36. Jest nas tyłu, ilu potrzeba

Wybaczcie, proszę, że tak się ociągałam z tym rozdziałem, ale nie byłam z niego zadowolona. Teraz już jestem.

14 kwietnia, obecnie

Porucznik Connor Cloud pędził jakby się paliło. Odgłosy ciężkich kroków odbijały się echem na pustym korytarzu, a jeśli ktoś jednak pojawił się na jego drodze, umykał szybko, zapewne bojąc się zderzenia z człowiekiem gabarytów Clouda.

Gdy znalazł się przed biurem prokurator Young, zapukał szybko i wszedł bez czekania na zaproszenie.

Young obrzuciła go poirytowanym spojrzeniem.

— Tak wiem — powiedział, siadając naprzeciwko — ale TO nie mogło czekać. — Pacnął zdjęciem na blat, nakrywając je wielgachną dłonią.

Young patrzyła na dłoń, a on celowo nie odkrywał zdjęcia. Chciał wzbudzić w niej zainteresowanie. W końcu odsłonił fotografię i stuknął palcem wskazującym w odwzorowaną na niej postać.
— Kutas żyje! — huknął.

Young milczała.

— Zgolił brodę, obciął włosy i skitrał się u Jinlonga. Nic dziwnego, że Kowale są tacy wściekli. Zdradził ich dla Triady.

Young oblizała usta.
— Sam dobrze wiesz, że to nie jest klub sportowy, z którego można się wypisać, gdy znudzi ci się dyscyplina — odparła, nie patrząc na zdjęcie. Zamiast tego zaczęła zbierać rozłożone na biurku papiery.

— To pewnie dlatego w zeszłym roku udało nam się przejąć transport broni i rozbić tę ich sortownię. Ten ciul zdradził to Jinlongowi, a on doniósł komuś od nas. Kogo masz w chińskiej dzielnicy? Kto jest tak blisko tej bandy? Ten twój żółtek? Xiao Zin? To on?

— Poruczniku Cloud, zapomina się pan.

— Być może, ale w mojej dzielnicy giną ludzie.

— Ludzie giną wszędzie, bez względu na dzielnicę i kolor skóry i to nie jest jego wina. — Wskazała zdjęcie.

— Tak? A skąd wiadomo, że nie? Może napuszcza ich na siebie. Dopóki Victor trzymał go krótko był spokój, a potem Victor się przewinął…

— I dobrze wiesz, że władzę przejął Aaron, a Irę uznaliśmy za martwego.

— Bo takie były plotki! Może właśnie tego chciał. Zniknąć i z ukrycia mieszać, a wszystko po to, by szybciej przejąć władzę.

— Ty naprawdę myślisz, że on tu wrócił dla władzy i pieniędzy? To absurdalne.

— Ten gość to świr. Widziałem go w klatce i wiem, że tak jest. Poza tym chodzą słuchy, że zadawał się z dziećmi.

— Na podstawie plotek go nie aresztujemy.

— Znajdę gówniarza, z którym się prowadzał.

— Cloud, na miłość boską, jesteś zły bo walka przeniosła się do twojej dzielnicy, ale ścigając jego niczego nie osiągniemy.

— Dlaczego? Dlaczego wygląda to tak, jakbyś go chroniła?

— A dlaczego ty się tak na niego zawziąłeś?

— Po prostu go nie lubię, i tyle.

— Skąd masz to zdjęcie?

— Co? — zbiła go z tropu. — A to ma jakieś znaczenie? Proszę tylko o nakaz aresztowania, przesłucham go i wyciągnę z niego…

— Cloud, to nie jest Guantanamo. Tu się nie stosuje takich metod, a ty nie jesteś agentem CIA. Co mam wpisać w uzasadnieniu? Nie lubię chuja, i tyle? Nie mam podstaw.

— Mamy nierozwiązaną sprawę zaginięcia tych dzieciaków, które urządziły sobie melinę w domu Bolta. Zniknęły zaraz po tym, jak w mieście zjawił się on. Ich znajomi twierdzą…

— Wszcząłeś śledztwo bez zgody prokuratury i przełożonego?

— Nie. Tylko sobie z nimi porozmawiałem.

— Mało masz roboty?

— To jest właśnie moja praca i zamierzam wykonywać ją sumiennie, a jeśli nie pamiętasz, to mamy jeszcze egzekucję, którą zgłosił świadek.

— Bezdomny alkoholik, który twierdzi, że piętnaście lat spędził w więzieniu w jakiejś tajnej, podziemnej bazie o nazwie Kassandra.

— Nie przesadzajmy, nie jest alkoholikiem. Czasami lubi sobie z kumplem chlapnąć, ale to jeszcze nie alkoholizm. Poza tym były ślady krwi i wymiocin. Czyżbyś zapomniała?

— I uważasz, że ten świr… — Wskazała palcem zdjęcie. — Ten bezduszny sadysta zabił tam kogoś, a potem zwymiotował, bo co? Kebab mu się cofnął? Nawet agenci sobie odpuścili.

— Ale ja sobie nie odpuściłem.

— W takim razie posłuchaj, a potem zastanów się, czy chcesz w to brnąć. Ira jest adoptowanym synem Aarona Blacksmitha, ale dokumenty adopcyjne, które złożono w wydziale obywatelskim, zostały sfałszowane. W domu dziecka, który w nich wskazano, nigdy nie było chłopca o imieniu Ira, ani nikogo do niego podobnego. Facet, który się tym zajmował, umarł na zawał tuż po adopcji. Wyjątkowy zbieg okoliczności, ale jeśli chodzi o Irę, to niejedyny. Prawie dziesięć lat temu, z nieznanych mi powodów, Blacksmith zrzekł się tych wątpliwie nabytych praw ojcowskich. Tym samym opiekę nad Irą powinno przejąć CPS, ale sąd rodzinny przekazał ją pozarządowej organizacji ChidrenCare, która wyrosła jak grzyb po radioaktywnym deszczu i równie szybko zniknęła. Na rozprawie przedstawicielem ChildrenCare był  Montgomery Weissman z działu prawnego Lazarda, tej samej firmy, która w dwa tysiące ósmym roku odegrała kluczową rolę we wzmacnianiu i restrukturyzacji głównych instytucji finansowych, w tym w likwidacji Lehman Brothers, największej upadłości w historii tego kraju. Że nie wspomnę o tym iż w dwa tysiące dziesiątym negocjowali porozumienie w sprawie restrukturyzacji greckiego długu, zapobiegając wypadnięciu Grecji ze strefy euro. Jak myślisz, jakim cudem ktoś taki zajął się sprawą dzieciaka znikąd i na czyje zlecenie?

Cloud poczuł, że musi do toalety. Zostawił zdjęcie na biurku i wyszedł. Zawsze podejrzewał, że Young kryła tego dupka, a teraz był o tym przekonany.

**

Haki siedział na zapleczu stacji benzynowej i przyciskał do twarzy woreczek z kostkami lodu.

Pracownik, a może właściciel stacji, przedstawiciel autochtonów o imieniu Noak, tak przynajmniej widniało na plakietce przyczepionej do flanelowej koszuli, stał nad Hakim z obojętną miną.

— Może jednak wezwać policję? — zagadał mężczyzna.

— Nie trzeba — odparł Haki głosem zniekształconym przez woreczek. — To mój przyjaciel.

Noak zaśmiał się nerwowo.
— Twój przyjaciel? W dość dziwny sposób okazuje, że cię lubi.

— Czasami tak ma. Nic mi nie jest. — Odsłonił twarz.

Mężczyzna wzruszył ramionami.
— Ja się tam nie znam. Na złamany nie wygląda, ale chyba powinieneś pojechać do szpitala i zrobić prześwietlenie. 

— Raczej nie ma takiej potrzeby. Nie walnął mnie aż tak mocno. — Chciał oddać woreczek, ale Noak go nie przyjął.

— Nie, już i tak częściowo się rozpuściły. Posiedź jeszcze trochę i potrzymaj, to nie spuchnie aż tak bardzo.

Świstak nad drzwiami gwizdnął przeciągle. Ktoś wszedł do sklepu.

— Muszę iść — oznajmił mężczyzna i wyszedł.

Haki wyciągnął telefon, włączył aparat i przeglądał się w ekranie jak w lusterku. Ścisnął nos u nasady, nie wydawało mu się, żeby był złamany. To już bardziej bolała go kość policzkowa, która przejęła cały impet oraz męska duma, którą musiał czasem upychać do kieszeni jak pomiętą, zasmarkaną chusteczkę zwróconą przez zapłakaną kobietę.
Spodziewał się ataku. W końcu nie był to pierwszy raz, kiedy Ira użył wobec niego przemocy. Mógłby zablokować cios, ale nie robił tego, bo wiedział, że wówczas przyjaciel zaczynał działać automatycznie niczym dobrze zaprogramowana maszyna.
Haki wolał oberwać raz i paść. To było jak czerwone światło na skrzyżowaniu, znak stopu czy biały ręcznik rzucony na ring, który powodował, że oprogramowanie Iry wstrzymywało rozpoczęte procesy. Ira nigdy nie bił leżącego. Powiedział kiedyś, że zrobił to raz i już nigdy więcej nie chciał tego powtarzać.

Na ekranie pojawił się dymek wiadomości.

„Czekam na parkingu przy Fred Meyer”.

No, nareszcie.

Haki cisnął woreczek z kostkami lodu do zlewu i wyszedł. Noakowi posłał uśmiech wdzięczności i już po chwili siedział w wynajętym samochodzie. W nawigację wpisał nic nie mówiącą mu nazwę. Okazało się, że Fred Meyer to dyskont spożywczy, a dotarcie tam zajmie mu zaledwie kilka minut.

Na parking wjechał od Valley Avenue, chwilę krążył po placu, przyglądając się zaparkowanym samochodom. W końcu stwierdził, że to zupełnie bez sensu i wówczas w lusterku mignęły mu harde męskie twarze w granatowym vanie, chyba Fordzie Transicie.

Zaparkował i wysiadł. Do ust wepchnął gumę do żucia. Kiedy znalazł się w pobliżu, boczne rozsuwane drzwi zostały otwarte, a z wewnątrz wychynęła znajoma Hakiemu twarz.

Nigdy wcześniej z nimi nie współpracował, ale pamiętał, że Ira miał coś wspólnego z Jazonem, coś więcej niż tylko wydarzenia towarzyszące przejęciu nastoletniego Iry w Meksyku.

— Wsiadaj — rozkazał Jazon i przesunął się na kanapie.

Nie myśląc, Haki wpakował się do środka. Ktoś zamknął za nim drzwi.

— Jest was tylko czterech? — zapytał, przyglądając się dwóm wystrzyżonym potylicom widocznym nad zagłówkami przednich siedzeń.

— Jest nas tylu, ilu potrzeba. — Odparł Jazon, przyglądając się uważnie Hakiemu. — Widzę, że Młody się znalazł czy wpadłeś na szafkę w kuchni?

— Mówisz tak, jakbyś nie miał go pilnować.

— Nie jestem niańką, a on jest dorosły, jakbyś nie zauważył.

— Nie miałeś go niańczyć tylko pilnować, żeby nic mu się nie stało.

— Nie było zlecenia.

— Jak to nie było zlecenia? Sam słyszałem, jak Bjørn rozmawiał o tym z moim bratem.

— Powiedziałem to zleceniodawcy, a teraz powtórzę tobie. Młody obracał się w takim towarzystwie, że gdybyśmy chodzili za nim jak psy gończe, mogłoby to przysporzyć więcej szkody niż pożytku. Ci ludzie — wskazał gdzieś poza furgonetkę — najpierw strzelają, a potem zadają pytania.

— To w sumie tak jak wy. Ale nawet jeżeli nie było zlecenia, w co wątpię, to chciałbym jednak zrozumieć, dlaczego dopuściłeś do tego, że on omal nie stracił życia?!

Jazon mruknął tylko. Chyba niełatwo było wyprowadzić go z równowagi.
— Jesteśmy oddziałem do zadań militarnych, nie firmą ochroniarską. Jak już wspomniałem nie było zlecenia.

Haki myślał intensywnie. Za dobrze znał Bjørna, by uwierzyć w to, że odpuścił. Nawet jeżeli na koniec obaj się pokłócili – o kobietę, oczywiście, bo oni zawsze kłócili się tylko o kobiety – to przecież jeszcze nie powód, by porzucać jedynego syna na pastwę losu i mafii. Dobrze pamiętał, co opowiadał mu Hallvor. Bjørn był wściekły, ale wierzył, że Ira sparzy się i wróci. Nie wrócił.

— Może wynajął kogoś innego — szepnął Haki, nie patrząc już na swojego rozmówcę.

— Wątpię. Ira by to zauważył. To bystry chłopak, a do tego szkolił go były agent GRU – Awarow, niezła szuja. Nie chciałbyś wpaść w jego ręce.

Zapadła chwila ciszy, podczas której Haki próbował przyswoić to, co powiedział Jazon. Ira nigdy o tym nie wspominał. Opowiadał różne rzeczy ze swojej przeszłości, ale to pozostało jego tajemnicą.

— On chciał zabrać Shorty i wyjechać — stwierdził nagle.

Jazon przytaknął.

— Wszystko było już dograne. Kiedy przestał się ze mną kontaktować, myślałem, że w końcu to zrobił.

— Mogłeś ją zabić, kiedy miałeś możliwość.

— Mogłem, ale nie zrobiłem tego. A wiesz czemu? Bo była gotowa o niego walczyć. Wezwałeś mnie po to, żeby roztrząsać przeszłość czy w jakimś konkretnym celu?

— Trzeba obstawić wszystkie miejsca, w których bywał. Tak jak mówiłem przez telefon. Jeśli się pojawi, trzeba go przejąć.

— Siłą?

— Tak siłą, bo dobrowolnie nie pójdzie.

— Moim zdaniem to nie jest najlepszy pomysł.

— Nie pytam cię o zdanie. Muszę zabrać go z powrotem do Norwegii, choćby siłą, bo… — Wskazał swoją twarz. — Jak widzisz, po dobroci nie pójdzie. Szczegółów znać nie musisz.

— I nie chcę.

Haki sięgnął do klamki, chciał wysiąść, ale naszła go jeszcze pewna myśl. Nigdy nie udało mu się uzyskać odpowiedzi od Iry, więc może Jazon.

— Wy się czasem widywaliście. Prawda? Ty i Ira. Mieliście jakieś wspólne… sprawy?

Jazon patrzył mu w oczy i nie mrugał.
— To informacja zastrzeżona. Nie jestem upoważniony by o tym mówić.

***

7 października, półtora roku temu

Kiedy wrócisz?

— Nie wiem. Za kilka dni. — Wrzucił kosmetyczkę do niewielkiej walizki.

Amanda rozciągnęła się na łóżku, wyginając kręgosłup w łuk. Była w samej bieliźnie. Nawet nie zauważył, kiedy się rozebrała, chyba chciała go sprowokować. Wiedziała, że lubił ten kolor, ale na jej bladej skórze kobaltowy wyglądał zbyt jaskrawo.

— Jak możesz nie wiedzieć? Nie wykupiłeś biletu powrotnego? — Przeciągnęła dłońmi po wewnętrznej stronie ud, przycisnęła palce do materiału majtek i zacisnęła nogi, uśmiechając się do niego.

Zaczynała go denerwować. Ostatnio wszystko działało mu na nerwy. Miał ochotę albo pieprzyć albo bić po pyskach. Dobrze wiedziała, że musiał się skupić i celowo go rozpraszała.

— Wrócę, gdy załatwię interesy — odparł i odwrócił się w stronę otwartej na oścież szafy.

— Masz jeszcze jakieś poza tymi, które wykonujesz w imieniu mojego dziadka?

Ira prychnął pogardliwie.
— Wyobraź sobie, że tak. — Wyciągnął z szafy biały pokrowiec. Teraz miał już wszystko.

— Szkoda, że nie mogę lecieć z tobą.

Odwrócił się. Amanda patrzyła na niego iskrzącymi z podniecenia oczami, a palce prawej dłoni znajdowały się teraz pod materiałem bielizny. Przełknął ślinę, nie odrywając wzroku. Pomyślał o tym, jak podniecenie działało na jej ciało i zapragnął sprawdzić, czy tak było. W jednej sekundzie oczyma wyobraźni dostrzegł wszystko to, co ukrywało się jeszcze pod koronką. W ustach poczuł lekko słodki smak lubrykantu, którym smarowała się jak balsamem po kąpieli. Zawsze chciała ładnie pachnieć i smakować, miała obsesję na punkcie higieny intymnej, czym niestety doprowadzała do częstych infekcji. Niby rozumiała, że nie powinna myć wnętrza ciała, a jednak nie potrafiła się powstrzymać.

— Umyłaś dłonie? — wypalił, nim zdążył się zastanowić. Czasem wewnętrzny demon był silniejszy niż wpojone zasady kultury.

Błogostan zniknął z twarzy Amandy zastąpiony przez coś, co mogło być zdziwieniem. Poderwała się z łóżka.
— Potrafisz wszystko zepsuć! — Trzasnęła drzwiami łazienki.

Uśmiechnął się lekko. Od jakiegoś czasu perwersyjną przyjemność sprawiało mu dokuczanie jej. Niby nic wielkiego, ot uwaga rzucona mimochodem, która wcale nie była obraźliwa.
Potrząsnął głową, wymierzając sobie mentalnego policzka. To nie było w porządku. Nie powinien karać jej za przewinienia Aarona, a mimo to czasem nie mógł się powstrzymać. Jakby wewnątrz niego siedziało głęboko skrywane zło. Dokładnie takie, o którym powiedział mu kiedyś Bjørn.

Gdy wróciła z łazienki usiadła z powrotem na łóżku i obrażona patrzyła w okno.

— Skończyłaś?

— Wal się.

— Samemu nie jest tak fajnie. — Złapał ją za stopy i pociągnął do siebie. W sumie miał jeszcze chwilę.

— Ej — pisnęła i usiadła na skraju łóżka.

— Myślałem, że masz ochotę na pożegnalny numerek.

— Już nie mam, możesz się nie fatygować.

Stał przed Amandą i patrzył na jej ciało, które dla innego mężczyzny byłoby idealne.

Pogłaskał ją.
— Mam jeszcze trochę czasu.

*

9 października

Płonący budynek, jak olbrzymi kandelabr, rzucał hipnotyzujące światło naokoło, malując okolicę ognistymi plamami. W chaotycznym tańcu pomarańczowobiałych płomieni obejmujących już więźbę dachową chwilami widać było wiatrowskaz stacji pogodowej szaleńczo mielący niewielkimi łopatami wirnika.
Na parterze spękana elewacja wokół okien ujawniała destrukcyjną moc białych  płomieni podsycanych termitem z ładunków zapalających. Odłamki szkła i nieduże okrągłe oczko wodne odbijały światło, sprawiając, że cała sceneria pulsowała intensywnością. Gęsty dym unoszący się ku gwiazdom był niczym ciemna chmura rozlewająca się po niebie. Widok przyćmiewał blask księżyca, a każda iskra świeciła niczym gwiazda.

Nawet z takiej odległości odczuwał nie tylko gorąc tego żywiołu, ale też jego dziką, nieprzewidywalną energię. Nie mógł oderwać wzroku, jakby mistyczna moc pożogi już na zawsze związała go z poniesioną ofiarą.

Nic nie poszło tak, jak powinno, a przecież wszystko dobrze zaplanowali i chociaż dostrzegał pewne niedociągnięcia, to Jazon twierdził, że nie będzie kłopotów. Były. Z niezrozumiałych przyczyn, których nawet Jazon nie potrafił wytłumaczyć, jego wywiad nie był dość dokładny.

Nie tak miało się to skończyć. Sczeznąć powinien tylko zwyrodnialec, do którego należał dom. Lista grzechów tego człowieka była długa, ale dla niego liczył się tylko ten jeden i obietnica, którą kiedyś złożył sobie i im. Poprzysiągł, że ich zabije.

Przeniósł spojrzenie na okna górnego piętra, gdzie jeszcze niedawno widział sylwetki zapewne przerażonych ludzi, być może rodziny. Nie mieli szans, żeby uciec ani oni, żeby im pomóc. Mogli tylko stać i patrzeć jak w panice kobieta próbowała otworzyć okno, ale przecież w tych inteligentnych domach z wentylacją mechaniczną i systemem rekuperacji okien się nie otwierało. W akcie desperacji cisnęła krzesłem, lecz ono tylko odbiło się od szyby. Potem zadziałał system antypożarowy, woda weszła w reakcję, wydzielił się wodór i wszystko eksplodowało.

Przymknął powieki, lecz obraz nie zniknął, zdążył się już wyryć w pamięci, odcisnąć jak piętno, które nosił na piersi. 

— Samson, zabierz go stamtąd!

To był głos Jazona. Jak zwykle twardy i rozkazujący.

Nie chciał odejść. Samson złapał go pod ramię, z drugiej strony pochwycił Abel. Odciągnęli go od żaru ognia, zawlekli na pobliskie wzgórze.
— Tam są dzieci? — zapytał, bo już nie był pewny tego, co widział. — Czy tam były dzieci! — wrzasnął, usiłując przekrzyczeć trzask pękających krokwi.

— Asbjørn, kurwa! Nie ma! Słyszysz? — Jazon ścisnął jego twarz w dłoniach, zmuszając, żeby odwrócił wzrok od budynku. — Nie ma już nikogo.

Miał ochotę walnąć Jazona w pysk, ale nie mógł zacisnąć pięści. Abel podstawił samochód. Wepchnęli go siłą, bo sam nie mógł się ruszyć, jakby podeszwy jego butów stopiły się i przywarły teraz do asfaltu.

Blask pożaru wciąż rozświetlał wnętrze samochodu, a on patrzył na przepalone rękawice i swoje poparzone dłonie, nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego takie były.

Abel wygrzebał coś z apteczki.
— Zaboli — powiedział i szarpnął, zdzierając rękawicę. — Mówiłem, żebyś tam nie szedł. Termit spala się w temperaturze do trzech tysięcy stopni. Gdybyś nie miał rękawic…

23 października

Chociaż nie było już tak źle, jak na początku, to wciąż potrzebował pomocy przy prostych, codziennych czynnościach. Za każdym razem pomagał mu Abel. Był sanitariuszem w wojsku i, jak sam opowiadał, na froncie nieraz opatrywał i takie rany.

Ira zerknął na telefon, który leżał obok niego. Znów dzwoniła Amanda. Nie miał ochoty z nią rozmawiać. Nie miał ochoty rozmawiać z nikim. Chciał być sam, ale nie mógł. Abel go nie odstępował.

— Nie zamierzasz odebrać, syneczku? — Troska tego mężczyzny wykraczała poza obowiązki sanitariusza. — Nie odzywasz się od dwóch tygodni. Wymierzanie sobie takiej kary niczego nie zmieni. Ezra popełnił błąd. Wszyscy go popełniliśmy. Skąd mogliśmy wiedzieć, że żona i dzieci tego człowieka cierpiały na bardzo silną postać alergii i nie opuszczały domu. Przez czas, który Ezra poświęcił na obserwację, nie widział ich ani razu. Syneczku, byłeś w środku, czy nie pomyślałeś, zresztą jak i my, że ten człowiek to jakiś szaleniec?

— Nie mam ochoty na tę rozmowę.

— Odwlekanie jej też niczego nie zmieni. Z doświadczenia wiem, że kobiety nie lubią być lekceważone.

— Nie to miałem… zresztą nieważne. Jak masz ochotę, to sam z nią pogadaj. Jesteś równie upierdliwy co ona. Dogadacie się. — Wyciągnął ręce przed siebie, zarzucił na drugą stronę ciała i przekręcił się na lewy bok.

Abel westchnął ciężko.
— Dam ci środek przeciwbólowy, bo chyba przestał działać.

— Skąd taki wniosek?

— Zaczynasz marudzić, syneczku.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top