37. Dzieli nas tylko ludzka niechęć

14 kwietnia, obecnie

Willow zmywała naczynia, które nazbierały się z całego dnia i ze złością ciskała talerze na całkiem już spory stos.
To z pewnością był najgorszy dzień w jej życiu, a już na pewno od jakiegoś czasu. Czuła się samotna, wykluczona i w pewnym sensie zdradzona, i to po raz kolejny.

Otarła łzy napływające do oczu w rękaw kraciastej koszuli i rzuciła kolejny talerz.

— Musisz tak trzaskać? — spytał Tommy, który kończył właśnie jeść kanapkę z syropem klonowym.

— Jakby każdy zmywał po sobie, to nie byłoby takiego syfu! Nie jesteś już małym dzieckiem i mógłbyś zacząć po sobie sprzątać!

— Przecież sprzątam, a tam są też twoje gary.

Willow wylała resztę sfermentowanego soku z butelki i wyrzuciła ją do kosza.
— Skończyłeś? To wynieś śmieci — rozkazała, po raz kolejny myśląc o tym, co usłyszała z ust Iry, gdy rozmawiał z jej ojcem. Palące poczucie winy, a potem złości nie opuszczało jej od chwili, w której postanowiła sprawdzić, co oni razem tak długo robili. Wiedziała, że nie powinna, a mimo to stała przy uchylonych do zakrystii drzwiach i podsłuchiwała.

Ira opowiadał o swoim życiu w Norwegii, o studiach w Tromso, o przyjęciu w pałacu królewskim i swojej niespełnionej miłości. A fascynacja Willow potęgowała się z każdym słowem. On żył w świecie, który Willow znała jedynie z książek, filmów i tabloidów. Był ucieleśnieniem romantycznych marzeń młodej kobiety.

Potem jednak jego opowieść stała się relacją z niekończących się libacji, dyskotek, przelotnych romansów i przygodnych stosunków z ludźmi, których imion nawet nie znał, a wszystko to okraszone wspomnieniem kobiety, którą kochał.

Jego słowa niczym szpilki wbijały się w zakochane serce Willow i raniły ją do żywego. Nie wiedziała już, co było gorsze, to, że tak jak ona, był nieszczęśliwie zakochany i że chyba wciąż kochał tę kobietę. Czy to, że zdradził tę miłość wielokrotnie.

Odetchnęła głośno, starając się powstrzymać kolejną falę łez. Musiała przestać o tym myśleć. Musiała przestać myśleć o nim. W końcu Ira przypomni sobie wszystko i wróci do tej kobiety.

Tommy zabrał śmieci i wyszedł, ale nie dane jej było zostać samej. Ojciec cicho przystanął obok.

— Willow, możemy porozmawiać?

Kiwnęła tylko głową i wytarła nos w kuchenną ściereczkę. Wiedziała, że to nastąpi. Ojciec i tak długo czekał.

— Zachowałaś się w dzisiaj bardzo nieodpowiedzialnie i nielojalnie.

— Ale…

— Daj mi skończyć. Podsłuchiwałaś, a to wielce niestosowne. Nie pomyślałaś, że on nie chciał cię tym obciążać? Że są rzeczy, o których nikomu nie mówił?

— Tobie powiedział.

— To co innego. Ja jestem pastorem, strażnikiem i przewodnikiem na Ziemi. Mam pomagać takim, jak on wrócić do Boga, jeśli zbłądzili lub, tak jak w jego przypadku, pomóc im odnaleźć do niego drogę, jeśli nikt im jej wcześniej nie wskazał. Są rzeczy, Willow, których nie chciał ci powiedzieć, by cię chronić.

— Nie wiedziałam, że on ci się zwierzał. Chciałam tylko posłuchać przez chwilę jego głosu. — Patrzyła w podłogę, bo nie chciała, by widział, że zbierało jej się na płacz.

— Domyślasz się pewnie, co myślę o twoim uczuciu do tego człowieka?

Pociągnęła nosem.
— Adam też ci nie pasował.

— Przy nim Adam to grzeczny chłopiec, który swoim zachowaniem próbuje zwrócić uwagę rodziców. Jeśli miałbym kogoś gościć na święta to wolałbym Adama. Słyszałaś, co mówił Ira?

— Tylko część, nie podsłuchiwałam od początku.

— I całe szczęście. Mam nadzieję, że to dało ci do myślenia. Że rozumiesz… On nie jest dla ciebie. Zbyt wiele was dzieli.

Cisnęła gąbką do zlewu.
— Dzieli nas tylko ludzka niechęć. Każdy zasługuje na drugą szansę, sam tak mówiłeś. Czyli co? Ta zasada obowiązuje tylko mieszkańców Tatomy? On jest spoza, więc jego to nie dotyczy?

— Mówisz jak Reese.

— Słucham?

— Willow, zależy mi tylko na twoim dobru.

— Tak? To sam zmywaj sobie te głupie gary, bo mnie od tego ręce puchną!

Zostawiła go w kuchni i pobiegła do swojego pokoju. Miała ogromną ochotę odetchnąć świeżym powietrzem, pójść na stary most kolejowy, stanąć na jednym z przęseł i krzyczeć w przestrzeń, aż rozbolałoby ją gardło.

Zamknęła drzwi na klucz. Wyciągnęła z szafy kurtkę, otworzyła okno i wyszła na dach garażu. Nie pierwszy raz wymykała się z domu w ten sposób, dobrze że miała trampki bo gumowa podeszwa nie ślizgała się po gładkich gontach. Zatrzymała się na skraju i spojrzała w dół. Nie było wysoko, ale i tak za każdym razem trochę się bała. Usiadła, przerzuciła nogi nad rynną, potem obróciła się na brzuch i spróbowała zsunąć się w dół. Nagle poczuła, że ktoś obejmuje ją za kolana i ciągnie. Pisnęła głośno, a po chwili zdała sobie sprawę, że bezpiecznie stała na ziemi. Odwróciła się, gotowa w każdej chwili na konfrontację.

Przed nią stał Ira z lekko rozbawioną miną.
— Uciekasz z domu? — zapytał, szeptem.

— Chciałam się przejść — odparła, czując  przymus, by wytłumaczyć się z dziwnego zachowania.

— Akurat. Gdyby tak było, nie wymykałabyś się przez okno. Umówiłaś się z kimś?

Miała ochotę odpowiedzieć, że nie jest nim i nie rzuca się w ramiona pierwszemu lepszemu chłopakowi. Że nie zdradza miłości ot tak. A potem zdała sobie sprawę, że dokładnie tak postąpiła. Nie była od niego lepsza. Poczucie winy znowu wróciło, a zaraz po nim złość na ojca.

— Tak, uciekam z domu — odparła szybko. — Mam dość tego, że wszyscy mówią mi, co mam robić, jak żyć, co czuć i do kogo. Chcę żyć po swojemu. Potykać się i upadać, a potem podnosić się i czasem płakać. Chcę czytać niemodną poezję. Objadać się ciastem i oglądać filmy z lat dwudziestych, bo kocham stare kino. Chcę być niemodna, nieładna i niewysportowana, bo, do cholery, mam do tego prawo! — wyrzuciła z siebie wszystko to, co sprawiało, że czuła się ograniczona. Być może było tego więcej, być może nie zdawała sobie ze wszystkiego sprawy, ale w tej chwili, właśnie to wkurzało ją najbardziej.

Uśmiechnął się.
— Naprawdę tego tylko chcesz?

— Tak tylko tego.

Chwycił ją za rękę.
— To chodź. — Poprowadził w poprzek trawnika i podjazdu sąsiada wprost do czerwonego motocyklu.

Serce Willow załomotało przeraźliwie, gdy pomyślała, że będzie musiała wsiąść na tego dwukołowego potwora.
— Dlaczego rano uciekłeś? — spytała, starając się zapanować nad strachem.

— Nie uciekłem, tylko wyszedłem coś załatwić. — Poklepał siedzisko za sobą.

Bała się, ale usiadła, objęła go tak mocno, jak tylko mogła. Ruszył powoli i ku jej szczeremu zdziwieniu toczyli się tylko z prędkością patrolową. Nie tego się spodziewała.

***

26 października, półtora roku temu

Ira siedział przy długim stole i zaciskał dłoń na piłeczce, którą dostał od Abla. Robił to powoli, patrząc, jak podczas tej czynności zmieniał się jej kształt.

— Policja na pewno już się tym zajmuje — powiedział Jinlong siedzący naprzeciwko, trochę po prawej. Złoty Smok był głową rodziny z chińskiej dzielnicy.

Miejsce vis-à-vis zajmował Aaron, który miał tak skwaszoną minę, jakby najadł się kimchi. Po lewej stronie, na honorowym miejscu, siedział Victor.

— Ale sprawa dotyczy jednego z nas — dodał Dima i wskazał Afrykańczyka, który milczał do tej pory, choć sprawę omawiali już blisko pół godziny.

Ira pamiętał, że facet nazywał się jakoś tak dziwnie. Rozmawiał z nim tylko raz i wówczas tamten opowiedział mu historię swojego imienia. Ube w języku jego plemienia oznaczało włócznię. Nadano mu to imię, gdy miał trzynaście lat, zabił wtedy człowieka, który chciał zgwałcić jego matkę, a zrobił to właśnie włócznią. Od tamtej pory Ube było nie tylko jego imieniem, ale i bronią. Dziś krótka włócznia spoczywała na stole w holu, razem z bronią pozostałych mężczyzn i kobiety siedzącej po prawicy Ube.

Czuł jej chłodne spojrzenie na sobie.

To był mój syn — powiedział w końcu Ube, akcentując ostatnie słowo. — Mój jedyny syn, a wy chcecie zostawić sprawę policji? Jamais! — Walnął pięścią w stół.

— Papa, ne sois pas contrarié! — Młoda kobieta siedząca obok Ube, próbowała go uspokoić.

Dlaczego ma się nie denerwować? — zapytał Ira i przetoczył piłeczkę po blacie wprost w dłonie córki Ube. — Policja, nawet jeśli ujmie sprawcę lub sprawców, zamknie ich w cieplutkich celach. A przecież nie o to chodzi. Wszyscy tu jesteśmy… rodziną. — To ostatnie słowo ledwo przeszło mu przez usta. — Mamy się wspierać. Chyba po to się zjednoczyliśmy.

Ube odebrał piłeczkę córce.
— Co więc proponujesz?

Ira zerknął na Victora, a ten przytaknął, pozwalając mu powiedzieć to, o czym nie wszyscy wiedzieli.

— Z toksykologii dołączonej do raportu z sekcji zwłok wynika, że ktoś go otruł. Kokainę skażono karfentanylem. To środek dziesięć tysięcy razy silniejszy od morfiny. Używa się go do…

— Usypiania słoni! Wiem o tym, chyba lepiej niż ty, chłopcze — huknął Ube, po czym zwrócił się do Victora: — Wybacz, że to powiem, ale chłopak jest tu nowy i nie do końca mu ufamy. To, że nosi twoje nazwisko i w przyszłości ożeni się z twoją wnuczką nie oznacza, że powinien brać udział w tym plenum, a tym bardziej zabierać głos w sprawie śmierci mojego syna.

Ira uniósł ciemne brwi i rzucił zaskoczone spojrzenie kolejnemu czarnoskóremu mężczyźnie. Elijah wzruszył ramionami.
— Na mnie nie patrz, ja ci ufam, ale przekonać musisz jego. — Wskazał Ube.

Już miał powiedzieć, że nie zamierza nikogo o niczym przekonywać, gdy Elijah dodał:
— Pokaż mu.

Dobrze wiedział, co tamten miał na myśli.

— Właśnie — rzuciła Namzamo, uśmiechając się, jakby wiedziała, o czym była mowa. — Pokaż nam.

Zacisnął szczękę i zapatrzył się w piwne oczy pięknej córki Ube, a potem przeniósł spojrzenie na jej ojca.

— O czym on mówi? — dopytywał Victor.

Nie odpowiedział, czuł na sobie spojrzenia wszystkich. Wstał, zdjął najpierw okulary,  potem marynarkę, odwiesił ją na oparcie krzesła, później wyciągnął ze spodni obcisły czarny golf, który miał na sobie.

Spojrzenie Namzano powędrowało za jego dłonią, sprawiając, że poczuł się niezręcznie.

Ściągnął golf. Piętno było dobrze widoczne. Mógł unieść tylko rąbek koszulki, ale chciał, by zobaczyli, że nie miał nic do ukrycia.

Ube mruknął jak wielki zadowolony lew, który właśnie zaspokoił głód upolowaną przez lwice antylopą, a potem pokiwał głową z aprobatą.
— Słyszałem o tym — powiedział i odrzucił piłeczkę. — Piętno zwycięzcy. Ile walk stoczyłeś?

— Więcej niżbym chciał — odparł Ira, zerkając na Victora, którego twarz przybrała maskę obojętności. Wiedział, że stary Blacksmith był na niego zły. Chociaż może nie na niego?

Musiałbyś zobaczyć, jak Ira się bije. — Śmiał się Elijah. — Jak sam diabeł.

Ube postukał palcem wskazującym prawej dłoni, która swobodnie spoczywała na blacie.

— Mam twoje poparcie? — Ube zwrócił się do Victora.

— Oczywiście. Nie chcemy powtórki z dwa tysiące szesnastego z Medellin i narkotyków zanieczyszczonych lewamizolem, po którym ludzie gniją za życia.

Dima warknął z aprobatą.
— Ani tego co działo się w mateczce Rosji na początku milenium. Wy widzieli kiedy, co „krokodyl” robi z człowiekiem? Niegojące się rany zakażone gangreną, mięśnie odchodzące płatami od kości. Przecież jakby takie coś na nasz rynek trafiło, to ludzie ze strachu przestaną brać.

— Zyski spadną — dodał Jinlong.

A DEA dobierze wam się do dup, pomyślał Ira, siadając z powrotem na swoim miejscu.

Zapanował ogólny harmider, każdy miał coś do powiedzenia. Rzucali tymi niechlubnymi datami w historii produkcji i handlu narkotykami jak ciekawostkami przyrodniczymi. Ira zauważył, że Namzano szeptała coś Ube na ucho.

— Dobrze! — ryknął nagle Ube i podniósł się z miejsca. — Skoro jesteśmy jednomyślni proponuję, by sprawą zajął się chłopak Victora i moja córka. On udowodni, że naprawdę jest z nami, a Namzano wdroży się trochę. Zgadzasz się, Victorze?

Zapytany musiał przytaknąć, bo nic nie odpowiedział. Ira nie widział tego, gdyż przyglądał się swoim dłoniom. Gdzieś z tyłu czaszki zrodził się ból, który teraz promieniował na resztę głowy.

Pamiętał, że nim wszystko eksplodowało wrócił pod drzwi frontowe płonącego domu. Miały nowoczesne dwuskrzydłowe drzwi z pionowymi długimi uchwytami. Złapał za nie, ale były tak gorące, że rękawice stopiły się.

Odetchnął. Pewnie i tak nie poczuli swojej śmierci.

— Skoro Victor się zgadza, proponuję głosowanie. Kto jest za tym, żebyśmy sami poszukali mordercy i żeby zająła się tym moja córka i Ira?

Asbjørn, miał ochotę ich poprawić.

*

1 listopada, 3:30 rano,

Namzano stała obok, bo tak jej kazał, ale mimo to krople krwi dosięgły jej twarzy. Oddychała ciężko, jakby to ona okładała przed chwilą faceta pięścią odzianą w skórzaną rękawiczkę. Uśmiechała się. Chyba widok krwi jej nie przerażał. Przeciwnie, wyglądała na podnieconą.

Wyciągnęła chusteczkę i, nie przestając się uśmiechać, wytarła coś z jego policzka, a potem ust. Patrzyła na nie tak, jakby miała ochotę wgryźć się w niego.

Pomyślał, że to nieodrodna córka swojego ojca. Niebezpieczna. Słyszał o niej to i owo. Ponoć należała do tych kobiet, którym się nie odmawiało.

Dima kiwnął na swoich ludzi, a oni zapakowali nieprzytomnego gościa do skrzyni, którą wsadzili do krematoryjnego pieca.

Wszyscy potem stali i patrzyli jak płomienie błyskawicznie obejmowały skrzynię. Nie było mu żal. Ostatnio nie współczuł już nikomu. Był jak ojciec. Musiał taki być, tylko wówczas ich stosunki były dobre. A właśnie. Zerknął na zegarek. Musi złożyć mu życzenia, w końcu okrągła, sześćdziesiąta rocznica urodzin zdarzała się tylko raz. Uśmiechnął się sardonicznie. Tak jakby inne można było obchodzić kilka razy.

*

— Ira! Pozwól na chwilę — zawołała Namzano, gdy już siedziała w swoim samochodzie, wielkim suvie z przyciemnianymi szybami.

Gdy podszedł przesunęła się na kanapie i zrobiła mu miejsce. Wsiadł do środka. Nic nie powiedziała, tylko patrzyła. Instynktownie wiedział, o czym myślała. On też o tym myślał, gdy na nią patrzył. Na te jej wielkie, piwne oczy. Na to jak oddychała głęboko, wprawiając tym w ruch idealnej wielkości piersi. Jak układała usta. Czuł, że jeśli jej zaraz nie przeleci, to go rozniesie.

Nagle złapał kark Namzano, drugą dłoń zacisnął na szyi i przyciągnął ją do siebie. Uśmiechała się wciąż, gdy zaciskał palce, podduszając ją lekko.
Przełożyła nogę nad jego udami, chciała usiąść na kolanach, ale pchnął ją na fotel. Czuł, że mógłby pieprzyć ją i dusić jednocześnie, aż straciłaby przytomność, a ona zgodziłaby się na to.
Zawisł nad jej rozchylonymi i pełnymi ustami. Wyobrażał sobie, że są miękkie, ciepłe i… – oblizała górną wargę – wilgotne.

Poczuł dotyk na brzuchu, palce Namzano wędrowały ku górze. Zakołysał biodrami. Miał erekcję, ostatnio znacznie częściej, aż go to zaczynało denerwować, wciąż myślał o seksie.

— Pocałuj mnie — szepnęła.

Puścił jej szyję. Luźną sukienkę podciągnął wysoko, aż ponad piersi okryte jedynie cienką tkaniną koronki. Wsunął pod nią palce, ścisnął mocno. Syknęła. Uniosła głowę, chciała, żeby ją pocałował, ale on myślał już tylko o jednym. Zdarł z niej bieliznę. Ochoczo rozchyliła nogi. Złapała go za kark, ale uwolnił się, chwycił nadgarstki Namzano i zmusił, żeby trzymała je nad głową. Rozpiął spodnie i razem z bielizną zsunął je z bioder. Mruknęła głośno niczym czarna pantera, więc otarł się o nią i z uśmiechem na twarzy czekał na jej następną reakcję.

— Na co czekasz? — spytała, wijąc się pod nim.

— Aż ładnie poprosisz.

— Ładnie proszę.

Znowu się o nią otarł.

— Ładnie proszę i…?

— Ira?

— Źle. — Przesunął biodra i gdy był pewien, pchnął tak mocno, że aż stuknęła głową w wyściełany skórą panel boczny. Jej jęk z pewnością musiał być słyszalny na zewnątrz, ale nie przejmował się. Miał gdzieś ich wszystkich. Robił to, co zawsze sugerował mu ojciec, zaspokajał swoje potrzeby.

— Nie… tak… mocno… — poprosiła Namzano, dysząc jakby wyciskał z niej całe powietrze.

— Przypomniałaś sobie, jak mam na imię?

— I… ra.

— Jesteś pewna? — Przyspieszył, a ona zaparła się rękoma o szybę, jej głowa wciąż uderzała o panel boczny.

— Nie — jęknęła. — As… bjørn.

Poczuł, że zrobiło mu się cieplej, a serce pompowało krew z siłą, która aż rozsadzała czaszkę. Zakręciło mu się w głowie, a przed oczami pociemniało. Nie. Tylko nie teraz. Nie kiedy był tak blisko.

Co się działo? Z kim… Spojrzał w twarz kobiety, z którą uprawiał seks. Rozpoznał Namzano. Nie. Kurwa, tylko nie to! Dlaczego znowu to zrobił. Czemu się tak zapominał? Odsunął się szybko, ubrał, przeprosił ją i wysiadł.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top