32. Niech żyje król

13 kwietnia, obecnie

Budynek kliniki był nowoczesny. Na parkingu stało kilka samochodów, ale ten jeden, który dwa dni wcześniej parkował na tyłach pubu Leona, odróżniał się od pozostałych.
Haki nie miał wątpliwości, kto się nim poruszał. Zastanawiało go jedynie, co Aaron Blacksmith tu robił? Czyżby szukał Iry? Liczył na to, że go tu znajdzie? A może wiedział coś, czego nie odkrył jeszcze Haki?

Solberg wyminął wychodzących z kliniki ludzi i skierował się do dyżurki pielęgniarek.
— Chciałbym rozmawiać z dyrektorem tej placówki — powiedział, mierząc spojrzeniem niską, korpulentną kobietę o jasnych potarganych włosach, które wyglądały jak stóg słomy.

Dama chrząknęła głośno.
— W jakiej sprawie?

— Finansowej — odparł Haki. Nie zamierzał się tłumaczyć. Taka informacja powinna jej wystarczyć. — Proszę mi tylko wskazać piętro.

— Był pan umówiony? Doktor Song raczej nie ma czasu na…

— Brie, ja to załatwię.

Haki odwrócił się, jedną rękę wciąż wspierając na blacie kontuaru. Reese patrzyła na niego z udawaną obojętnością, a może raczej wrogością? Chyba nie przypadł jej do gustu już pierwszego dnia.

— Proszę za mną, panie Nilsen. — Poszła przodem.

Przeszli zaledwie kawałek. Reese zatrzymała się nagle, a wtedy on zrozumiał, że nie chciała rozmawiać przy świadkach.

— Czego tu chcesz? Przecież obiecałam, że dam ci znać, gdyby się zjawił.

Uśmiechnął się z wyższością. Naprawdę sądziła, że przyszedł tu dla niej?

— Chciałem spłacić dług Iry. Chyba ci to nie przeszkadza?

Prychnęła.
— Chyba nie masz pojęcia, jaka to kwota?

— Nie. Ale wiem jedno, to nie ma znaczenia. Ira nie będzie miał tu długu. Nigdy ich nie miał, ani wobec żadnej instytucji, ani tym bardziej ludzi. Więc jeśli jest ci coś winien, to podaj kwotę.

— Jeśli jest mi coś winien to przeprosiny.

— Na to bym nie liczył. Ira nie przeprasza, a przynajmniej ja nie słyszałem, żeby to robił.

*

Piętnaście minut później Haki opuścił biuro doktora Songa, którego mina mówiła, że jest niezmiernie zadowolony z faktu, że nie będzie się już musiał tłumaczyć przed udziałowcami z niezapłaconej faktury za leczenie. Haki zadowolony był trochę mniej, bo w przeciwieństwie do Iry, nie był dziedzicem niebotycznej fortuny Bjørna. Dobrze zarabiał, ale lubił wygodne życie oraz podróże, więc oszczędności miał mniejsze niż można by przypuszczać.

Telefon w jego kieszeni wybrzmiał najnowszym hitem Måneskin. Solberg wyciągnął go, przystawił do ucha i czekał, aż Hallvor się odezwie.

— Zaczęli w Indiach i Tajlandii  — powiedział brat głosem wypranym z emocji.

— Bjørn chyba nie lubił tych miejsc — stwierdził Haki.

— Chyba?

— Ira uciekł.

— Powtórz, bo zdaje mi się, że źle usłyszałem. Uciekł? Tak to ująłeś?

— Oddalił się. Tak brzmi lepiej?

— Chcesz powiedzieć, że znowu nie wiesz, gdzie jest? Zdajesz sobie sprawę, że czas się nam skończył?

— Jak zwykle dramatyzujesz. — Haki odwrócił się od okna i ruszył korytarzem.

— Nie dramatyzuję. Nie jestem panienką, którą wyruchał, zbrzuchacił i porzucił. Ale w odróżnieniu od panienki my mamy powody, żeby dramatyzować. Ty masz powód. Miałeś go znaleźć i namówić na powrót, a tymczasem dałeś mu uciec.

— Jak możesz? Wiesz, jak on musi się czuć? Pogubił się. Był tu zupełnie sam. Nic o sobie nie wiedział. Przecież on przeżył to wszystko ponownie, kiedy wspomnienia wróciły. Ta kobieta, Reese, mówiła, że płakał, kiedy… Żałuję, słyszysz, żałuję, że nie pomogłem mu, gdy uciekł. Mogłem…

— Haki! Do jasnej cholery! Masz egzekutora na karku, zdajesz sobie z tego sprawę? Jest w tej zapyziałej mieścinie. Jak myślisz, co poczuje Ira, kiedy się dowie, że nie powiedziałeś mu prawdy? Kolejny raz zresztą.

— Chciałem to zrobić, ale mnie nie słuchał. I… wydaje mi się, że… — Zatrzymał się nagle przed szklanymi drzwiami do jednego z pokoi. Po drugiej stronie, wsparta pośladkami o łóżko chorego, stała Reese. — Oddzwonię do ciebie później. — Rozłączył się, schował telefon i wszedł do pokoju.

Aaron Blacksmith puścił ramię kobiety i z gniewnym spojrzeniem odwrócił się do Hakiego.

— Cóż za spotkanie. — Haki uśmiechnął się szeroko i szczerze, choć wcale nie cieszył się z widoku tego człowieka. Wszedł do pokoju tylko dlatego, że Reese wyglądała na przestraszoną. Nie dziwił się jej, Blacksmithowi źle patrzyło z oczu.

— Pan Nilsen. Co pan tu robi?

— Pracuję. Ja ciągle pracuję. A pan?

— Odwiedzam teścia. — Wskazał łóżko.

Haki zerknął na leżącego mężczyznę. Wyglądał bardzo źle, jak ofiara raka, AIDS lub trucizny, która umiejętnie użyta, może zabijać bardzo długo.

— Współczuję — powiedział do Aarona, a potem zwrócił się do Reese: — Pani wybaczy, ale chciałbym porozmawiać z panem Blacksmithem na osobności.

Zaskoczona kobieta dopiero po chwili zrozumiała, co miał na myśli. Opuściła pokój, uśmiechając się do niego z wdzięcznością.

Haki podszedł bliżej łóżka. Zapatrzył się na wychudzoną twarz leżącego mężczyzny.
— Stary długo się trzyma, aż dziw, że jeszcze dycha.

— Słucham?

— Toksykologia pewnie niczego nie wykryła? — Zagrał va banque.

— Nie rozumiem?

— Jeśli lekarze i laboratorium nie wiedzą, czego szukać, to i niczego nie znajdą. Ot, kolejny dziadek z niewydolnością narządową. Pewnie pańska małżonka upierała się, żeby go tu umieścić, karmić dożylnie i przedłużać nieuniknione. Problem w tym, że dopóki król żyje koronacji nie będzie, prawda?

— Nie podoba mi się kierunek, w którym pan zmierza, panie Nilsen.

— Mamy w ministerstwie podobne problemy. Niby wszyscy wiedzą, że obowiązuje ich tajemnica, a i tak zawsze znajdzie się jakiś język, który nie potrafi siedzieć za zębami. Plotki, plotki, plotki. Gdzie się człowiek nie obróci, szepczą, obgadują, szkalują. Zawsze znajdzie się ktoś, kto coś słyszał, widział, wie lub podejrzewa. A przecież biznes jest biznes i tak naprawdę liczy się tylko bilans na koniec roku.

— Chce mi pan coś powiedzieć? — warknął Blacksmith, robiąc krok.

Haki wyciągnął cukierka, kulkę z sokiem w środku, odwinął go z papierka, wsadził do ust i rozgryzł.
— Chcę powiedzieć, że zarówno w moim, jak i pańskim interesie jest to, żeby Ira Bjørnsson lub Blacksmith, jeśli pan woli, znalazł się cały i zdrowy w Norwegii. Od tego zależy pański bilans końcoworoczny. Bo nawet jeśli kryzys na początku nie dotknie pańskiej kieszeni, to z pewnością uszczupli zarobki pańskich partnerów biznesowych, a wtedy… cóż… będą z pewnością szukali kozła ofiarnego. Jak pan myśli? Znajdą?

— Pan mnie straszy? Bo jeśli tak…

Haki rozprostował papierek z cukierka na którym wydrukowano trzy przeplecione ze sobą trójkąty i położył go na piersi Victora Blacksmitha.
— Ależ skądże, ja tylko podsuwam panu możliwe zakończenie nadchodzącego kryzysu.

Spojrzenie Aarona spoczęło na papierku.

**

Stał z kubkiem herbaty w dłoni i przyglądał się siatce otaczającej ring. Nie pamiętał, żeby tu przychodził, a mimo to miejsce wydawało mu się znajome. Jak gdyby wspomnienie przeszłości było niczym dwukrotnie naświetlona klatka negatywu. Obrazy przenikały się, tworząc karykaturę.

Mandżur stanął obok z energetykiem w dłoni. Patrzył chwilę w tę samą stronę. Potem wypił resztę napoju, a puszkę zmiażdżył w dłoni.
— Xiongdi — powiedział nagle, choć przecież nie byli braćmi. — Oni muszą zapłacić. Jinlong się zgadza. Pójdziemy z tobą.

Dopił resztę herbaty i odstawił kubek.

Chcieli iść? Dobrze. Ale gdzie? Na kogo? Czy to, co powiedział Jinlong było prawdą, czy tylko domysłem? Nie było dowodów, jedynie plotki, a plotki miały to do siebie, że często nie zawierały całej prawdy.

— Xiongdi? — Mandżur znowu nazwał go bratem. Czy byli sobie kiedyś na tyle bliscy, by tak się do siebie zwracać? — Ty wiesz, że jesteś jednym z nas. A tu, zdala od domu, wszyscy jesteśmy braćmi. Brat za brata odda życie.

— Nie składaj deklaracji bez pokrycia — odparł, a w myślach dodał, że nie dla niego chcieli iść na Irlandczyków. Nie za niego chcieli walczyć.

— Pamiętasz? — Mandżur wskazał ring. — Pamiętasz, jak mnie tam obiłeś? Do tej pory byłem niepokonany.

Nie odpowiedział. Milczenie było najlepszą metodą, by nikt nie zorientował się, że niczego nie pamiętał. Oni mówili, a on milczał, słuchał i rozważał.

***

15 czerwca, półtora roku temu

Ira zatrzymał się przed motelem, w którym był umówiony. Ten ktoś, kto podobno miał mu pomóc, chciał spotkać się z nim osobiście. To naturalnie pobudziło ciekawość Iry, ale i podejrzenie, którego nie zaspokoiła Sara. Pomimo nalegań nie powiedziała, ani kto to był, ani skąd wiedziała o prowadzonym śledztwie.

Siedząc na kanapie swojego motocykla i gładząc kciukiem okrytym skórzaną rękawicą korek wlewu, Ira przyglądał się dwupiętrowemu budynkowi motelu. Szereg drzwi do pokoi znajdował się na zewnątrz, prowadził do nich jeden, długi wspólny balkon zakończony schodami.

Zerknął na zegarek. Oczywiście przyjechał godzinę wcześniej niż był umówiony. Zaparkował na uboczu i czekał.

Na parking wjechał srebrny Chrysler 300C i zaparkował po przeciwnej stronie.

Ira podniósł przesłonę kasku. Zmrużył oczy. Z bliska widział gorzej, ale i tak nie był w stanie rozpoznać gościa, który wysiadł z samochodu i rozglądał się, jakby sprawdzając, czy jest bezpiecznie. Tak jakby mógł to określić po ilości samochodów i wiejącym wietrze. 

— Muszę sobie sprawić okulary, albo soczewki — szepnął Ira, przyglądając się potężnemu mężczyźnie.

Z miejsca pasażera wysiadła kobieta. Miała bluzę i kaptur zarzucony na głowę. Musiało być jej za ciepło, tak jak jemu teraz.

— Robi się coraz ciekawiej — mruknął Ira, podążając za nimi wzrokiem. Para przeszła przez parking i skierowała się wprost do drzwi pokoju numer siedem, tego, w którym był umówiony.

Ira nie lubił broni palnej, ale tym razem nie było nikogo, kto zabezpieczyłby jego tyłek. Rozpiął kurtkę i zacisnął palce na ukrytym przy prawym boku waltherze. Dostał go od Vipera i już wtedy uznał, że to był chyba najpaskudniejszy pistolet jaki widział. Kurkowy spust miał ponoć zapewnić lepszą precyzję strzału. Może i tak było, jeśli użytkownik nie był ślepy jak kret, a Ira widział coraz gorzej.

Przeszedł przez parking, stanął pod drzwiami i wyciągnął broń.

Chuj z tym. Będzie co ma być.

Gwałtownie otworzył drzwi, wparował do środka. Kobieta stała tuż za nimi odwrócona do niego plecami, więc złapał ją za szyję, ścisnął, a broń wycelował w mężczyznę. Facet nie zdążył nawet sięgnąć po swojego gnata.

— Spokojnie — sapnęła kobieta i spróbowała odwrócić się w jego stronę.

— Kim…? — Nie było sensu pytać dalej. Rozpoznał ją i puścił natychmiast. Victor już dawno pokazał mu tych, którzy liczyli się w mieście.

Prokurator Young uciekła do swojego pomocnika i ukryła się za nim. Ira mierzył do faceta, który starał się nie okazywać strachu, ale przecież musiał się bać. Każdy, a przynajmniej prawie każdy, na jego miejscu bałby się.

Ira zagryzł wargę. Miał ochotę wyjść od razu, ale obiecał Sarze, że porozmawia z tymi ludźmi. Ponadto interesowało go, co mają do powiedzenia.

Zabezpieczył broń i schował. Zdjął kask, który przezornie zostawił na głowie w razie, gdyby wiekolud okazał się jednak szybszy niż zakładał.

Prokurator odetchnęła głośno.
— Tak myślałam, że to ty.

— Raczej miała pani taką nadzieję.

— Nie, ja wiedziałam.

— Ciekawe skąd?

— Jesteś dość wysoki…

— Dobra! Darujmy to sobie. Czego chcecie?

— Może usiądziemy? — zaproponowała Young.

— Raczej nie.

— Tak będzie nam się wygodniej rozmawiać.

— Konkrety, pani prokurator. Czego pani ode mnie oczekuje?

— A to nie jest oczywiste? — wtrącił się mężczyzna. — Ty pomożesz nam, a my tobie.

— Niby jak?

Prokurator wysunęła się do przodu.
— Pomóż nam rozpracować Blacksmitha i resztę. Potrzebujemy czegoś więcej niż to, co mamy. Twardych dowodów, których nie da się podważyć.

— Ponoć jesteś człowiekiem honorowym i brzydzisz się przestępczym półświatkiem — dodał mężczyzna. — Udowodnij to.

— Co będę z tego miał?

Wielkolud parsknął z pogardą.
— A nie mówiłem? Interesowny jak każdy z nich.

— Cloud, przestań! — upomniała go Young i zwróciła się do Iry: — Zapewnimy ci status świadka koronnego.

Teraz to Ira się roześmiał.
— Pani prokurator, chyba słabo się pani przygotowała. Ja nie potrzebuję waszej ochrony, waszej wątpliwej łaski. Nie interesują mnie roszady na tej planszy. Mam w nosie to miasto, jego mieszkańców, tych uczciwych i tych, którzy kombinują. Nie interesuje mnie wasz nieudolny organ ścigania i równie nieudolne sądy.

Mężczyzna, którego Young nazwała, Cloud, wysunął się do przodu z zaciśniętą szczęką. Widać wziął przytyk Iry personalnie. Young złapała go za ramię.

— Jeśli nam pomożesz oczyścimy to miasto — powiedziała.

— Wierzy w to pani? Bo ja nie. Po tych, którzy są, przyjdą kolejni i następni, a wie pani dlaczego? Bo świat nie znosi próżni. Poza tym wiecie, jak głęboko to sięga? A raczej jak wysoko musielibyście się wspiąć? Nie macie takiej drabiny.

— Może i nie mamy, dlatego potrzebujemy pomocy. Ira, proszę, pomyśl o tych, którzy bronić się sami nie mogą. O najsłabszych, niewinnych, tych, którzy cierpią najbardziej. Ty wiesz najlepiej, jak to jest, byłeś jednym z nich, jednym z tych dzieci z Klubu…

— Wiecie o tym i nie zrobiliście do tej pory nic?

— Sara Tandeman

— Co na nią macie? — Doskoczył do Young. Mógł znieść to, że chcą go przekabacić, zniósłby wszystko, ale nie to, że wysługiwali się Sarą.

— Spokojnie. — Cloud znowu osłonił Young. — Powiedziano nam, że możesz pomóc, ale, jak widzę, ciebie to nie interesuje. Może w pierdlu zrozumiesz, że popełniłeś błąd.

— Straszysz mnie?

— Ostrzegam.

— Gdybyście coś na mnie mieli, rozmawialibyśmy w innym miejscu. Mam rację, Klaro. — Zaglądnął jej w twarz. Patrzyła jak wtedy, dobrze pamiętał jej minę i to, co mu powiedziała. — Nie jestem kapusiem — warknął.

**

— Jak mogłeś? To ja staram się wyciągnąć cię z tego bagna, a ty bijesz policjanta?! — Aż ją nosiło z nerwów.

— Jak ja mogłem? To ty zdradziłaś! Złamałaś pierwszą i najważniejszą zasadę — z glinami się nie gada!

— Wiem, że Bolt wpajał ci kodeks jak tresurę psu, ale chyba potrafisz myśleć samodzielnie.

— Kurwa, Saro! Oni cię za to zabiją.

— Myślisz, że o tym nie wiem! Że nie biorę tego pod uwagę? Myślę o tym ciągle, w dzień i w nocy, kiedy nie mogę spać. Ale wiesz co? Odkąd podjęłam tę decyzję, sypiam znacznie lepiej. Wreszcie robię coś pożytecznego.

— Głupia babo! — Przyciągnął ją do siebie. — Obiecałem Victorowi, że znajdę konfidenta. Rozumiesz? Wyrok już zapadł. Chcesz skończyć w zakładzie u Dimy?

— Chcę oczyścić własne sumienie, bo w przeciwieństwie do ciebie je mam.

— To gratuluję. Wiesz, gdzie cię ono zawiedzie?

— Wiem doskonale, ale zanim tam trafię, zabiorę te łajzy ze sobą. Tych biznesmenów, polityków, aktorów, wszystkich. Rozumiesz? Wszystkich, którzy korzystają z oferty Klubu.

— Siedzisz w tym tyle lat, dlaczego dopiero teraz?

— A jak myślisz? Nie byłeś tam. Nie widziałeś. Trafiają tam coraz młodsze dzieci.

— Za kogo ty mnie masz! Za jednego z nich! Nie biorę w tym udziału. Może i jestem skrzywiony, ale nigdy bym… Wolałbym się wykastrować.

— Trzeba im pomóc.

— Nie, Saro. Musimy stąd wyjechać. Znaleźć dla siebie miejsce. Świat jest duży. Gdzieś będziemy mogli żyć w spokoju, ty i ja. Proszę, wyjedź ze mną. Poradzimy sobie. — Ujął w dłonie jej twarz. Musnął wargami policzek. — Proszę. Nigdy nikogo o nic nie prosiłem, ale ciebie błagam. Wyjedź ze mną.

Stali pod mostem George Washington Memorial na przeciwko ponad pięciometrowej, betonowej rzeźby trolla, którą w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku zbudowano by ograniczyć obecność bezdomnych w tym miejscu.

Sara zerknęła na brzydką gębę trolla, a potem na ładną twarz Iry. Wydawał się taki szczery w tym, co przed chwilą powiedział. Objęła go i stanęła na palcach, by dosięgnąć ust, których tak bardzo pragnęła. Całowali się szybko, jakby w obawie, że ktoś ich zaraz przyłapie.

Odsunęła się, patrząc w te czarne, roziskrzone oczy. Uśmiechał się lekko, jakby już powiedziała: tak. Jego propozycja była kusząca. Uciec i mieć go tylko dla siebie. Czemu nie? Chociaż raz pofolgować własnym pragnieniom. Zrobić coś wyłącznie dla siebie i może dla niego? Teraz i ona się uśmiechnęła, a on chyba odebrał to opacznie.

— Ira, nie mogę. Ale ty wyjedź, póki możesz, póki jest jeszcze czas. Zostaw to. Całe życie przed tobą, nie marnuj go na mnie.

— Nie mów tak. — Spróbował pochwycić jej dłoń, ale mu nie pozwoliła. — Pojadę tylko z tobą.

— Ja muszę tu zostać, dokończyć to, a w tym celu muszę być jak najbliżej Aarona, na każde jego skinienie i robić wszystko, czego oczekuje, nawet jeśli chodzi o te sprawy.

— Co ty wygadujesz? Co robić? Przecież on ma żonę, co możesz dać mu ty, czego nie dostanie od takiej pięknej kobiety, jaką jest Anna.

— Są rzeczy, których ona mu nie da i sprawy, o których z nią nie rozmawia.

— A ty mu to dajesz? Jesteś jego kurwą?

— Ira!

— Płaci ci, więc nią jesteś, Saro. Możesz sobie nazywać to jak chcesz, zasłaniać się wyższą koniecznością, ale taka jest prawda. Robisz to, bo tak ci pasuje!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top