4. Teorie spiskowe
6 czerwca, siedem lat temu.
Ira stał przed oknem i wpatrywał się w panoramę miasta. Oslo wydawało mu się takie tłoczne. Za tłoczne. Nie lubił tłumów. Miał wrażenie, że przez te wszystkie lata zdziczał zupełnie. Chociaż to nie było dobre określenie dla kogoś, kogo uczono tych wszystkich zajęć dobrych dla arystokratów a nie dla niego.
Był wczesny ranek, a on miał już dość tego dnia. Na samą myśl, w czym będzie musiał uczestniczyć, wnętrzności mu się skręcały. Wolałby zostać w pokoju i patrzeć na miasto z wysokości apartamentu.
Do tego dochodził fakt, że Hakiego nie było już z nim. Nie było nikogo, komu mógłby powiedzieć, jak się czuł. Nikogo, komu ufał. Westchnął głośno, wspominając swoją ostatnią rozmowę z przyjacielem i zaciskając palce na prawym nadgarstku.
Dwa dni temu, wieczorem, gdy Ira był jeszcze w Mrocznym Jarze, posiadłości Bjørna za kołem podbiegunowym, przyszedł do niego Haki.
— Myślałem, że się przyjaźnimy?! — rzucił wtedy ze złością w głosie młodszy z braci Solberg.
Czyli Bjørn już z nim rozmawiał, pomyślał Ira, zamykając drzwi za przyjacielem.
— Bo tak jest — odparł i usiadł na łóżku.
— To dlaczego kazałeś mu mnie odprawić, i to dzisiaj?! Mówiłeś, że jestem ci potrzeby!
— Bo byłeś. Ale teraz już poradzę sobie sam — odparł chłodno, choć krew w nim wrzała. Oczywiście, że go potrzebował. Haki był jego jedynym przyjacielem. Był jak ognisko w mroźną noc, nie tylko ogrzewał, ale wskazywał kierunek i chronił przed bestiami z mroku.
— Aha, czyli za dwa dni kończysz osiemnaście lat i już mnie nie potrzebujesz? Sługa zrobił swoje, sługa może odejść, bo jaśnie pan poradzi sobie sam. — Zażartował Haki.
— To nie było zabawne — odparł Ira, wyciągając długie nogi przed siebie.
— Bo nie miało być — stwierdził kwaśno Haki. — Jeszcze wczoraj rano nie mogłeś się doczekać naszego wspólnego wypadu do Oslo, a potem poszedłeś do ojca i wszystko się zmieniło. Tylko mi nie mów, że to przez przyjęcie urodzinowe.
— Potrzebne mi to jak widelec do serów — warknął Ira i wstał.
Haki roześmiał się głośno, ale słychać było, że wcale go to nie bawiło.
— A jak ojciec miałby cię wprowadzić do towarzystwa?
— Najlepiej wcale — burknął Ira, myśląc zapewne o innym niż Haki towarzystwie. — Ciągle powtarzał, że stanie w cieniu i zarządzanie zza zasłoniętej kotary jest o wiele bezpieczniejsze. A teraz nagle organizuje mi urodzinowe przyjęcie i zaprasza ludzi, których nawet nie znam. Czyli co? Odmieniło mu się? Zasady już nie są zasadami? Teraz będziemy na świeczniku i w tabloidach? Marzy mu się splendor wielkich sal i jego twarz na każdym babskim portalu?
— Chyba twoja twarz.
— Niedoczekanie. — Zagotował się. Gdyby nie umowa z Bjørnem swoje osiemnaste urodziny spędziłby w domu. Bez tortu, przyjęcia i gości. Wystarczyłby mu Haki i butelka wódki. Ale umowa obowiązywała i Haki właśnie odczuł jej skutki. Jednego, czego Ira się nie spodziewał, to tego, że Haki będzie zły. Czy nie o tym marzył? O wolności? Obaj o niej marzyli, ale Ira swoją musiał zdobyć inaczej. Wiedział, że kończy mu się czas. Że gdy raz wstąpi w szeregi Towarzystwa już go nie opuści. Nie pozwolą mu.
— O, mały książę strzela focha.
Sarkazm młodszego Solberga sprawił, że Ira wściekł się jeszcze bardziej. Poszedł w stronę wysokiego biurka, a mijając przyjaciela, trącił go łokciem.
— Wal się Haki, nie jestem żadnym księciem, a już na pewno małym.
— To kto? Może ja? W moich żyłach nie płynie krew Halfdana Brodatego — zakpił.
— W moich też nie. Jeśli już to nieletniej Azjatki, którą wykorzystał Bjørn. To jest moja spuścizna. Dobrze wiem, kim jestem, i żadne skarby ani rodzinne legendy tego nie zmienią. Ten człowiek to szaleniec, Haki. Skąd wiadomo, że sobie tego wszystkiego nie uroił, a tego, co trzyma w piwnicach, nie kupił na czarnym rynku? Stać go na to. Nie zamierzam dać się w to wciągnąć. I tobie też nie pozwolę. To nie jest miejsce dla ciebie.
— Oczywiście, że nie, bo jestem tylko bezdomnym dzieciakiem z Petersburga, nawet moje imię i nazwisko nie jest moje. Jak mógłbym ci towarzyszyć na salonach? Toż to wstyd!
Ira nie wytrzymał. Czemu Haki nie rozumiał, że zrobił to dla niego? Wszystko, co robił, robił z myślą o nim. Nie chciał ranić Hakiego, za bardzo go kochał.
— Twoje miejsce nie jest przy mnie! — krzyknął. W tym momencie naprawdę musiał być podobny do Bjørna.
Haki zamknął usta i spojrzał na niego z miną pełną zawodu i strachu. Ira usiadł na hokerze, dzięki temu nie musiał patrzeć na Hakiego z góry.
— Rozumiem — powiedział cicho Haki i poszedł do drzwi. — Ciekawe gdzie, według ciebie, jest moje miejsce?
— Przy Inge — szepnął Ira. Nie sądził, że Haki to usłyszy, a jednak tak się stało, bo przyjaciel zatrzymał się z dłonią na klamce.
— Przy Inge? — powtórzył.
Ira wolałby, żeby wyszedł. Żeby nic więcej nie powiedział, nie odwrócił się, a już na pewno do niego nie podszedł. Ale on zrobił dokładnie to wszystko, czego zrobić nie powinien.
Stanął obok, tak blisko, że Ira mógł policzyć te kilka piegów na jego nosie.
— Zawsze byłeś o nią zazdrosny — szepnął Haki.
— Nie byłem zazdrosny o nią, tylko było mi ciebie żal. Jak od niej wracałeś, to byłeś taki radosny, jakby ci ze spermą mózg wyssała.
Haki trącił go udem.
— Przypominam, że mówisz o mojej dziewczynie.
Ira zrobił przepraszającą minę.
— Wybacz, że śmiałem tak niegodnie się o niej wysławiać. Tak czy siak, potem chodziłeś jak struty. Ale jakże mogło być inaczej, skoro mózg został w jej ustach.
— Przeginasz — syknął Haki, łapiąc Irę za szyję, w miejscu w którym miał łaskotki.
— Dobra, dobra, już złego słowa o niej nie powiem. Ale masz mnie zaprosić na ślub.
— Najpierw musiałbym się oświadczyć.
— To zrób to. Jesteś wolny. Możesz zabrać ją, gdzie będziesz chciał. Najlepiej jak najdalej stąd. — Odwrócił wzrok, nie chciał, żeby przyjaciel widział, że zbierało mu się na łzy. Spojrzał na biurko i pudełko po zegarku, który dostał od Bjørna.
Nagle Haki przysunął się i przytulił go mocno. Jego ciepły policzek dotknął twarzy Iry. Przez to było mu jeszcze trudniej. Chciał ostatni raz spojrzeć w oczy przyjaciela. Poruszył się, przez przypadek muskając wargami policzek Hakiego tuż przy samych ustach, a on chyba odczytał to opacznie, bo pocałował Irę.
Serce biło mu mocno i w głowie się kręciło, gdy oddawał pocałunek. Nie spodziewał się, że mógłby to zrobić z mężczyzną i że będzie to równie przyjemne co z kobietą. Obaj byli zaskoczeni. Ira widział to w oczach Hakiego. Ale oprócz zaskoczenia, dostrzegł coś jeszcze, czego nigdy wcześniej nie widział — rozszerzone z pożądania źrenice.
Byłoby lepiej, gdyby Haki wtedy wyszedł, ale nie zrobił tego, został aż do rana. Irze nie było potem wcale łatwiej. Wstał wcześnie, wykąpał się i ubrał, gdy Haki jeszcze spał. Jego walizki były już spakowanego do auta. Kiedy budzik w telefonie przyjaciela wygrał pierwszą nutę, Ira wyłączył go szybko. Nie chciał go budzić. Nie po tym, co zaszło. Haki mógłby nie chcieć skorzystać z wolności, za którą zapłaci Ira.
Kucnął jeszcze obok łóżka i spojrzał na śpiącego przyjaciela. Z pudełka po zegarku wyciągnął niebieski sznureczek i zawiązał go na nadgarstku Hakiego, obok takiego samego sznureczka w kolorze czerwonym. Tamten Haki dostał od brata. Potem z trudem, pomagając sobie zębami, związał swój, tuż poniżej zegarka.
Gdy wychodził, Haki spał w najlepsze.
Od tamtej pory Haki dzwonił kilkanaście razy, ale on nie odebrał ani jednego telefonu. Napisał mu tylko, że ma dotrzymać obietnicy. Tylko tyle.
Odwrócił się od okna, z łóżka zabrał swoją torbę sportową i wyszedł z pokoju. Przy drzwiach wejściowych do apartamentu siedział jeden z Karków, wynajmowanych przez Bjørna. Zerknął na Irę i mruknął, chyba z niezadowolenia.
— Idę na siłownię — oświadczył Ira, wymijając go.
Gość podniósł się z miejsca i bez słowa poszedł za nim. Sprawdził, czy ktoś był w szatni i na sali, a potem wrócił i usiadł na korytarzu. Ira wiedział, że za nim pójdzie i że nie będzie pilnował go zbyt dokładnie, bo i po co. Nigdy nie próbował uciec.
Przebrał się w to, co miał w torbie — stary, sprany dres i brudne z błota buty. Odpiął zegarek i wrzucił go do torby, tak jak resztę rzeczy, które w jakikolwiek sposób łączyły go z Bjørnem.
Rozpuścił włosy, naciągnął kaptur na głowę. Wyglądał jak dzieciak z dzielnicy imigrantów. Gdy wychodził, grabiąc się i mamrocząc coś po rosyjsku, Kark nawet na niego nie spojrzał.
Ira wyszedł z hotelu na ulicę i stracił się w tłumie ludzi spieszących już do pracy.
***
7 kwietnia obecnie
Reese patrzyła, jak Ira odjeżdża razem z Leonem i sama nie wiedziała, czy poczuła ulgę, czy większe zdenerwowanie. Wciąż się wahała, nie potrafiła podjąć decyzji. Może nie powinna jej podejmować? Może lepiej dać się ponieść emocjom i okolicznościom?
Przypomniała sobie o szeryfie, szybkim krokiem wróciła na posterunek. Anthony siedział za biurkiem, a w dłoniach trzymał niewielką książeczkę z turkusową okładką. Reese zajęła miejsce i zerknęła na obwolutę.
— Królestwo Norwegii — przeczytała.
— Nie powinno cię tu być — odparł Anthony, nie odrywając wzroku od paszportu. — W ogóle nie powinnaś się tym interesować, a ja nie powinienem był pozwolić ci w tym uczestniczyć.
— A ja nie powinnam była przekazywać ci, szeryfie, materiałów mojego męża. A jednak to zrobiłam.
— Obywatel ma obowiązek przekazać informacje o przestępstwie, jeśli je posiada.
— Przestępstwa, o których mowa, zostały popełnione w Meksyku, nie u nas.
— Miały zasięg międzynarodowy. Do diaska, Reese, jesteś postronną osobą i, o ile mogliśmy rozmawiać o sprawie z Meksyku, to do tego nie mogę cię dopuścić.
Prychnęła. Co on pierdzielił? Przecież sam poprosił, żeby mu pomogła przesłuchać Irę.
— Nie chodzi o to, czy mi powiesz, co odkrył Benjamin, czy nie, ale o to, że nie powiedziałeś prawdy Irze. Nie masz prawa ukrywać przed nim jego własnej tożsamości.
— Nawet nie mam pewności, czy jest prawdziwa. Poza tym słyszałaś, co mówił wtedy w szpitalu. On nie chce pamiętać. Przesłuchałem te nagrania kilkadziesiąt razy, przeszłość go przeraża.
Prychnęła ponownie.
— Czyli nagle robisz to dla niego? Wiesz, jaki on ma dług wobec kliniki? Ogromny. Kreatywna księgowość Songa zmniejszyła go tylko trochę. Masz możliwość sprawić, że nie będzie musiał jej spłacać przez połowę życia.
— Coś się taka raptownie pomocna stała? Sama powiedziałaś, że to morderca, a teraz go bronisz? Co takiego się stało, że zmieniłaś zdanie? Tylko mi nie mów, że się w nim zakochałaś.
Poderwała się z miejsca. Miała dość tej rozmowy, dość oskarżeń i insynuacji. Chyba lepiej wiedziała, co czuła i do kogo. Nie kochała go, może trochę lubiła, podobał się jej jako mężczyzna, ale to wszystko, bo ciągle kochała męża.
— Nawet morderca ma prawo znać swoje nazwisko! — warknęła przez zaciśnięte zęby.
W tym momencie do biura wszedł Benjamin.
— Słychać was aż na ulicy — poinformował.
Przez to wszystko Reese nawet nie zauważyła, że nie było go w środku. Oparł się tyłkiem o blat biurka i kontynuował.
— Jak to znalazłem… — Wskazał paszport. — To jeszcze nie wiedziałem, że seledynowa okładka oznacza, że paszport jest dyplomatyczny. Szukałem o nim jakiejkolwiek informacji w bazach i nawet w Internecie. Ale niczego nie znalazłem, więc wysłałem zapytanie do ambasady.
— I co? — zapytał Anthony, nie zwracając już takiej uwagi na Reese.
— Odpowiedź otrzymałem po kilku dniach. W skrócie odpisali, że proszą o podanie przestępstwa, o które jest oskarżony ich obywatel i że przypominają, że zgodnie z konwencją wiedeńską posiadacza immunitetu nie można ściągać i… tu otrzymałem dłuuugą listę tego, jakie przywileje otrzymał on od królestwa Norwegii. Uściślając, nie mamy prawa nawet podetrzeć mu nosa, jak się obsmarka, bo będzie to naruszenie jego nietykalności. A co do przestępstwa. To… właściwie nie popełnił żadnego. Jest ofiarą.
— O! — Reese wskazała Benjamina. — Racja. Święta racja, ktoś tu chyba zapomniał, że Ira jest ofiarą przestępstwa! — Założyła ręce na piersi. Pozycja zamknięta oznaczała, że nie przyjęła odmowy szeryfa.
— A teraz ciekawostka. — Benjamin pochylił się trochę do przodu. — Wiedzieliście, że członkowie belgijskiej rodziny królewskiej posiadali paszporty dyplomatyczne z pseudonimami zamiast prawdziwymi imionami i nazwiskami? Ha! — Zaśmiał się. — Kto bogatym zabroni.
— Benjamin — sapnął szeryf — czy ty sugerujesz, że on do rodziny królewskiej należy?
— Co? Nie. — Machnął ręką. — Nie ma go na liście. Sprawdziłem.
— Poważnie?
— No co? Trzeba sprawdzić wszystkie tropy. Prawda? — Spojrzał na Reese, ona tylko przytaknęła, czując, że robi się coraz dziwniej.
— Na kluczu jest adres? — Anthony zmienił temat.
— O tym zaraz, bo… — Strzelił stawami w palcach. — Jak grzebałem w internetach przed samym wyjazdem, to trafiłem na stronę miłośników teorii spiskowych.
— Benjamin, kurwa, zlituj się — jęknął Anthony.
— Ale to ciekawe jest! Znalazłem tam wpis o zaginionych rodach szlacheckich i książęcych z krajów germańskich i skandynawskich, ponoć członkowie tych rodzin zniknęli z kart historii w chwili powstania nazizmu w Europie. Twórcy strony twierdzą, że wszyscy męscy przedstawiciele tych rodów, jako wywodzący się od samych bogów, wstąpili w szeregi okultystycznego Towarzystwa, godząc się tym samym na zniknięcie ich rodzin z życia publicznego, politycznego, etc. Rozumiesz? Wstępujesz do takiego towarzystwa, a oni usuwają o tobie wszystko, a jednocześnie nadają ci przywileje, których nie ma nikt inny. On ma przywileje, a nie istnieje. Jakim cudem? Przecież gdzieś się urodził, chodził do szkoły, może ukończył studia?
— Benjamin, zejdź na ziemię, bo się zagalopowałeś.
— Tak. A co powiesz na to? — Wyciągnął zdjęcie z kartonu, który przyniósł ze sobą.
— To jego tatuaż. Ma go na dłoni — szeryf starał się brzmieć obojętnie.
— A to? — Benjamin wyciągnął niewielkie skórzane pudełko, na którym wytłoczone były złote inicjały I.A.B. oraz herb przedstawiający koronę a pod nią dwa skrzyżowane ze sobą topory nad połączonymi trójkątami. — Valknut symbol Towarzystwa i herb rodzinny.
Anthony odchylił się w fotelu i oparł głowę o zagłówek.
— I co to dowodzi? Jaki to ma wpływ na jego pobicie i… tę drugą sprawę? Bo chyba jakiś ma, skoro klepiesz o tym od ładnych dwudziestu minut. Masz naprawdę fascynującą pasję, ale my tu nie opieramy się na teoriach spiskowych, tylko dowodach. Czy na kluczu był adres?
Benjamin przesunął tyłek bardziej na blat, tak że siedział teraz zwrócony bokiem do szeryfa.
— Nie — odparł. — Bo klucz, a właściwie karta, to zapasowe rozwiązanie. Dostęp do osiedla i mieszkania jest zdalna i steruje nią aplikacja w telefonie. Możesz sobie na odległość otworzyć, żeby kogoś wpuścić i zamknąć. Niestety jego telefonu nie znaleźliśmy.
— To skąd wiedziałeś, gdzie pojechać?
— Na karcie jest numer seryjny i telefonu do zarządu osiedla. Wie szeryf, tego nowego koło jeziora Tapps. Tego… dla bogaczy. Z kartą można wjechać na teren, nawet z auta wysiadać nie trzeba.
— A jak znalazłeś mieszkanie? — głos szeryfa był sceptyczny.
Benjamin przysunął kartę na środek biurka.
— Widzi szeryf te oznaczenia? Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nic nie znaczą, ot cyferki jakieś w różnych kolorach. A tak naprawdę to numer budynku i mieszkania.
— Sam do tego doszedłeś?
Benjamin spojrzał na szeryfa z wyraźnie obrażoną miną. Reese mu się nie dziwiła, praca z Anthonym Wrightem musiała należeć do nie najłatwiejszych.
— Zapytałem mieszkańca! — wypalił młody funkcjonariusz. — Powiedziałem, że dopiero odebrałem klucz i że się pogubiłem. Na dowód, że go mam, trzymałem go na wierzchu. Więc facet nie zadawał pytań, zerknął na klucz i wskazał mi kierunek.
— Coś jeszcze ci wskazał, że się tak czerwienisz na jego wspomnienie?
Benjamin nie odpowiedział, tylko kontynuował.
— Tak właśnie dotarłem do mieszkania Iry Asbjørna Bjørnssona.
— Jak? — Reese aż otworzyła usta. Benjamin powiedział to tak szybko, że nie zdążyła dobrze zrozumieć, a co dopiero zapamiętać
— Nieistotne, przejdź dalej, bo coś czuję, że masz takich hitów więcej — ponaglił szeryf.
— Właściwie to tyle. W mieszkaniu czułem się, jakbym trafił na kwadrat Bonda. Pusto. Żadnych zdjęć rodziny, dziewczyny, psa, niczego. W szafie kilka ubrań, takich z wyższej półki. Czysto, jakby tam nikt nie mieszkał, widać śmieci wynosił za każdym razem, gdy opuszczał mieszkanie. W lodówce też tylko światło. — Położył na biurku tablet, który wyciągnął z kartonu. — Oprócz paszportu znalazłem jeszcze to. Pamięć prawie pełna. Sama muzyka, przeważnie metal symfoniczny, daje po uszach aż flaki się wywracają. Przesłuchałem parę utworów, wyjątkowo depresyjne. — Postawił obok głośnik bluetooth i uruchomił odtwarzanie.
Reese skrzywiła się z obrzydzeniem. Muzyka faktycznie była wyjątkowo, jak ujął to Benjamin, depresyjna. Ona zdecydowanie wolała skoczne, meksykańskie rytmy.
— Kurwa, Benjamin, wyłącz tę psychodelę! — jęknął Anthony.
— Chciałem wam tylko pokazać, czego gościu słucha.
— No właśnie — rzucił szeryf, wskazując głośnik. — Kto słucha takiej muzyki?
— Nie wiem. Może ktoś, kto czyta Czechowa i Tołstoja w oryginalne — wyjaśnił Benjamin. — Poza muzyką jest tu mnóstwo ebooków. Część w oryginalnych językach autorów. Nie wiem, czy udało mi się wyłapać wszystkie, ale nasz NN, znaczy Ira, zna na pewno pięć języków. Angielski…
— To oczywiste — sarknął Anthony. — Pewnie norweski. — Cisnął paszportem na biurko.
— Albo bokmål, to zależy z której części Norwegii pochodzi. Rosyjski, to już mówiłem.
— Hiszpański — wtrąciła się Reese.
— Tak — potwierdził Benjamin. — I arabski, ma tu kilka tekstów w tym Koran. Ale Biblia też tu jest, więc to nic nie znaczy.
Reese sięgnęła po paszport. Czuła jak mocno biło jej serce, gdy go otwierała. Jakby zaglądała do najbardziej sekretnego miejsca. Na zdjęciu faktycznie był Ira, ale wyglądał trochę inaczej. Miał tę samą smutną powagę na twarzy. Uśmiechnęła się, widząc, że nosił kiedyś długie włosy, które spinał wysoko na głowie i krótką, równie jasną brodę. Wyglądał z nią trochę poważniej i męsko. Teraz golił się gładko i był u fryzjera, bo z loczków została tylko czuprynka na czubku głowy, ale tak też było mu do twarzy. Taki wyczesany i gładziutki jak pupa niemowlaka wyglądał, jakby dopiero studia skończył. Dzieciak, pomyślała patrząc na datę urodzenia. Dwudzieste szóste urodziny będzie miał dopiero w czerwcu. Aż jej się głupio zrobiło. Asbjørn, przeczytała drugie imię. Wydawało się takie egzotyczne, nawet bardziej niż Ira.
— Tajski jeszcze — powiedziała nagle, zamykając paszport. Obaj mężczyźni popatrzyli na nią ze zdziwieniem. — Gdy był dzieckiem mieszkał w Tajlandii. Kiedyś, chyba nie całkiem świadomie, opowiadał, jak udało mu się uciec tamtejszemu pedofilowi.
— Daleko nie uciekł, ktoś go jednak zgwałcił, gdy był dzieckiem — rzucił Anthony, przeglądając pliki na tablecie. Nagle spojrzał na Reese, jakby zdał sobie sprawę, że powiedział to na głos, a nie chciał.
Zemdliło ją.
— Wiecie co? Mnie się wydaje, że on jest tajniakiem — szepnął Benjamin.
— Co ty pierdzielisz, Novak. Jaki tajniak? Oni nie dostają paszportów dyplomatycznych.
— A skąd możesz wiedzieć, co dostają, a czego nie. Jesteś aż takim znawcą? — młody funkcjonariusz wydawał się poruszony. — Ty wyrobiłeś już sobie zdanie na jego temat i, jak widzę, nie dopuszczasz innej możliwości. Oceniłeś go, choć, jak widać, nasza wiedza o nim jest raczej skąpa. Właśnie taka postawa, Anthony, sprawiła, że Sam Wu omal nie odebrał sobie życia. Oceniać jest bardzo łatwo, po wyglądzie czy zachowaniu, ale ani jedno, ani drugie nie powie ci, czym kieruje się człowiek, którego oceniłeś. Jesteś szeryfem, powinieneś mieć otwarty umysł, dopuszczać każdą możliwość.
Reese poderwała się z miejsca, nie mogła dłużej tego słuchać. To było ponad jej siły. Wyszła bez pożegnania. Czuła się, jakby zeszła z karuzeli. Była jeszcze bardziej zagubiona niż przedtem. Wiedziała, że już nie będzie patrzyła na niego tak, jak wcześniej. Wyobraźnia podsunęła jej widok, małego Iry przytrzymywanego za te kręcone włosy przez silną męską rękę.
Przycisnęła ręce do brzucha na wysokości żołądka. Było jej niedoborze. Żałowała, że usłyszała to wszystko.
— Reese, czekaj!
Odwróciła się, w jej stronę szedł Benjamin.
— Zabrałem to, bo pomyślałem, że może mu się przydać. To nie są atrapy, więc pewnie je nosił na zmianę z soczewkami, je też zabrałem na wszelki wypadek.
Otworzyła papierową torebkę, którą podał jej Benjamin. Wewnątrz były dwa pudełka, kartonowe z soczewkami i to skórzane z wytłoczonymi złotymi inicjałami I.A.B. Otworzyła pudełko, wewnątrz znajdowały się okulary o oprawkach w kolorze indygo.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top