, zbudować liczne kanały i tym samym zlikwidować problem z kanalizacją i drenażem. Kiedy zakończono prace pod ziemią powstało drugie miasto. Raj dla szemranych interesów, kasyn, barów i burdeli. Dziś można było wykupić sobie wycieczkę z przewodnikiem, ale nie wszystkie miejsca były dostępne. Niektóre tunele wciąż służyły jedynie wtajemniczonym. Tank był jednym z nich, a po nim Sara.

Tunel był dostatecznie szeroki, by można było transportować nim skrzynki z alkoholem, ale na tyle niski, że Ira musiał się zgarbić, by nim przejść.

Po kilku minutach, przyświecając sobie mini latarką służącą za brelok przy motocyklowym kluczu, znalazł się pod kamienicą Sary. Jak wcześniej odnalazł ukryty klucz do zamka. Przezorni użytkownicy ukryli po sztuce z każdej strony drzwi. Chwilę później znalazł się na klatce schodowej.

Po kobiecie i facecie z bronią nie było śladu.

Ira puścił się schodami do góry, jakby goniła go sfora rozwścieczonych psów. Nie zważał na piekący ból nie w pełni sprawnej nogi ani na pulsujący w rytm serca ucisk w skroniach. Chciał jak najszybciej znaleźć się w mieszkaniu Sary. Zobaczyć jej twarz. Przytulić drobne i wysportowane ciało. Poczuć zapach szamponu do włosów oraz perfum.

Dysząc, zatrzymał się przed starymi drzwiami z marketu budowlanego. Proste i tanie. Kiedyś pokonanie tych schodów nie sprawiało mu trudności. Odetchnął kilka razy, by uspokoić wzburzone serce, ale ono nie przestawało łomotać. Tak, jak on, było niecierpliwe.

Nacisnął dzwonek, a potem, dla pewności, zastukał jeszcze. Po drugiej stronie panowała cisza. Zadzwonił jeszcze raz. Dalej nic. Zastukał ponownie i przyłożył ucho do gładkiej powierzchni. Zdawało mu się, że słyszał kapanie wody z niedokręconego kranu.

Nie rozumiał dlaczego, ale Sara często pozwalała wodzie sączyć się i opadać do miski ustawionej pod spodem. Może ten dźwięk ją uspokajał? Może zawracał biegnące w złym kierunku myśli?

Było tak cicho i pusto. Zbyt cicho. Czuł, że jej tam nie było. Nie było też jej kotów. Coś w nim pękło. Jakaś napięta struna. Zacisnął pięść i wyprowadził cios. Płyta, z której wykonano drzwi, ustąpiła wypracowanej technice i sile.

Nim ktoś z mieszkańców pojawił się na klatce, on schodził już na półpiętro. Nagle dostrzegł coś, czego wcześniej nie widział — maleńką doniczkę z fiołkami, tę samą, którą kiedyś dał Sarze. Fioletowe kwiatuszki wystawiały łebki w stronę słońca.

Ira zgarnął doniczkę i popędził na dół. Wrócił tą samą drogą. Kiedy wyszedł na zewnątrz, padał rzęsisty deszcz. Stanął w jego strugach z doniczką w dłoni.

***

17 lutego, rok temu

Siedział na podłodze i uparcie wpatrywał się w okna mieszkania należącego do Sary. Między nogami ustawił sobie prawie już pustą butelkę Westlandu. Czterdziestosześcioprocentowy alkohol krążył w żyłach, zaburzając percepcję, ale nie złość, którą ciągle odczuwał.

Nagle ciszę przerwał dzwonek telefonu. Ira podniósł się, zachwiał i przytrzymał ściany. Po chwili zawrót głowy minął. Podszedł do komody, na której zawsze kładł telefon. Wszystko miało swoje miejsce, dzięki temu nigdy nie musiał niczego szukać, lecz tym razem telefonu nie było. Dźwięk dochodził z sypialni. Nim namierzył jego źródło, dzwonek umilkł.

Machnął ręką. Jak ktoś miał sprawę, to zadzwoni jeszcze raz. Wpełzł na łóżko, wcisnął twarz w poduszkę i leżał tak, starając się nie myśleć o niczym. Ale przecież to nie było możliwe, nie kiedy buzował w nim alkohol. Nie kiedy Sara wciąż go odpychała, ale latała z Aaronem i spotykała się z tym chuderlawym Azjatą.

Telefon znowu go wzywał. Tym razem przypomniał sobie, że urządzenie było w wewnętrznej kieszeni płaszcza.

— Ira Bjørnsson w czym mogę pomóc? Albo i nie.

— No, siemasz! Tu Viper!

— Aha. Czemu tak krzyczysz?

— Na imprezie jestem!

— To super… poderwałeś kogoś?

—  Nie, ale to nieważne! Czekaj, wyjdę. Dobra. Teraz. Chciałem zapytać, czy coś się stało?

— A co miało się stać?

Zerwałeś z Amandą?

Pytanie było podchwytliwe?

— Yyy, nie.

— Nie? Jesteś pewien?

— O co ci, człowieku, chodzi? Dzwonisz tu i przepytujesz mnie jak jakiś śledczy. Masz coś do powiedzenia, to mów!

— Jestem w chińskiej dzielnicy, w Czerwonej Latarni. Amanda od dwóch godzin obściskuje się z tym całym Zangiem. Jest kompletnie pijana. Ty, jak słyszę, zresztą też. Więc pytam, czy zerwaliście?

A chuj z nią. Chce dać Zangowi, to niech daje.

— Ira, jesteś tam? Zang już raz próbował zawlec ją na zaplecze, a teraz jawnie pcha jej łapy pod kieckę. Ona już nawet nie kontaktuje. Próbowałem przemówić mu do rozumu, ale powiedział, że mam spierdalać. A jak tobie zależy na dupci, to masz się sam pofatygować.

Odłożył telefon. Chyba było mu wszystko jedno. Viper jeszcze przez chwilę darł się do słuchawki, ale w końcu się poddał, kończąc rozmowę soczystym przekleństwem.

Ira leżał jeszcze chwilę, bijąc się z myślami. Czuł, że będzie tego żałował.
Wybrał numer Vipera.
— Przyjedź po mnie. Ogarnę się tylko i załatwię to.

*

— Odwal się, ty… ty dupku jeden. — Amanda naparła na Irę, ale w przeciwieństwie do niego, była tak pijana, że ledwie stała, więc tylko odbiła się od jego piersi. Stali na chodniku przed budynkiem, w którym mieszkał.

Złapał ją pod ramię.
— Chodź do domu i nie rób scen — warknął.

— Bo co? Boisz się, że mój ojciec dowie się, do czego doprowadziłeś! A dowie się! Wszystko mu powiem.

— Jedyne, do czego doprowadziłem to to, że nie dałaś Zangowi na oczach wszystkich. Chcesz skarżyć się tatusiowi? Leć. Tylko się nie zabij po drodze.

— Jesteś świnia, wiesz?

— Bo zabrałem cię do siebie zamiast odwieźć  do tatusia? Jak chcesz, to wezwę taksówkę.

— Łajdak i świnia! — zamachnęła się, a on czekał na cios, który nie nadszedł. — Nienawidzę cię.

Chwycił jej nadgarstki.
— Dopiero co mnie kochałaś.

Usiłowała się uwolnić, ale trzymał mocno.

— Ale już nie kocham! Nikt cię nie kocha, nawet twoja matka wolała się zabić niż żyć z taką świnią jak ty!

Puścił ją w chwili, w której ponownie się szarpnęła. Upadła na tyłek wprost w kałużę po dzisiejszym deszczu. Stał tak, patrząc na jej twarz, na której pojawił się najpierw szok i ból, a później najprawdopodobniej zrozumienie tego, co przed chwilą powiedziała.

— Ira, ja…

Odwrócił się i poszedł. Nie chciał słuchać wyjaśnień czy przeprosin. Mijając Vipera, rzucił wściekle, że ma ją zabrać, zanim straci resztki zimnej krwi i ją udusi.

*

Włóczył się po mieście aż rozbolały go nogi. Zmarznięty i wściekły z ledwością zdołał wysłać wiadomość do Sary. Nawet nie liczył, że mu odpisze, a co dopiero zaprosi do siebie, a jednak.

Wbiegł po schodach. Drzwi były otwarte. Kurtkę rzucił na podłogę i poszedł wprost do sypialni.

— Jestem w kuchni — zawołała.

Tak długo trzymała go na dystans, że już zaczynał tracić zmysły. Dopadł ją, złapał pod pachy i posadził na blacie.  Pocałował, smakowała piwem i czymś, czego nie potrafił nazwać, ale to coś sprawiło, że zapragnął kochać się z nią tu i teraz. Wsunął dłonie pod koszulkę, nie przestając zachłannie całować jej ust. Ściągnął swoją bluzę i przytulił się mocno.

— Boże, jaki jesteś zimny — szepnęła.

Zatłukłby każdego, kto chciałby mu teraz przeszkodzić. Czuł się jak trawiony gorączką, i w istocie tak było. Trawiło go pożądanie, którego nie mógł zaspokoić z Amandą. Tą głupią dziewuchą, która nie rozumiała, że to nie jej wyznawał miłość, gdy się kochali. Nie rozumiała nic z tego, co jej mówił. Nie dlatego że nie znała Norweskiego, ale dlatego że nie chciała wiedzieć.

— Nie. — Sara odepchnęła go. — Ira, przestań. Słyszysz? Nie.

— Dlaczego nie? Przecież chcesz, tak jak ja. — Delikatnie musnął wargami skórę na jej szyi.

— Zmieniłam zdanie. — Naparła na jego pierś.

— Ale ja nie. — Chciał ją pocałować. Odwróciła głowę. Złapał za szyję i ścisnął. — Nie traktuj mnie tak. Nawet psu nie rzuca się kości, po to by ją zaraz zabrać.

— Puść mnie.

— Nie! Masz się ze mną kochać, tu i teraz, bo tego potrzebuję!

— Nigdy!

— Kurwa! — Walnął pięścią w szafkę, tuż przy jej głowie, ale zabrał dłoń. Ręce mu drżały. Był tak wściekły, że miał ochotę, zrobić to siłą. Pokazać jej, że to on miał tu przewagę. Że jej rolą było spełniać jego zachcianki, tak jak robiły to kurwy Bolta, zniewoleni Bjørna i jak robiła to naiwna Amanda.

Nagle poczuł nacisk czegoś ostrego na szyję, odsunął się i zerknął. Sara trzymała nóż, którego czubek skierowała wprost w aortę szyjną Iry.

— Wyjdź — powiedziała przez zaciśnięte zęby.

Przysunął się i poczuł, jak ostrze przecina skórę. Dłoń Sary drżała.

— Musisz zrobić to jednym, szybkim cięciem, od ucha do ucha, wtedy będziesz miała pewność — szepnął.

— Nie myśl, że tego nie wiem.

— Więc na co czekasz? Tnij albo wezmę cię na tym blacie czy będziesz tego chciała czy nie! — W głowie mu szumiało, krew rozrywała tętnice, pot wystąpił na czoło, a ona patrzyła tym pochmurnym spojrzeniem pełnym smutku.

Nagle odwróciła nóż rękojeścią w jego stronę.

— Użyj noża — powiedziała, a jej głos zabrzmiał, jakby mówił to Bjørn. — Na co czekasz? — Wcisnęła mu nóż do ręki i rozchyliła nogi, uśmiechając się tak, jak kiedyś, przed laty, gdy naprawdę tego chciała. Jak Anna, Amanda i Namzano. Jak wszystkie kobiety, które miał i te, którym wmówił, że ich pragnie.

— No chodź — szepnęła, zarzucając mu ramiona na barki. — Jedno, małe cięcie i będziesz miał to, czego tak pragniesz. — Pokierowała jego dłonią. — Będzie ciasno, mokro i… dobrze. No, chodź, jeszcze trochę niżej. Wystarczy, że natniesz tylko…

Wyrwał się z jej objęcia, odsunął, czując wzbierającą na nią złość. Była chora. Odbiło jej. I on też nie był normalny, bo przez krótką chwilę naprawdę chciał to zrobić — skrzywdzić ją po to, by zaspokoić własną potrzebę.

Wyszedł, nie mówiąc nic.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top