42. Kiedy spoglądasz w otchłań
15 kwietnia, obecnie
Aaron nie mógł spać. Gdy tylko przymykał powieki, powracały do niego słowa, które nigdy nie zostały wypowiedziane na głos. Mimo to słyszał je, potrafił przytoczyć zdanie po zdaniu, odtworzyć intonację, dykcję i akcent tego, do kogo słowa należały. Tak jakby rozmawiał z nim godzinami, a przecież zamienili ze sobą zaledwie kilka słów.
Zaczekał, aż Anna zaśnie i wstał. Naciągnął miękki szlafrok, przewiązał go w pasie i zszedł do gabinetu, który kiedyś należał do Victora. Tu wydobył z szuflady trzy czarne koperty. Ostatnia była grubsza niż poprzednie. Obrócił ją w palcach. Na górnej klapce wytłoczono trzy splecione ze sobą złote trójkąty, takie same jak na papierku z cukierka, którego Nilsen zostawił na posłaniu Victora.
Z szuflady zamykanej na kluczyk wydobył pozostałe listy. Pierwszy otrzymał w dzień poprzedzający egzekucję. Zawierał krótką notatkę: „Czy widziałeś ją kiedyś tak szczęśliwą?” oraz rysunki. Wszystkie przedstawiały nagą Sarę. Uśmiechała się tak, jak nigdy. Tak, jakby była szczęśliwa. Na jednym ze szkiców pośród licznych krzyżyków, strzałek, trójkątów, kół i kwadratów Aaron dostrzegł trzy drukowane litery oraz datę. Litery układały się w imię, które sam wymyślił, a data wskazywała czas, w którym Sara wyjechała do Europy w poszukiwaniu Iry, którego ponoć nie znalazła.
Aaron dobrze pamiętał, jak się wtedy poczuł. Nagle plotki, które rozpowiadał Jacob, nabrały sensu i prawdopodobieństwa. Przynajmniej wtedy tak pomyślał.
Odłożył list na blat biurka i sięgnął po kolejny. Ten otrzymał trzy dni później.
Wydobył pogniecioną kartkę z czarnej koperty. Przesunął wzrokiem po równych literach. Czuł, że znał treść na pamięć, chociaż przeczytał ją tylko raz, i to z wielkim trudem. Te słowa wywołały w nim obrzydzenie i strach. Tak. Strach to było dobre określenie. Nigdy nie sądził, że dane mu będzie poznać myśli szaleńca i to takie, które dotyczyły kogoś, kogo znał. Nie myślał, że odkryte zostaną przed nim szczegóły czynu na tyle odrażającego, że nie będzie mógł spać przez to w nocy. Przecież wiedział, co spotkało Sarę. Powiedziała mu, a potem pokazała, bo nie uwierzył. Ale wiedzieć, a uczestniczyć w tym poprzez myśli sprawcy to dwie różne rzeczy.
Odłożył list. Teraz go nie przeczyta. Nie zrobi tego nigdy więcej. Nie wyjmie też tego, co znajdowało się w kopercie razem z nim. Tylko chory, pozbawiony wszelkich uczuć człowiek, mógł przysłać mu coś takiego „na pamiątkę”. Tak to określił. „Połowa dla jednego kochanka, połowa dla drugiego”. Kim był ten drugi? Aaron nie wiedział, chociaż domyślał się, że chodziło o Irę. Czy dostał taki sam list? Jeśli tak, to nigdy go nie przeczytał, nie było mu dane. Może to i dobrze. Chociaż nie. Niedobrze. Bękart Shadowa powinien zobaczyć do czego doprowadziła jego szczeniacka chuć.
Zacisnął pięść. Dziś otrzymał kolejny list. Minęło tyle czasu, nie sądził, że będzie ich więcej. Dłonie mu drżały, kiedy otwierał kopertę. Wewnątrz, oprócz kartki z czerpanego papieru, znajdowała się druga koperta. Wydobył ją. Zawierała płytę CD.
Z wahaniem umieścił ją w odtwarzaczu i czekał. Rozległy się dźwięki skrzypiec, a po nich głosy chóru. Włoski na karku Aarona uniosły się wraz ze wznoszącymi się głosami chórzystów śpiewających Requiem D-Moll Mozarta.
Pieśń żałobna? Dla kogo? Po co? Czego znowu chciał od niego ten szaleniec?
Wrócił do biurka. Wydobył kartkę z grubego papieru. Celulozowe włókna były dobrze widoczne. Pismo równe, pochyłe, zdobne w zawijasy.
Nim zaczął czytać, opróżnił szklankę, a potem kolejną i jeszcze jedną. Gdy alkohol zaczął działać, odważył się zagłębić w tekst.
„Najdroższy przyjacielu, Aaronie.
Chciałbym, abyśmy dziś wspólnie pochylili się nad kwestią życia i naszą rolą w nim.
Jaki jest sens istnienia? Po co żyjemy? Czy wykonujemy jedynie wolę Wszechrzeczy, czy może sami kierujemy swoim losem? Winniśmy dbać o innych czy jedynie o siebie? Wszelkimi sposobami zaspokajać własne potrzeby czy wyłącznie egzystować, zamartwiając się.
Augustyn z Hippony, Albert Camus, Fryderyk Nietzsche, John Stuart Mill, Jean-Paul Sartre to tylko niektórzy z licznej rzeszy myślicieli. Kobiet nie będę wymieniał. Nie są dla naszej sprawy istotne, chociaż inteligencję w znacznej mierze dziedziczymy po matce.
Wszyscy ci mężczyźni, i wielu innych, próbowali odpowiedzieć na nurtujące nas wszystkich pytania. Wysuwali teorie mniej lub bardziej słuszne, a przecież wszystko zależy od tego, jaką sami przydzieliliśmy sobie rolę.
Ty, mój drogi, za sprawą podjętych decyzji jesteś ojcem, a rolą ojca jest wychowanie dzieci.
Aaronie, zapewne wiesz, jakie to trudne zadanie i jaka odpowiedzialność. Przypomnij sobie te wszystkie poświęcone im chwile, gdy uczyłeś je, jak stawiać stopy i balansować ciałem by nie upaść. Jak układać usta i język, aby artykułowane dźwięki stały się zrozumiałe dla otoczenia. Pokazywałeś im, czym jest zabawa, nauka, dorastanie. Jak kochać i być kochanym. Bycie ojcem to niełatwe zadanie.
Ale jeszcze trudniejsza jest rola mistrza i przekazywanie wiedzy uczniowi. Jak wielki malarz przekazuje techniki malarskie swojemu czeladnikowi, tak mistrz wyrafinowanej sztuki zadawania bólu musi nauczyć technik swojego następcę. By tego dokonać, musi złamać jego i siebie, i czynić to wielokrotnie, a potem ponownie składać w całkiem już nową całość. Nic tak bowiem nie uczy jak praktyka.
Mój czeladnik poznawał, czym jest ból już od najmłodszych lat, ponieważ, Aaronie, nim nauczysz się go zadawać, musisz nauczyć się go przyjmować. To najtrudniejsza lekcja i niewielu ją przeszło. Blizny po tej nauce na ciele mego ucznia nie są widoczne na pierwszy rzut oka, ale one istnieją. Są dowodem nauk, które przeszedł.
Wielką sztuką jest sprawić, by uczeń przewyższał swojego mistrza. Trzeba na to lat poświęceń, praktyk i wyrzeczeń, ale myślę. Nie! Pewien jestem, że uczeń mój przerósł mnie w tej sztuce. Kiedy na niego patrzę, rozpiera mnie duma, bo uczyniłem coś wielkiego. Coś, czego, bez urazy, drogi Aaronie, ludzie Twojego pokroju raczej nie pojmą i czego nie docenią. Umysły tak maluczkie i ciasne nie są wstanie zrozumieć ogromu włożonej pracy i cudu stworzenia. Bo oto stoi przed nimi istota doskonała. Pozbawiona lęku, współczucia, wątpliwości. Istota, której nie ograniczają żadne zakazy i nakazy. Przyszły Twórca i Twór w jednym. Skończony lecz ukryty”.
Aaron opuścił list. Potarł usta. Zawsze wiedział, że Shadow był niezrównoważony.
— Cholerny socjopata sadysta — szepnął.
Zastanawiał się, co przyświecało tym wszystkim listom? Pierwszy przyszedł w wyjątkowo złym momencie i pociągnął za sobą skutki, których Shadow chyba nie przewidział. A jeśli tak? Jeśli podpuścił go celowo? Tylko po co? Chyba nie po to, żeby wymierzyć karę synowi? Nie. To nie możliwe, przecież Aaron mógł po prostu kazać zastrzelić Irę, i co wtedy?
Nalał sobie kolejną szklankę irlandzkiej whisky Molly Malone i wrócił do czytania.
„Być może zadajesz sobie pytanie, dlaczego piszę o tym właśnie teraz. Robię to, by Cię ostrzec, ochronić przed konsekwencjami pochopnych czynów, które mógłbyś ponownie podjąć. Czuję, że zaczynasz rozważać coś, co może być brzemienne w skutkach, tak dla mnie, jak i dla Ciebie. Chociaż dla Ciebie bardziej.
Odwołaj swoich ludzi, to ja odwołam mego ucznia. Co moje, wróci do mnie. Ty zaś zachowasz swoje królestwo dla siebie. Tym sposobem obaj będziemy ukontentowani. Marionetkowy król i Lalkarz – obaj zadowoleni.
Ale jeśli Twoja pycha nie pozwala Ci zawrócić z raz powziętej ścieżki, to chcę byś wiedział, że uczeń mój należy do mnie, i tylko do mnie. Władzę nad nim mam jedynie ja i tylko ja mogę go powstrzymać. Teraz jeszcze tego nie dostrzegasz, nie boisz się go, ale już wkrótce, zapewniam cię, poznasz jego kunszt. Sztukę, w której tylko nieliczni osiągnęli mistrzostwo”.
— Bezczelny impertynent! Będzie mnie tu straszył — huknął Aaron, sięgając po szklankę.
„Pamiętaj Aaronie: Kiedy spoglądasz w otchłań ona również patrzy na ciebie.
Pozdrowienia dla pięknej żony Anny, równie uroczej córki Amandy i utalentowanego syna Jacoba.
Twój szczerze oddany przyjaciel Shadow”.
— Skurwysyn jeden! — Szklanka trzasnęła o blat. — Jaki uczeń? Jaka własność? O czym on pieprzy? Mam się przestraszyć jakiegoś szczyla, którego tu przysłał? Chyba go pogrzało zupełnie!
Zapatrzył się na półki z książkami. A co jeśli to prawda? Jeśli Shadow przysłał tu jakiegoś zabójcę? Świra takiego samego jak on? Kto by to mógł być? Może ten cały Nilsen? W końcu ośmielił się jawnie grozić Aaronowi.
A jeśli to nie jest Nilsen, tylko ktoś, kogo nikt z nich nie zna? Trzeba wzmocnić ochronę. Muszą zwracać większą uwagę na obcych. Tak. Zajmie się tym natychmiast. Podwoi ochronę.
Wstał i ruszył do wyjścia.
A potem dopadnie tego bękarta Shadowa.
Zatrzymał się. Przed oczyma nagle ujrzał twarz Iry – skupioną, bez uczuć, wątpliwości, lęku i współczucia.
— Kurwa mać — zaklął.
***
14 luty, rok wcześniej
Jechali wzdłuż Pierwszej Alei. Viper prowadził, a Ira patrzył na mijane budynki i wystawy sklepowe. Wszędzie dominował kolor czerwony i serca. Święto zakochanych było jedną z wielu okazji, by zarobić, popisać się oryginalnością lub pochwalić, że się kogoś ma.
— Chciałbyś zobaczyć coś obrzydliwego? — zapytał nagle Viper.
Ira mruknął tylko. Nie miał nastroju. Wkurzało go, że najdalej za dwie godziny wszyscy będą udawać szczęśliwych i zakochanych, a on szczęśliwy nie był.
— Na Post Alley jest ściana gum. Możemy odbić na następnym skrzyżowaniu i…
— Viper. Wiem o czym mówisz. Widziałem tę cholerną ścianę, wychowałem się tu, jakbyś nie pamiętał, i wiesz co? Masz rację, to obrzydliwe, jak można oblepić ścianę gumą do żucia? Odwieź mnie po prostu do domu.
— Dobra, jak chcesz.
Przez chwilę jechali w ciszy, ale Viper długo tak nie potrafił.
— Co wymyśliłeś na dzisiejszy dzień? Bo ja idę wieczorem na imprezę. W Walentynki, w klubach, pełno jest chętnych dupeczek.
— Tak? I co? Lecą na twój brak szacunku? Podrywasz je hasłem: hej, dupeczko?
— No, co ty. Przecież wiadomo, że się obrażą. Mam inne teksty.
— Niech zgadnę… Bolało, gdy spadłaś z nieba?
— Hi, hi… Ty, to dobre jest.
Ira przewrócił oczami, zastanawiając się, czemu tolerował tego cymbała.
— Ja to się nawet tobie dziwię — kontynuował Viper. — Jesteś ode mnie młodszy. Gębę masz… no, nie powiem, całkiem znośną i uwiązałeś się.
— Co zrobiłem?
— No, uwiązałeś. Z Amandą.
— Chyba związałem.
— A to nie to samo? Mógłbyś mieć co wieczór inną laskę, ale Amanda… ona jest… cholera! Straszna. No, poważnie, straszna jest. Poza tym nie masz wrażenia jakbyś… — zniżył głos do szeptu — bzykał jej ojca.
— Raczej matkę — rzucił Ira. Chyba będzie musiał jednak pokazać się u Blacksmithów na te przeklęte Walentynki.
*
Anna patrzyła na niego, jak na idiotę, gdy wręczał jej pluszowego misia trzymającego serduszko z napisem „Kocham cię”.
— Boże mój, jesteś takim dzieciakiem — powiedziała, gładząc go po policzku. — Czyżbyś nie zauważył, że już dawno wyrosłam z zabawek?
— To dla Estery — odpowiedział, wskazując brzuch Anny.
Radosny uśmiech zniknął z jej twarzy.
— Myślałam, że wiesz?
— Że wiem? O czym.
— Dziecka nie ma.
Nie spodobał mu się ten żart.
— Jak nie ma?
Rozchyliła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale jedynie wzruszyła ramionami.
Po schodach zbiegła Amanda. Wyglądała jak ucieleśnienie tego dnia. Czerwona sukienka, szpilki, szminka, nawet spinka we włosach i kolczyki w kształcie serc.
— O, jest i moja walentynka — rzuciła, podchodząc do Iry, a gdy dostrzegła misia, którego trzymał, omal oczy nie wyszły jej z orbit. — To dla mnie? — pisnęła rozradowana. — Jaki słodki. Prawie tak słodki jak ty. Przygotowałam nam coś ekstra na dzisiaj.
Siedzieli w Six Seven przy stoliku z widokiem na zatokę Elliot. Pomiędzy talerzami Amanda usadziła pluszowego misia. Na obrusie rozsypane było konfetti w kształcie serduszek, a czerwona róża, którą Amanda otrzymała od menedżera restauracji zaraz po wejściu, stała w wazonie cienkim niczym menzurka. Serwetki, oczywiście czerwone, ktoś złożył w serca.
Już mu się ciśnienie podniosło, a jeszcze nawet nie zaczęli jeść.
Amanda chwyciła go za rękę. Miał ochotę wyrwać ją. Wyjść, rzucić to wszystko w cholerę.
— To nasze pierwsze Walentynki — powiedziała, delikatnie gładząc wierzch dłoni Iry.
Zamknął oczy i spróbował wyobrazić sobie, że to Sara, ale jakoś nie mógł. Miał wrażenie, że zapomniał jej dotyku, śmiechu, blasku oczu, tonu głosu. Nie mógł sobie nawet przypomnieć jak pachniała. Był sam.
— Przykro mi z powodu twojej siostry. — Po co o tym wspominał? Przecież nawet nie wiedział, czy to była dziewczynka. Poza tym bez tego i tak mógł ich zniszczyć. Pytanie brzmiało: czy wciąż tego chciał.
— Siostry? Ja nie mam… Ach, tak… Mama chyba go nie chciała. I dobrze.
Na stole wylądowały talerze z halibutem i grillowanymi jarzynami. Plaster czerwonego buraczka miał kształt serca, a jakże.
— Usunęła ciążę? — Zapytał po dłuższej chwili. Przejmował się? To miało jakieś znaczenie? W końcu, to nie byłby pierwszy raz gdy…
— Nie mów ojcu, on myśli, że to było poronienie. Wiesz, w ich wieku wzrasta ryzyko powikłań, chorób genetycznych…
O czym ona mówiła? Dziecko było chore? Nie mógł się skupić. Dłubał w talerzu, bo nie miał apetytu, pomimo tego że nic dziś nie zjadł. Chyba nie przejął się tak egzekucją tego pożałowania godnego zboczeńca. Przecież takie rzeczy zawsze spływały po nim jak deszcz po kapoku bosmana.
— Nie jesz?
— Nie mam apetytu.
Chciał wrócić do domu, do Norwegii. Zaszyć się gdzieś, w jakiejś małej dolinie, którą zima odcinała od świata na długie miesiące. Po co on tu w ogóle przyleciał?
— A na kino? Mam jeszcze bilety na komedię romantyczną.
— Nie mam ochoty.
— Na seks też nie? Masz kogoś?
— Nie.
— Nie kłam! Nie jestem ani głupia, ani naiwna.
— Nikogo nie mam. — Do cholery, obecnie to było nawet bardziej niż prawdziwe.
— To o co chodzi? Jeszcze miesiąc temu robiliśmy to nawet kilka razy w ciągu dnia.
— Tak, ale zrozum, ja nie mogę tak ciągle… to nie jest normalne.
— Nie? Może nie możesz już tylko ze mną? Co?
— Tu nie chodzi o ciebie! — warknął, czując, że się spocił, choć przecież nie było gorąco. Dlaczego tak bardzo go wkurzała?
— Nie staje ci tylko przy mnie czy przy innych też nie? A może to dlatego, że wystrzelałeś się gdzieindziej.
— A może to dlatego, że jesteś taka wkurwiająca. Zresztą nieważne. To zaczyna być żałosne.
— Twierdzisz, że jestem żałosna?!
— Twierdzę, że twoje zachowanie takie jest! Ja ci nie wyliczam, ile dni w miesiącu masz okres.
— Jeszcze tego by brakowało!
— Nie wyliczam też twoich złych humorów, a to będzie tak z piętnaście dni w miesiącu plus okres, kiedy jesteś wręcz nie do zniesienia.
— Tak?
— Tak.
— To wiesz co? Sam sobie obchodź te Walentynki! — Cisnęła serwetką na stół, po czym wyszła, tupiąc donośnie obcasami.
Niech idzie. Jak myśli, że on pierwszy za nią pobiegnie, to jest w błędzie.
______
„Kiedy spoglądasz w otchłań ona również patrzy na ciebie” Friedrich Nietzsche.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top