38. Oko za oko
1 listopada, półtora roku temu
Palec wskazujący Iry zawisł nad przyciskiem domofonu. Guziczki były tak wytarte, że z ledwością dało się odczytać naniesioną na nie numerację. Wiedział, który powinien wcisnąć, a mimo to czekał. Na co? Nie miał pojęcia, przecież jeśli go nie naciśnie, Sara nie dowie się, że stał na dole.
Nie, on już nawet nie stał, leżał na dnie i z każdym tygodniem było coraz gorzej. Zaczynał tracić cel z oczu. Gdyby chociaż mógł widywać ją częściej, być z nią sam na sam, a nie tylko zerkać ukradkiem, kiedy mijali się domu w Victora.
Wcisnął guzik, wyobrażając sobie dźwięk dzwonka rozlegający się w jej mieszkaniu. Nie miał pojęcia, jak brzmiał, ale czy to miało jakieś znaczenie? Czekał. Cisza. Nacisnął jeszcze raz, a kiedy usłyszał charakterystyczny trzask, powiedział:
— Saro, to ja. Otwórz, proszę.
Milczała.
Oparł czoło obok urządzenia. Ściana była chłodna, a jego ciało rozpalone.
— Proszę, wpuść mnie — zaskomlał niczym pies na uwięzi, którego pan porzucił w lesie.
Nie otworzyła i nie odpowiedziała. Czyżby wiedziała, że ją zdradził? Ale przecież nie zrobił tego specjalnie.
Zadzwonił ponownie. Spróbował jeszcze kilka razy, ale nadal nic. Cofnął się na skraj chodnika. Mimo późnej godziny w mieszkaniu paliło się światło, więc musiała być w środku. Wrócił pod domofon, czując, że ogarniała go złość. Ponownie wcisnął przycisk.
— Saro! Wiem, że tam jesteś! Nie udawaj, że nie! Otwieraj! — Kopnął drzwi, a potem poprawił pięścią.
Nie miała prawa trzymać go na dystans, nie kiedy tyle dla niej poświęcił! Kiedy robił te wszystkie rzeczy, których robić nie chciał. I po co to wszystko? Dla tej jednej godziny raz w tygodniu gdzieś na mieście, którą gotowa była poświęcić? Nawet od prostytutki dostałby więcej uczucia niż teraz od niej. Patrzyła i dotykała go tak, jakby był trędowaty.
Zadzwonił ponownie.
Dlaczego nie chciała go wpuścić? Nie była sama? Ta myśl wywołała falę gorąca, która rozlała się po całym ciele, a potem skierowała wprost do głowy.
Na pewno tak. Była z Aaronem! Z tym egoistą, któremu się wydawało, że może kupić sobie każdego. Że może mieć Sarę. JEGO Sarę.
W nieposkromionej furii dopadł do drzwi. Pragnął roznieść je, rozwalić w drzazgi, dopaść tego bubka i zatłuc na śmierć.
Nie wiedział, ile czasu minęło. Jak długo dobijał się do drzwi. Ktoś krzyknął z góry, żeby się uspokoił, bo wezwą policję. Kazał im spierdalać.
Ktoś inny, kto przechodził ulicą, nazwał go bratem i poprosił, żeby wyluzował. Ira pogonił go, omal nie rozwalając mu nosa.
Wrócił do drzwi, teraz to one stanowiły problem, były wrogiem, który nie chciał go przepuścić.
Błękitne światło i krótki sygnał koguta.
Byli tu. Oczywiście. Tchórzliwy Aaron, wolał wezwać gliny niż samemu stanąć do konfrontacji.
Ira odwrócił się. Dwóch policjantów stało przed radiowozem. Mieli pozycje, jakby czekali na skopanie tyłków. Czemu się tak garbili?
Jeden z nich trzymał dłoń na kaburze z pistoletem. Drugi mówił coś.
Mógłby ich zatłuc? Zdążyłby? Atak z zaskoczenia dawał taką szansę. Porządne kopnięcie w szyję i… i…
Ludzie, o czym on myślał?
Wypuścił powietrze, rozluźnił się i podniósł ręce do góry.
— Już mi przeszło — powiedział, odsuwając się od drzwi. — Pójdę do domu się położyć. Późno już. — Wcisnął dłonie w kieszenie i poszedł przed siebie niezatrzymywany przez policjantów.
Ile czasu krążył po mieście? Godzinę? Dwie? Noc była stosunkowo ciepła, więc miasto wciąż tętniło życiem, ale on czuł się jak zombi. Chciał z nią tylko porozmawiać, może się poprzytulać, popieścić. Potrzebował jej bliskości, bo działała na niego tak, jak nikt inny. Jej obecność sprawiała, że czuł jakiś wewnętrzny spokój i bezpieczeństwo. Tylko przy niej tak było.
Zatrzymał się i wcisnął palce we włosy, miał ochotę rwać je z głowy ze złości.
— Ira!
Odwrócił się, żeby zobaczyć, kto go wołał. Z czarnej limuzyny uśmiechała się do niego Anna. Wyglądała na lekko wstawioną.
— Może cię podwieźć? — zaproponowała.
Zastanawiał się tylko chwilę.
Oko za oko, pomyślał, wsiadając.
*
1 listopada
Klub dla Dżentelmenów
Pozory, musiał starać się je zachowywać, udawać najlepiej jak mógł.
— To chce pan powiedzieć, że wydano zgodę na budowę osiedla? — zapytał niski, korpulentny mężczyzna o wyjątkowo bujnej kasztanowej fryzurze. Kazał nazywać siebie Atosem. On i jego koledzy przybrali przydomki muszkieterów z powieści Aleksandra Dumas, ale nie dlatego że walczyli o sprawiedliwość, a przez swoje rzekomo francuskie korzenie.
— Teren został zrewitalizowany — odparł jasnowłosy dżentelmen ubrany w czarne brogsy z granatową podeszwą przeszytą czerwoną nitką, nad nimi pyszniły się równie czerwone skarpetki, powyżej niebieskie dżinsy z dziurami na kolanach, granatowy sweterek z dekoltem w serek i równie krwawy kołnierzyk koszulki polo. Aramis tak na niego mówiono.
Ira nie mógł oderwać wzroku od chudego kolana mężczyzny wystającego z dziury w dżinsach. Sam nigdy nie miał takich spodni. Bjørn twierdził, że wygląd atrakcyjnego menela był dobry dla lansera z internetu a nie dżentelmena.
— Z tego, co pamiętam, znajdowały się tam zakłady chemiczne — dopytywał Atos.
Aramis przełożył talię kart podaną przez Rose i odparł.
— To było dwadzieścia lat temu. Zobaczysz, działki będą się sprzedawały jak świeże bułeczki, bo ceny zrobimy trochę niższe niż w pozostałych regionach.
— A to nowe osiedle na północy też wasze? — Atos drążył temat.
— Tak, tam będzie ekskluzywnie i biało.
— Biało? — zapytał Ira, przyjmując karty od Rose. Trafiło mu się kiepskie rozdanie.
— Tak wywindujemy ceny, że kolorowych nie będzie na to stać.
— Panie Aramis — Ira starał się, żeby jego głos brzmiał łagodnie. — Apartheid ogłoszono zbrodnią przeciwko ludzkości, chyba nie chce pan wprowadzać tej polityki u nas. — Cisnął karty na stół. — Pas.
Portos roześmiał się radośnie, jakby Ira powiedział jakiś dowcip.
— W tym kraju segregacja rasowa jeszcze długo będzie dzieliła społeczeństwo. Nie czarujmy się, organizacje, takie chociażby jak Urban League, starają się poprawić sytuację, ale to my mamy pieniądze i władzę. Czasem dzielimy się jednym i drugim, ale robimy to tylko wtedy, gdy mamy w tym interes. Dziś nikt nie ośmieliłby się stworzyć „czerwonych linii”, ale wybudować osiedle na zrewitalizowanym terenie to inna sprawa.
Ira prychnął. Dobrze wiedział, czym były „czerwone linie”. Przykładem było Detroit w stanie Michigan. W latach 50 XX wieku, rurociąg wodociągowy został zbudowany przez miejską administrację w taki sposób, że ominął obszary zamieszkane głównie przez ludność afroamerykańską, ale przebiegał przez obszary zamieszkane przez białych. Takie praktyki miały na celu utrzymanie segregacji rasowej poprzez kontrolę dostępu do zasobów i usług.
Wyciągnął dłoń przed siebie, odmawiając przyjęcia kolejnego rozdania. Czuł się fatalnie w towarzystwie tych ludzi.
Wstał i wyszedł. Przemierzył korytarz aż do drzwi z magnetycznym zamkiem, przyłożył do niego kartę i wszedł na klatkę schodową. Na piętrze poszedł prosto do swojego biura. Na podłodze, przy stoliku kawowym, siedziała dziewczynka i układała puzzle. Miała blond włosy i ciemne oczy, Ira uważał, że była do niego podobna.
Usiadł w fotelu i nalał sobie brandy, ostatnio pił stanowczo za dużo.
— Znowu jesteś smutny? — zapytała Alicja. Ira nie znał jej prawdziwego imienia.
— Nie — odparł.
— Dorośli chcą, żeby dzieci mówiły prawdę, a sami ciągle kłamią. — Powiedziała Alicja, kładąc puzzla na przeznaczone mu miejsce. Wstała, chwyciła pluszowego królika i podeszła do Iry. — Masz gorączkę? — zapytała, wspinając mu się na kolana. Dotknęła czoła Iry i zmarszczyła brwi. — Nie masz, ale wyglądasz na chorego. Opowiedzieć ci bajkę?
— Znasz jakąś nową?
— Tak, wymyśliłam ją wczoraj, gdy był u mnie Pan Królik.
Ira zacisnął pięści, ale zaraz je rozluźnił. Nie chciał, żeby Alicja widziała, jak bardzo nienawidził tego miejsca, Pana Królika oraz innych dżentelmenów i dam, którzy odwiedzali to miejsce.
Alicja oparła swoje jasne czoło o jego, a dłonie przyłożyła do skroni, tak że Ira widział jedynie jej oczy, które teraz wyglądały jak u sowy.
— To jest straszna bajka — powiedziała — ale nie musisz się bać, bo na końcu, wszystko będzie dobrze.
***
14 kwietnia, obecnie
Viper odpalił papierosa, wyciągnął nogi i oparł je na stoliku kawowym. Musiał przyznać, że podobało mu się nowe mieszkanko Iry. Może nie było tak reprezentacyjne jak to w Seattle, ale miało ten swój loftowy, surowy urok.
— Zabierz buciory ze stołu — prychnęła Amanda, podchodząc z kubkiem czegoś parującego w dłoni. Szturchnęła kolanem udo Vipera. — Co tak śmierdzi?
— Też to czujesz? Jakby gównem. — Wciągnął powietrze nosem. — W sumie jebie tak odkąd tu przyszedłem. — Zaciągnął się dymem i wypuścił sporą chmurę. — Ira powiedziałby, że śmierdzi zdradą.
— Bardzo śmieszne. Jak dla mnie, raczej psią kupą. — Przeszła na drugą stronę stolika. — Rany! Christopher, masz kupę na bucie, stąd ten smród.
— Serio? — Zerknął na prawą, a potem lewą podeszwę. — Faktycznie. Cholera, świeżutka. — Dmuchnął dymem na białego adidasa.
Amanda wydęła usta.
— Viper, no! Okadzanie nic nie da. Idź to zmyć, a potem weź wiadro z mopem i umyj podłogę.
— Ej, to nie moja wina, że ludzie mają tu w dupach sprzątanie po swoich pieskach. Ja bym po swoim sprzątał.
— Ty nie masz psa. Zabieraj się z tym. Boże, teraz będę czuła ten smród przez cały wieczór. — Zacisnęła skrzydełka nosa i odsunęła się trochę.
Viper podniósł się z miejsca i, opierając stopę tylko na pięcie, powędrował do łazienki.
— Mogę sprawić, że będziesz czuła całkiem inny zapach — zażartował, ona jednak nie zwróciła na to uwagi.
— Tylko nie rób tego w umywalce ani pod prysznicem. Najlepiej weź jakąś miskę i…
— Dobra. Przecież wiem, jak się gówna pozbyć! — ryknął niezadowolony z faktu, że nie podłapała tematu.
Kiedy udało mu się usunąć brud z podeszwy, zajął się podłogą. W tym czasie Amanda stała przed uchylonym oknem i chyba próbowała wywietrzyć.
— Zastanawiam się, gdzie nocował — wypaliła nagle.
— Kto?
— Ira, oczywiście.
Viper poczuł ukłucie zazdrości. Odstawił mopa i podszedł do Amandy. Chciał ją objąć, przytulić i sprawić, by jej myśli zmieniły kierunek, w którym podążały. Chciał być dla niej ważny.
— Przestań. Jeszcze ktoś zauważy. — Wysunęła się i uciekła na środek salonu.
— Na przykład on? — Wskazał oświetlony światłem latarni chodnik.
Amanda podbiegła do okna, jakby liczyła, że Ira faktycznie stał na dole i ich obserwował. Walnęła go w ramię.
— Dlaczego mnie straszysz?
— A dlaczego ty udajesz, że ci na nim zależy?
— Nic nie rozumiesz.
— To mi wytłumacz. Chyba tyle możesz zrobić?
— A co tu tłumaczyć? Przecież wiesz, jak było. Och, to takie upokarzające, zdać sobie sprawę, że twój facet doprawia ci rogi z kobietą, która mogłaby być jego matką.
Tak. Tego Viper też nie rozumiał. Po co wozić się ze starą dupą, kiedy miało się pod nosem taki soczysty kąsek jak Amanda?
— Musisz go znaleźć — powiedziała nagle. — Zanim wszystko sobie przypomni i narobi więcej głupot. Myślałam nad tym i z psychologicznego punktu widzenia byłoby dobrze, gdyby poznał prawdę od przyjaciela.
— Zapominasz, że to ja go skatowałem? Kurwa, nigdy nie sądziłem, że w ten sposób będę musiał udowodnić wierność.
Podeszła, położyła dłoń na piersi Vipera.
— Dobrze zrobiłeś. Ojciec kazałby, wiesz co, i was, gdybyście okazali chociaż cień wątpliwości.
Viper prychnął. Oczywiście, że miał wątpliwości, i to jak cholera. Gdyby ich nie miał, Iry nie byłoby dziś pośród żywych. Dobrze, że zostali ostrzeżeni, inaczej nie potrafiliby tak dobrze odegrać swoich ról. Teraz jednak nie był już taki pewny, czy dobrze postąpił.
— Wrócisz do niego? — Zapytał, wciąż zastanawiając się, jak to rozegrać. Wiedział, że był tym trzecim i nie do końca pasował mu ten układ. Ira był spoko, ale jeszcze bardziej spoko byłoby móc nazywać siebie chłopakiem córki szefa.
Uśmiechnęła się.
— Oczywiście — odparła. — Przecież jesteśmy zaręczeni. On tylko musi zrozumieć, że powrót do mnie to najlepsze co może i powinien zrobić. Dlatego to ty musisz mu o tym przypomnieć. Przekonać, że ze mną będzie bezpieczny. Jestem tu dla niego. My jesteśmy tu dla niego. Narzeczona i przyjaciel… dwie najważniejsze osoby.
— Żeby przekonać, musiałbym go najpierw znaleźć. Kto wie, gdzie go poniosło? Bez pamięci może być gdziekolwiek.
— Podobno pojawia się czasami u Jinlonga. Zang doniósł ojcu. Poza tym wydaje mi się, że ma tu jakąś dziewczynę.
Viper wyczuł złość w głosie Amandy. Zastanawiał się tylko, czy była szczera, czy udawana.
— Ta gówniara nic nie znaczy — powiedział, chcąc zbagatelizować związek Iry z nieznajomą dziewczyną. Większy problem stanowiła ta starsza, która pomogła Irze podczas ataku, cholera, nawet nie wiedział czego. Ira po prostu w pewnym momencie zesztywniał, a potem prawie padł na glebę.
— Skąd wiesz, że nic nie znaczy? Wypisywała do niego. Widziałam wiadomości na telefonie. Do tego przysyłała mu zdjęcie jakiegoś dzieciaka.
— Ja też takie mam — wyciągnął telefon i wygrzebał z galerii mem z dzieckiem.
— Nie takie. Normalne zdjęcie. — Zaciągnęła się nagle powietrzem. — Boże, może ona jest w ciąży.
Viper opluł się piwem które właśnie pił. To komplikowałoby sprawę powrotu Iry do rodziny, ale rozwiązałoby problem jego związku z Amandą. Właściwie dlaczego miałby mu ją odstępować? Ira i tak jej nie doceniał.
— W sumie, jak o tym myślę, to kto go tam wie. Przecież nie pamiętał ani ciebie, ani mnie, Shorty chyba też nie. Może sobie jakąś przygruchał. — Zagryzł piwo krakersem. — Mmm, z tego, co się zorientowałem, to on nawet dwie dupy obrabiał.
— Co robił?
— No, kręcił, urabiał, zmiękczał, podrywał.
— Masz na myśli zalecał się?
— Zwał jak zwał. Faktem jest, że są dwie.
Amanda fuknęła i podeszła do wyspy kuchennej.
— Tak, jak powiedziałeś, stracił pamięć, więc to się nie liczy — odpowiedziała z wyraźną goryczą w głosie.
Viper nagle zwątpił. Może przesadził? Fajnie by było, gdyby Ira wrócił, ale Amanda sprawiała, że czuł się jakoś tak… Cholera, sam nie wiedział, jak to nazwać. Ona była inna niż laski, które znał. Chodziła wyprostowana. Siedziała sztywno, a jednocześnie elegancko i czasami używała takich mądrych słów, których Viper nie znał. Chciał znaleźć się w jej świecie. Chciał chodzić na przyjęcia z nią, a nie stać pod drzwiami. Chciał móc patrzeć jej w oczy, a nie zerkać na nią ukradkiem. Chciał, żeby była jego. Tak, właśnie tego chciał.
— Mogę mówić szczerze? — zapytał nagle.
— Oczywiście.
— Po co ci on? Przecież go nie kochasz. Starasz się udawać, że jest inaczej, ale ja wiem. Pamiętam, co mi mówiłaś.
— Daj spokój.
— On się nie zmieni.
— Przestań.
— Chcesz znowu cierpieć?
— Viper!
— Chcę wiedzieć dlaczego? Chyba mam prawo. Jeszcze tydzień temu byłaś ze mną, a teraz nie pozwalasz się nawet przytulić. Dlaczego, Amando? Czemu on?
— Bo ma coś, czego chce mój ojciec! Ok? Muszę to odzyskać, a żeby to zrobić, muszę go do siebie przekonać. Jak inaczej miałabym go zmusić, żeby mi to oddał.
Viper pokiwał głową.
— To jest właśnie słowo klucz — powiedział, myśląc o tym, że już wiedział, co musiał zrobić.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top