40. Na skraju świadomości
14 kwietnia, obecnie
Viper posiedział jeszcze chwilę z Amandą, bo ona nie chciała zostać sama w obcym domu. Chociaż sama to ona raczej nie była. Na dole, w pubie, dwóch osiłków Blacksmitha pilnowało wejść.
Viper nie za bardzo ich lubił. Zawsze mu się wydawało, że traktowali go z góry, jakby skończyli jakiś uniwersytet i mieli doktoraty z gangsterki. On z biedą skończył kurs zawodowy. Nie był zupełnym głupkiem, chociaż tak twierdziła babcia, która go wychowywała. Po prostu nie lubił się uczyć. Wolał tłuc się z chłopakami na macie lub włóczyć po mieście.
Około wpół do jedenastej w nocy Viper zszedł do pubu, gdzie siedziało kilka osób, muzyka cicho grała, a szmer rozmów sprawiał, że czuł się jak u siebie. Zdecydowanie nie lubił samotności. Znacznie lepiej czuł się pośród ludzi.
Usiadł przy barze i zamówił sobie piwo.
Dziewczyna z różowymi włosami, która zastępowała Irę, podała mu je z niezbyt zadowoloną miną.
— No, co? — zagadał ją.
— Psinco — odparła, na co Viper tylko się roześmiał.
— Ty mnie chyba nie lubisz? Co?
— Gratuluję spostrzegawczości.
— To przez Irę?
Dosiadł się do nich stary, chudy mężczyzna. Pinki przywitała się z nim skinieniem głowy.
— Nie. Przez zaśmiecone oceany — odpowiedziała na wcześniej zadane pytanie.
Starszy mężczyzna poprawił tyłek na siedzisku.
— Co, sama musisz teraz wszystko obrobić? — wtrącił się. — Wiedziałem, że tak będzie. Jak tylko na niego spojrzałem, zobaczyłem, że to typ, który pracą się nie hańbi.
— Zapomniałam, że jesteś taki przenikliwy, Al. Szkoda, że w pracy taki nie byłeś — odparła Pinki i cisnęła mokrą ścierką na blat.
— Może nie byłem, ale w robocie zajmowałem się robotą, a nie zarywaniem do panienek.
— Skończ pierdolić, Al! W robocie chlałeś, a potem spałeś na zapleczu.
— Ale przynajmniej byłem w robocie, a on? Gdzie teraz jest? Pewnie obrabia córkę pastora albo jej ciotkę.
— Zamknij się, bo cię zaraz szmatą po pysku zdzielę.
— A co… źle mówię?
Viper miał dość. Złapał dziadka pod pachę, wykręcił mu rękę, a gdy tamten pisnął, szepnął mu do ucha:
— Zamknij ryj, bo ci ją złamię. — Pociągnął go do tylnego wejścia. Po drodze kiwnął facetowi pilnującemu drzwi wejściowych, ten wstał i poszedł za nim.
*
Stary barman chyba lubił plotki, bo wyśpiewał wszystko, o co zapytał go Viper, a jeszcze dorzucił coś od siebie i zrobił to zanim obili mu pysk. A pysk obili mu prewencyjnie.
Potem Viper zostawił go z ochroniarzem Amandy i pojechał pod dom pastora. Już miał wysiąść, kiedy rozległ się specyficzny dźwięk silnika. Na podjazd wjechał motocykl z dwojgiem pasażerów. Przez chwilę Viper myślał, że ktoś się pomylił, ale potem rozpoznał dziewczynę. Zsiadła i bez słowa poszła do domu, natomiast mężczyzna patrzył gdzieś przed siebie.
Viper wyskoczył z wozu i pobiegł do motocyklisty. Gdy był blisko, poklepał kask. Facet odwrócił się, ale przesłony nie podniósł.
— Może jednak to ściągnij — zagadał Viper.
Ira, bo to musiał być on, podniósł przesłonę, a potem zdjął kask. Wyglądał na wkurzonego, zresztą jak zwykle. Zanim odbyła się akcja na wysypisku Ira ciągle był zły albo smutny. Tak przynajmniej interpretował to Viper.
— Co… coś się z panną nie układa?
Ira patrzył na niego z poważną miną.
— Ty… — warknął nagle, a jego spojrzenie błysnęło groźnie
Viper poczuł, że jeżą mu się włoski na karku. Przypomniał sobie? To była jego pierwsza myśl. Wsunął dłoń pod kurtkę na plecach i rozejrzał się. Ulica była pusta.
— Stary, spokojnie, wiesz, że nie miałem wyjścia. — Zacisnął palce na rękojeści pozłacanego glocka. Może nie był, jak chłopaki z Sinaloa, ale z pewnością wyglądał lepiej.
— Zrobiłeś to? — zapytał Ira, przełożywszy nogę nad siodłem motocykla.
— Co?
— Zabiłeś Aziza?
Vipera zatkało. Nie o tym chciał gadać, a poza tym, co go nagle zaczął obchodzić jakiś Arab? Przecież wcześniej nawet powieka Irze nie drgnęła, gdy puszczał z dymem tamtego faceta, a głos nie zadrżał, gdy zamawiał sobie kaszojada. Co chciał z nim zrobić, Viper wolał sobie nawet nie wyobrażać.
— Podczas wojny cywile czasem giną — odparł.
Ira ściągnął te swoje ciemne, gęste brewki, a potem uśmiechnął się wrednie.
— Powiedz mi, Viper, lubisz dzieci?
**
Ira wrócił do palarni Jinlonga. Właściwie nie wiedział, czemu tu przyjechał. Czy to dlatego, że poza domem Bolta, Blacksmitha, szkołą Starego Taja i paroma mniej istotnymi miejscami nie miał gdzie iść? Mógł oczywiście wynająć pokój z depozytu, który zwrócił mu Jinlong, ale jakoś nie miał ochoty. Wyjątkowo nie chciał siedzieć sam.
Był na siebie zły. Niepotrzebnie naskoczył na Willow, ale to, co powiedział, dotarło do niego w jednej chwili i po prostu musiał wymówić to na głos. Oczywiście cała ta teoria była jedną wielką bzdurą. Ale czy szaleniec ma świadomość własnego szaleństwa?
Przepchnął się między ludźmi wprost do sali, w której odbywały się walki w klatce. Dziś zamiast wyżyłowanych ćwiczeniami mężczyzn klatkę okupowały prawie nagie Azjatki. Wiły się w erotycznym tańcu, poruszając się zmysłowo, i wabiąc wszystkich chętnych.
Ira wyminął ring, po przeciwnej stronie dostrzegł płaską twarz Mandżura, a obok niego piękną ciemnoskórą kobietę, o krótkich kręconych włosach. Kobieta nie odrywała wzroku od Iry i w pewnym momencie poczuł się zakłopotany. Zaraz jednak to uczucie minęło i zastąpiło je inne. To była pewność, że powinien znać tę twarz.
Czyżby kolejna której nie przepuścił? Nie, raczej nie. Nie była jak Sara, nic w niej nie przypominało Shorty, a przecież on szukał tylko takich kobiet. A może jej też płacił za rozsiewanie plotek o sobie? Tylko po co? Skoro miał Amandę… Nie, w to też nie wierzył. Nie przyjechałby do Seattle dla niej. Na pewno nie dla Amandy. W takim razie dla Sary, to było jedyne logiczne wyjaśnienie jego pobytu tutaj.
Dlaczego nikt nie wiedział, gdzie mieszkała? Czy pytał niewłaściwych ludzi? Co sprawiło, że nie mógł sobie przypomnieć i czemu, do jasnej cholery, nie pamiętał jej twarzy! Przypomniał już sobie ich spotkanie w Rzymie, ale nie pamiętał jej. Była jak oniryczna zjawa na skraju świadomości.
Dopchał się w końcu do baru. Jowialny mężczyzna stojący za kontuarem pochylił się, by przyjąć zamówienie.
— Michelada! — poprosił Ira, a barman spojrzał na niego jak na kretyna. Najwyraźniej meksykańskie drinki nie cieszyły się tu popularnością. — W takim razie może chociaż chelada. Też nie?
Ktoś nagle oparł się na jego plecach. Ira poczuł słodki owocowy zapach, a zaraz potem usłyszał tuż obok:
— Dwa razy cuba libre!
Zerknął przez ramię. Towarzyszka Mandżura stała teraz obok niego i uśmiechała się tajemniczo.
— Och, nie rób takiej miny. Ja stawiam — powiedziała i usadowiła się na krzesełku obok.
Ira skrzywił się, widząc wysoką szklankę, w której wylądowały kostki lodu, rum, cola i sok z limonki. Zdecydowanie nie jego smaki.
Kobieta sięgnęła po swoją szklankę, upiła łyk i ponownie się uśmiechnęła. Miała ładne, równe zęby.
— Wróciłeś na stałe czy tylko, żeby zagrać staremu na nosie?
— Kto powiedział, że gdzieś wyjeżdżałem?
— Więc plotki były prawdziwe?
— To zależy, co słyszałaś?
— Różnie… że skumałeś się z policją, że zdradziłeś, że chciałeś przejąć władzę i w końcu, że uciekłeś z laską z ochrony Blacksmitha, Shorty, tak?
Zdjął rękawice motocyklowe i sięgnął po szklankę. Wtedy dostrzegł, że kłykcie miał brudne. Przyjrzał się z bliska. Potarł. To była krew. Skąd wzięła się na jego rękach? Zamieszał w szklance, a potem wypił wszystko od razu. Nie lubił coli, jego zdaniem smakowała jak udrażniacz do rur.
Nagle poczuł, że kobieta dotknęła jego skroni, a potem czoła.
— Skąd ta blizna? — spytała, sunąc opuszkiem po skórze.
Wzdrygnął się, czując łaskotanie tuż przy uchu.
— Nie miałeś jej wcześniej.
Aż tak dobrze go znała?
— Ira? Co się stało? Gdzie byłeś? I czemu ludzie Blacksmitha szukają cię po całym mieście?
Odwrócił wzrok.
— Więc to prawda? Ty mnie nie poznajesz? Nie wiesz, kim jestem, dlatego nie odpowiadasz? — Jej ciemne oczy przewiecały go wręcz na wylot.
Wstał i chciał wyjść, ale złapała go pod ramię.
— Zaczekaj. Mogę ci pomóc. Sprawić, żebyś sobie przypomniał.
— Jak?
— Chodź ze mną do Starej Kobiety, ona zna sposób.
***
6 grudnia, rok wcześniej
Ira stał przed jednym z regałów i przyglądał się zgromadzonym w nim woluminom. Książki miały piękne, skórzane oprawy i tłoczone złote tytuły. Patrząc na nie, zdał sobie sprawę, że żadnego nie znał, a przecież czytał powieści uznawane za kanoniczne. Sto książek, które musisz przeczytać według magazynu New York Time miał odhaczone.
Sięgnął po jeden z woluminów, otworzył, data wydania była z dwa tysiące dwunastego roku. Przekartkował, przeczytał akapit, znowu przerzucił kilka stron i zaczął czytać, a z każdym słowem jego brwi unosiły się coraz wyżej.
— Wybacz, że kazałem ci tak długo czekać, ale… Do cholery! — Aaron wszedł do biblioteki i skierował się od razu do obszernego fotela, przy którym stał ogromny globus. Otworzył barek w nim ukryty, nalał sobie, po czym wypił jednym haustem. — Anna właśnie oświadczyła mi, że jest w ciąży. Dasz wiarę? W naszym wieku.
Ira usłyszał w jego głosie nutkę samozadowolenia. On zadowolony nie był, chociaż powinien, bo im bardziej Aaron będzie szczęśliwy, tym mocniej go zaboli, gdy pozna prawdę.
— Cel uświęca środki — powiedział sam do siebie.
— Co mówisz?
— Nic takiego.
Blacksmith nalał sobie ponownie, drugą szklankę podał Irze.
— Widzę, że odkryłeś sekret Victora? Tak, wielki boss to stary romantyk. — Dłonią, w której trzymał szklankę zatoczył krąg, wskazując książki na regałach. — Same romansidła. On nie czyta nic innego. Romanse i poezję miłosną. Chociaż Anna twierdzi, że kiedyś były tu zupełnie inne gatunki. No, ale starość rozmiękcza ludzi. Co tam masz?
Ira odebrał szklankę z alkoholem, a potem pokazał stronę tytułową.
Aaron zabrał mu książkę.
— To nie jest pozycja dla ciebie. — Wcisnął ją na najwyższą półkę, do której dosięgnął, co było nawet zabawne, bo Ira był od niego wyższy. — Jeszcze przyszłoby ci do głowy testować te bezeceństwa na Amandzie — mruknął, po czym dodał głośniej: — Za zdrowie Anny.
Ira wzniósł toast. I twój upadek, pomyślał, a potem dotarło do niego, że mężczyzna, którego tak nienawidził, będzie ojcem być może jego dziecka.
Czemu dotyk Anny tak go wtedy sparaliżował? Przecież mógł jej odmówić, tak jak wiele razy później.
Odepchnął tę myśl. Dziecko i Anna nie były istotne. Liczyła się tylko Sara.
Było tak jeszcze, czy tylko to sobie wmawiał? Powtarzał jak mantrę, bo już sam w to nie wierzył?
— No, a teraz usiądź sobie, bo wezwałem cię w innej sprawie — oznajmił Aaron, zajmując miejsce w skórzanym fotelu o wysokim oparciu, idealnym by wesprzeć na nim głowę i zatracić się w jakiejś lekturze. — Podobno… — mlasnął, upiwszy łyk ze szklanki — przesłuchiwałeś moich współpracowników?
Ira otworzył usta.
— Nie zaprzeczaj. Był u mnie wczoraj Richard Conolly i William Hearn.
— Tak, to prawda. Obaj zajmowali się przedsięwzięciami, które wpadły.
— Czasami policja trafia na jakiś ślad, to ryzyko, które godzimy się podejmować.
— Uważam, że mamy zdrajcę, i to w najwyższych strukturach.
— Wśród zaufanych ludzi? Dobre sobie. Znam ich od lat. Connolly'ego od ślubu, a Hearna od studiów, na których poznałem Annę.
— Nie twierdzę, że to oni. Może ktoś z ich najbliższego otoczenia. Poza tym ludziom czasem zmieniają się priorytety, gdy już się nachapią tyle, że spokojnie mogą myśleć o legalnej branży. Nie tak łatwo wycofać się z tego biznesu. Prawda.
— Nikt się nie będzie wycofywał, a już na pewno nie oni.
— Przejrzałem księgi rachunkowe.
— Jakim prawem!
Ira nie przejął się tym wybuchem i spokojnie kontynuował:
— Nieszczególnie się na tym znam, ale jestem chyba… spostrzegawczy. — Rzucił z głupkowatym uśmiechem. Zawsze trochę sobie przy Aaronie ujmował. — Okradasz własną rodzinę?
— Nie rozśmieszaj mnie. — Aaron parsknął nerwowo i zaraz dodał: — Gdzie jest Rooney?
— W zakładzie u Dimy? — Ira zadał pytanie, wysoko intonując głos, jakby był tak głupi, że sam nie wiedział, gdzie posłał człowieka, o którym rozmawiali.
Blacksmith poderwał się z fotela, ale zaraz usiadł z powrotem.
— Nie żyje?
Ira wzruszył ramionami, jak gdyby rozmawiali o jakiejś błahostce.
— Po co ta podwójna księgowość? — spytał już normalnie.
— Victor kazał ci to zrobić? Myślisz, że jak owinąłeś sobie mojego teścia i córkę wokół palca…
— Nie zapominaj o Annie, ona też mnie lubi — dodał Ira. Miał ogromną ochotę zasugerować mu, że to on jest sprawcą ciąży, która tak ucieszyła Aarona.
Blacksmith prychnął.
— Lubi! Dobre sobie. Toleruje cię, i tyle. Amanda w końcu przejrzy na oczy, odkocha się i spadniesz z piedestału, na który ona cię wyniosła.
— Dom w Luksemburgu. Całkiem ładny. Anna chyba w nim jeszcze nie była?
Aaron nalał sobie kolejną szklaneczkę.
— Nie. Nie była. Widzę, że już sporo wiesz.
— Ze swoich dochodów nie byłoby cię na niego stać. Z tego, co widziałem, Victor jest bardzo skrupulatny. Każdy wyjazd, hotel, tankowanie limuzyny czy przelot samolotem są dokładnie zaksięgowane. Może nawet zbyt dokładnie. Nie trzeba być geniuszem, żeby zauważyć że rozchody przewyższają przychody, oczywiście te legalne, chociaż… Te, przez ostatnie dziesięć lat, znacznie wzrosły. Jak to ująłeś? Nikt się nie wycofuje?
— Dom jest dla Anny. Wszystko, co robię, robię dla rodziny i… tak, Rooney zmieniał księgi na moje polecenie. Victor nie tylko jest skrupulatny, jest też wyjątkowo skąpy. Pojmiesz to już niedługo. Anna nie rozumie, jak to jest, ale ja o wszystko ciągle muszę walczyć. Utrzymuję ją, jej fundację, dzieci. Wydatki są ogromne. Potrzebuję miejsca, w którym mogę odpocząć od tego wszystkiego. Anna też już potrzebuje odpoczynku, a teraz… — Zamyślił się. — Tak. Mógłbym to rzucić, zabrać ją tam i w spokoju czekać na dziecko. Jacob przejąłby interesy.
Ira miał ochotę roześmiać mu się w twarz.
— Jacob się do tego nie nadaje, nie złapałby piłki plażowej toczącej się po piasku. Jesteś jego ojcem, a nie zauważyłeś, że jest na to zbyt wrażliwy?
— Wyrobi się. Trudne decyzje kształtują charakter.
Ira opuścił wzrok. Dobrze wiedział, że Jacob się nie wyrobi. Poza tym Aaron lubił władzę. Miałby ją oddać? Teraz? Kiedy był w sile wieku? Nie. Kombinował coś innego.
Ira zerknął na zegarek i uśmiechnął się. Powkurzał go, a teraz musiał trochę załagodzić sytuację.
— Chyba już cię rozumiem — powiedział nagle. — Amanda organizuje dziś przyjęcie dla swoich znajomych. Wynajęła salę w Tulalip Casino. Wspominała też coś o spa, sali gier, jakimś koncercie, prezentach dla gości. Koszty są… — Gwizdnął prawie bezgłośnie.
— Nie prosiła mnie o pieniądze. I czemu akurat tam, a nie w którymś z naszych obiektów. Kto za to płaci?
— Victor. Cóż… — Zetknął na zegarek. — Muszę się zbierać. Dziękuję za rozmowę i gratuluję. Czy mam przekazać Amandzie, że będzie miała siostrzyczkę?
— Albo brata. Sam powiem swoim dzieciom, nie musisz się fatygować.
Ira wstał ze swojego miejsca.
— Pogratuluj zatem Annie w moim imieniu. — Uśmiechnął się wrednie. — Albo wiesz co… sam jej pogratuluję. — Ruszył do drzwi.
— Ira! Connolly twierdzi, że dogadałeś się z pozostałymi Rodzinami. I ponoć negocjujesz też z plemionami.
— Cóż. To prawda.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top