41. Nie wszystko, co dozwolone, jest uczciwe
15 kwietnia, obecnie
W palarni Jinlonga Ira czuł się jak w jaskini Złotego Smoka. Wystarczyło przekroczyć próg, by z deszczowego Seattle trafić wprost do cesarskiego pałacu Zakazanego Miasta.
Tuż za progiem zamykał się nad gośćmi szeroki korytarz. Jego czarna przetykana złotymi żyłkami podłoga kontrastowała z czerwonymi ścianami ozdobionymi kwieciem niczym majowy sad.
Zaraz za nim, w wielkiej sali, rozbrzmiewała muzyka pulsująca energią nocnego klubu. Wysokie kolumny z czerwonego drewna zdobione złotymi wizerunkami smoków otaczały elegancki bar, gdzie serwowano egzotyczne napoje w kolorowych kieliszkach.
Pośrodku sali, niczym platforma tronowa samego cesarza, wznosiła się klatka, w której odbywały się walki. Pod ścianami ozdobionymi tradycyjnymi chińskimi malowidłami przedstawiającymi scenki batalistyczne oraz dworskie życie ustawiono rzeźbione stoliki i krzesła.
O tak, Złoty Smok lubił przepych: marmurowe podłogi, złocone malowidła, jedwabne kotary, meble z czerwonego drewna hongmu i rzeźby z jujube lub sandałowca.
Ale tu, gdzie zabrała go Namzano, Ira doznał wrażenia, jakby znalazł się w dusznej, gorącej norze pancernika.
Ciemne pomieszczenie rozświetlone było tylko wątłym blaskiem palącego się kaganka. Powietrze wypełniał gryzący dym i smród łoju. Z sufitu zwieszały się drapowane, osmalone i tłuste tkaniny tworząc prowizoryczne przepierzenia, a na podłodze leżały porozrzucane w nieładzie garbowane skóry zebr oraz maty z liści palmowych. Między tkaninami zwisały zwierzęce i ludzkie czaszki. Czy były prawdziwe? Nie śmiał zgadywać.
Stara Kobieta naprawdę była stara. Jej pokryte bielmem niewidzące oczy przewiercały Irę na wskroś. Na siwych włosach zaplecione miała dziesiątki warkoczyków, w które ich twórca wplótł kolorowe nitki, tasiemki, piórka a nawet pierścionki. Na nadgarstkach kobiety podzwaniały liczne bransoletki z cienkich blaszek złotych, srebrnych, miedzianych i tylko ona jedna wiedziała jakich jeszcze.
Namzano usadziła Irę na podłodze naprzeciwko Kobiety. Bił od niej tak silny zapach potu i moczu, że aż go zemdliło. Stara powiedziała coś w języku, którego Ira nie rozumiał. Namzano przytaknęła, a Kobieta wyciągnęła w kierunku Iry kościstą dłoń, w której trzymała skórzaną sakiewkę.
— Wysyp na skórę przed sobą — wytłumaczyła Namzano.
Ira przyjął woreczek. W życiu nie uczestniczył w bardziej absurdalnej ceremonii. Chociaż… przyjęcie do Towarzystwa aspirowało do takiego właśnie miana – absurdu. Kiedy to wspominał, robiło mu się niedobrze.
Zawartość sakiewki wylądowała na pasiastej skórze przed Irą. Były to drobne, ptasie kości.
Kobieta, szepcząc coś niezrozumiale, wodziła dłońmi po kosteczkach.
— Co ona robi? — zapytał, czując, że to do niczego nie prowadzi.
— Pyta duchów, czy jesteś przyjacielem czy wrogiem. Jeśli wrogiem twoja głowa zawiśnie pośród innych — odparła Namzano i wskazała dyndające na sznurkach czaszki.
Ira z trudem powstrzymał atak śmiechu, nie potrzebnie wypił tych kilka shotów, które sobie zamówił. Miał świadomość, jak ważne były pradawne rytuały dla tych ludzi, ale on nie wierzył w siły nadprzyrodzone.
Stara pozbierała kości, wrzuciła do sakiewki, wstrząsnęła nią parę razy i ponownie wysypała, tym razem na niewielki stolik; ułożyły się w znak, który łudząco przypominał runę drogi.
— Gdzie byłeś, jesteś i będziesz — jej głos wydobywał się zewsząd i znikąd. Mówiła, nie poruszając ustami. Ira poczuł ciarki rozchodzące się po plecach.
Znowu powiedziała coś, czego nie zrozumiał.
— Stara Kobieta chce zobaczyć, jak wyglądasz. Musisz się rozebrać.
Miał ochotę roześmiać się im obu w twarz. Stara była ślepa, co chciała zobaczyć?
Ze złością ściągnął bluzę i koszulkę.
— Musisz zdjąć wszystko — dodała Namzano i wzruszyła ramionami. Na jej ustach czaił się uśmieszek satysfakcji i Ira odniósł wrażenie, że powiedziała to celowo, że Stara wcale o to nie prosiła. Tylko że kobieta siedziała na swoim miejscu, nie poruszywszy się nawet.
Zrezygnowany wstał i opuścił spodnie razem z bielizną. Gdy się wyprostował, Namzano opuszczała mroczną norę.
Stara podniosła się ze swojego miejsca. Podeszła i dotknęła piersi Iry, a jego przeszedł dreszcz obrzydzenia. Nie chodziło o to, że była stara, ale że w ogóle go dotykała.
Jej dłonie powędrowały ku górze na ramiona i szyję.
— Wysoki jesteś — mruknęła kobieta. — Napar musi być mocniejszy.
Jej dłoń zatrzymała się na bliźnie po kuli, a potem na kolejnej operacyjnej i na następnej. Za każdym razem, gdy jej palce natrafiały na zdrubienie, szeptała coś w swoim ojczystym języku. Najdłużej zatrzymała się na bliźnie po oparzeniu. Opuszkami wodziła tam i z powrotem, jak gdyby starała się zrozumieć, w jaki kształt układała się oparzelina.
— Usiądź. — Pociągnęła go za dłoń, a gdy zajął miejsce rozpoczęła badanie jego twarzy. — Nie podoba ci się mój dotyk. Stara Kobieta brzydzi młodego mężczyznę.
— To nie tak.
— Hmmm, nie tak. — Poszła w kąt pomieszczenia za przepierzenie z brudnej tkaniny. Do zapachu palonego tłuszczu dołączył jeszcze słodkawy aromat ziół. Siedziała tam dłuższą chwilę, a Ira, pomimo panującego zaduchu, drżał na całym ciele.
Wróciła, niosąc kubek z parującym naparem.
— Wypij wszystko — powiedziała i podała mu go.
Smak był nieprzyjemny, gorzki i pozostawiał cierpki posmak w ustach.
Kobieta okadziła go jeszcze dymem z ziół, które wrzuciła do kaganka. Irze kręciło się już w głowie. Odpędził natrętną muchę. W oddali grały tam tamy, a może to było jego serce?
Położył się na skórach. Nad nim kołysały się ptasie czaszki, paciorki i pióra na rzemieniach i sznurkach. Postukiwały patyczki i podzwaniały dzwoneczki. Zerwał się lekki wietrzyk.
Stara położyła dłoń na oczach Iry.
— Wojownik, przyjaciel, ojciec… droga.
*
Drżał z zimna, a może to był wpływ tego, co podała mu Stara Kobieta? Spróbował odnaleźć ją wzrokiem, ale rozmyła się niczym mara.
Z sufitu sfrunęła wrona, zakrakała, a potem odleciała wprost w ogień kaganka.
Ira patrzył w płomień, który kołysał się niespokojnie, wibrował, a czasem pulsował, jakby w rytm piskliwej muzyki. I Ira też zaczął pulsować, wibrować i kołysać się niespokojnie. Był sobą i płomieniem jednocześnie. Wewnątrz i poza ciałem. Unosił się i opadał. Spalał i sam płonął. Coś, czego nie potrafił nazwać, jakiś byt przyglądał mu się. A może to on przyglądał się bytowi?
Odwrócił wzrok od Szklanych Oczu Niedźwiedzia. Miał wrażenie, że jego własne pokryły się lodem, jakby przebywanie z nim zamrażało serce i pokrywało szronem umysł, pozbawiając uczuć. Zerknął znowu w światło kaganka.
Za płomykiem dostrzegł zmartwioną twarz dziewczynki o ciemnej karnacji i skośnych oczach.
Wyciągnął do niej dłoń, pamiętał, że kiedyś to przynosiło mu ulgę. Przy niej przestawał się bać.
Dziewczynka przyłożyła palec do ust, a on poczuł, że musi się schować, uciec zanim babka wróci i zobaczy, że znowu nasikał na posłanie.
— Nim — szepnął, starając się znowu zwrócić uwagę dziewczynki. — Nimnuan — powtórzył, gdy na niego nie spojrzała, ale ona uciekła gdzieś w kąt, zostawiając go samego.
Chciał wstać, lecz nie zdołał. Nie mógł nawet przekręcić się na bok. Pieprzony Bolt, znowu przywiązał go do łóżka, a przecież babka zaraz wróci i zbije go, jeśli nie posprząta tego syfu.
— Nimnuan! — zawołał ponownie. Potrzebował jej pomocy. Dlaczego uciekła? Czemu go zostawiła? Przecież obiecywała, że zawsze będą razem. Że cokolwiek się stanie, ona będzie się nim opiekować. Tak mówiła. Obiecała. I Taj obiecał. I Bolt też. Wszyscy kłamali!
Zawył przeciągle, drapiąc bliznę na piersi. Piekła, jakby dopiero ją wypalono. Stary Jorge śmiał się zadowolony. Nie. On się nie śmiał. Krzyczał nienawistnie, plując śliną. Wymachiwał rękami i tupał, dopingując tego, który trzymał piętno.
„Jeszcze! Mocniej! Dłużej! Niechaj przejdzie na wylot!”
— Nimnuan! — Ira wyciągnął dłoń. Zniósłby wszystko, żeby tylko trzymała go za rękę.
I chwyciła, poczuł to. Jej dłoń była ciepła, miękka, a twarz piękna jak tylko piękna może być twarz dziecka. Przymknął oczy.
Fala rozbiła się na betonowym falochronie kawałek dalej. Kropelki wody doleciały do niego, poczuł ich chłód na karku. Dlaczego nie przyjechali tu latem? Mogliby się rozebrać, cieszyć słońcem i bryzą od oceanu. Zacisnął palce mocniej, odwzajemniła uścisk, a potem całowała go lekko raz za razem, mrucząc przy tym, że go kocha.
Otworzył oczy.
— Gdzie byłaś Asfride?
— Zbierałam muszelki — odparła, rozchylając palce dłoni.
Ira spojrzał na jej znalezisko. Metalowe cylindry spoczywały w zagłębieniu. Zacisnęła palce i odwróciła dłoń wierzchem do góry tak, że dostrzegł teraz wytatuowane na skórze trzy kowalskie młoty.
— Nie mamy już czasu — powiedziała, zdejmując szybko ubranie.
Chciał zaprotestować, bo to nie było dobre miejsce, ale jej usta były szybsze. Całowała go zachłannie i boleśnie, a jej chłodne palce wsunęły się pod materiał ubrania, by po chwili zedrzeć siłą bluzę Iry razem z koszulką.
Przylgnęła chłodnymi piersiami do jego rozgrzanej skóry. Dlaczego było mu tak gorąco, skoro był już październik? A może to kwiecień?
Rozebrała go zupełnie i kochali się tak, jak tylko mogli, bo przecież czasu było coraz mniej. Jej dłonie były wprawne, a cięło niecierpliwe. Czuł, że go popędzała, więc starał się jak mógł, by tego nie przeciągać. Kiedy skończył, ona była już ubrana. Ściągnęła brwi i pokiwała głową z dezaprobatą.
— Niepotrzebnie wplątałeś w to Orry'ego — powiedziała głosem, który nie należał do niej. Potem odwróciła się i odeszła, niknąc w porannej mgle. A przecież był wieczór.
— Saro! — zawołał za nią, stojąc nago na mokrym piasku. — Już wiem jak! Słyszysz! Wiem, jak się robi babki z piasku!
Niedźwiedź o Szklanych Oczach zaśmiał się głośno. Piasek pod jego stopami pokrył się już lodem. Kiedy wstał i odszedł, zabierając ze sobą światło dnia oraz ciepło, arktyczny powiew przyniósł ze sobą wirujące płatki śniegu.
Na miejscu niedźwiedzia siedział Biały Lis.
***
26 grudnia, rok temu
Ira nienawidził świąt równie mocno, jak publicznych wystąpień. Tego wieczoru czekało go jedno i drugie — bożonarodzeniowy bal dobroczynny. No, czy mogło być coś bardziej nieznośnego? Chyba nie po to wyrwał się z sideł, które zastawił na niego Bjørn, żeby teraz musiał sztucznie się uśmiechać, kłaniać i udawać, że bawią go towarzyskie gierki.
Na bal zorganizowany przez fundację Anny zaproszono wszystkich liczących się w okręgu ludzi. Ira dostrzegał szefa Departamentu Policji z żoną, sędziego Smitha i panią prokurator. Do tego kilku polityków, biznesmenów, aktorów i gwiazd muzycznych.
Ira wodził wzrokiem za panią prokurator. Ona też mu się przyglądała, miała przy tym dziwny, nieodgadniony wyraz twarzy.
— Widzę, że prokurator Young wpadła ci w oko — zażartował Victor, klepiąc Irę po plecach.
— Raczej ja jej. Wciąż mi się przygląda.
Victor przyjął od kelnera kieliszek z szampanem i spojrzał przez niego na oświetloną choinkę. W sali balowej było ich kilkanaście sztuk, a wszystkie błyszczące od światełek. Do tego długie łańcuchy i bukiety z gwiazd betlejemskich. Prawdziwie świąteczny wystrój.
— O, wcale jej się nie dziwię, jesteś całkiem przystojnym mężczyzną. Chcesz ją poznać?
— Miałem już przyjemność, a wolałbym nie.
Victor uśmiechnął się, jak gdyby coś sobie przypomniał.
— Słyszałem o twojej przygodzie i napadzie, który udaremniłeś, ale to, akurat, jest jedna z tych osób, które musisz poznać. I nie… że ośmielę się uprzedzić twoje pytanie, ani ona, ani sędzia Smith nie siedzą w naszej kieszeni. Podobnie jak nowy szef policji. Wszyscy oni są tu tylko dlatego, że tu poprostu trzeba być, a namówił ich do tego ten oto człowiek. — Victor wskazał na oko trzydziestokilkuletniego mężczyznę o ciemnych włosach i owalnej, trochę kobiecej, ale przystojnej twarzy. Ira widział go pierwszy raz. — To, mój drogi, Giovanni Paolo Parmatti, gubernator naszego okręgu, który wygrał ostatnie wybory. Jego hasłem było: „oczyścimy to bagno”.
— Chyba „osuszymy”.
— Mylisz się mój drogi. „Osuszymy” to hasło prezydenta Trumpa z kampanii z dwa tysiące szesnastego. Wcześniej użył go Ronald Reagan w latach osiemdziesiątym ubiegłego wieku. Korzystali też z niego socjaliści w odniesieniu do kapitalizmu. Ale jego geneza sięga powstania samej stolicy naszego państwa, jej geograficznego położenia na bagnistym brzegu rzeki Potomac i tego, jak same miasto powstało. To historia umowy zawartej między Jeffersonem, Madisonem i Hamiltonem. Historia fali spekulacji i wpływu pieniądza na politykę. To w końcu historia próby okiełznania przyrody. Ale Parmatti bagnem nazywa przestępczość zorganizowaną. Ogłosił ogólnospołeczne wyzwanie, które ma pokazać im, że nie będą bezkarni.
— Im? Znaczy nam?
— Och, to tylko systematyka.
— A to wyzwanie?
— Ach, tak. Otóż prawi obywatele o jasnych zyskach i jawnych deklaracjach podatkowych… a może jawnych zyskach i jasnych deklaracjach? Nieważne. W każdym razie obywatele ci mają pokazać, że się nie boją. Mają się zjednoczyć i wystąpić przeciwko organizacjom, takim jak nasza, publicznie, okazując, że wiedzą, kto jest zamieszany w nielegalne interesy.
— Przecież to głupie. Jeśli zaczną się pojawiać tam, gdzie my, to, gdy w końcu ktokolwiek z nas będzie postawiony w stan oskarżenia, oni zostaną uznani za skorumpowanych. Gdzie tu logika?
— Nie ma żadnej. A może jest. Swoją obecnością w pewnych kręgach gubernator Parmatti daje społeczeństwu znać, że on wie, kto jest wrogiem uczciwej klasy pracującej.
Ira przestał słuchać dalszych wywodów Victora, przestał też przyglądać się prokurator Young, jego uwagę przykuła Sara. Stała samotnie przy drzwiach i wydawała się przybita.
— Tak czy siak, dobrze by było, gdybyś zaprzyjaźnił się z panem gubernatorem.
Ira ponownie skupił się na Victorze.
— Z nim i jego młodą, znudzoną żoną, która, z tego co kojarzę, pochodzi z Sycylii i nie nawiązała tu jeszcze żadnych kontaktów. Ty i Amanda moglibyście pomóc jej zaaklimatyzować się. Jeśli żona Parmattiego będzie zadowolona, to i on taki będzie, a wówczas… Sam rozumiesz?
— Non omne quod licet honestum est — rzucił Ira, przyglądając się gubernatorowi. Po czym skorzystał z tego, że uwagę Victora odwróciła para ludzi w podobnym do niego wieku i poszedł do Sary. W połowie drogę zastąpiła mu prokurator Young. Patrzyła tak, jakby znała wszystkie jego mroczne występki.
Wyciągnęła dłoń.
— Klara Young.
Sara właśnie odwróciła się i skierowała do wyjścia.
— Przecież wiem — burknął niczym mały chłopiec. Myślami podążał za Shorty.
— Chciałam się tylko oficjalnie przedstawić.
Sara zniknęła w korytarzu prowadzącym do wyjścia.
— Czego pani chce?
— A to nie jest oczywiste? Naprawić krzywdy.
— Krzywdząc Sarę Tandeman? Co pani na nią ma? Czym ją zmusiliście? — Jego głos przeszedł z tonu łagodnego w agresywny.
— Ona robi to dobrowolnie. Tak jak ty…
— Proszę nie mieć złudnej nadziei. Niczego dla was nie robię. A już na pewno nie dobrowolnie. Robię to dla niej. Wyłącznie dla niej. Proszę o tym pamiętać. Nie wszystko, co dozwolone, jest uczciwe — rzucił tą samą rzymską maksymą co podczas rozmowy z Victorem.
Wyminął ją i wybiegł na zewnątrz, wprost do obszernego lobby hotelu, w którym odbywało się przyjęcie. Okręcił się wokół własnej osi. Sary nie było. Może wyszła zapalić? Wypadł na zewnątrz, ale i tam jej nie było. Chłodne powietrze nie ostudziło buzującej w żyłach krwi. Dlaczego znowu wyobrażał sobie, że była z nim. Czemu wciąż go to złościło? Przecież już wiedział, dlaczego to robiła.
Wrócił do lobby, po którym kręciło się kilka osób.
— Ira?
Oddychał ciężko. Chyba go znowu dopadło.
— Ira? — To była Anna. Położyła mu dłoń na plecach.
Spojrzał na nią i przypomniało mu się, że coś dla niej miał. Wyciągnął pudełeczko z kieszeni.
— Co to?
— Otwórz.
Przyjęła je niepewnie. Uniosła wieczko.
— Bransoletka?
— Dla Estery.
— Boże. — Zakryła usta. — Wymyśliłeś imię? Odbiło ci?
— Co w tym złego?
— Ono się nie… — Zacisnęła wargi.
Chwilowa słabość minęła. Znowu był sobą. Uśmiechnął się. Przecież wiedział, że dziecko nie będzie jego, przynajmniej nie od razu.
— Pod spodem, na blaszce, jest grawerunek. Dasz jej to, gdy przestanie pchać wszystko do buzi. Podobno małe dzieci tak robią. Nie chciałbym, żeby się udławiła.
Anna wyjęła bransoletkę z pudełka. Przeczytała napis. Ira wiedział, że było mało prawdopodobne, by go zrozumiała. Wrzuciła ją z powrotem do pudełeczka, zatrzasnęła wieczko.
— Zabierz to. I przestań na…
Chwycił ją za nadgarstek i mocno ścisnął. Syknęła, usiłując wyrwać się.
— Dasz jej to — warknął — bo cię o to proszę.
Spojrzenie Anny pociemniało.
— Co w ciebie wstąpiło? Upiłeś się?
— Tak. Jestem pijany — powiedział głośno, a w myślach dodał: z nienawiści do was wszystkich. Jak on się nimi brzydził. Brzydził się nią, za to, że nie miała skrupułów, a przecież chciał tylko, żeby traktowała go jak Jacoba. — Po prostu daj to dziecku. Tylko o to cię proszę. I… powiedz Amandzie, że poszedłem do domu.
— Jaki mam podać powód?
— Wymyśl coś. Jesteś w tym dobra.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top