30. Urodziny

12 kwietnia, obecnie

Stojąc na chodniku przed domem o dwukolorowym dachu, Haki przeciągnął się, jakby dopiero wyszedł z łóżka. Wsadził gumę owocową do ust i wolno ruszył do drzwi.

Nacisnął dzwonek i obejrzał się. Na podjeździe było pusto, a z tego, co powiedziała Pinki, Ira zabrał swój motocykl, więc jeśli by tu był, maszyna stałaby pewnie gdzieś przed domem.

Jeszcze wczoraj Haki liczył na to, że Ira sam wróci. Pojeździ po okolicy, zmarznie, zgłodnieje, przepuści te parę marnych dolarów, które miał, i na tym się skończy. Ale Ira nie wrócił. Nie zabrał telefonu, a pieniędzy podobno nie miał.

Że też nic nie powiedział. Uparty jak zawsze. Żeby sobie chociaż wszystko przypomniał. A może zniknął, bo tak się stało? Wtedy niespodziewane pojawienie się ojca Amandy nie byłoby takie dziwne. Jeśli plotki były prawdziwe, to Blacksmith powinien wykupić już sobie kwaterę na Cmentarnej.

Haki ponownie nacisnął dzwonek. Chyba wcześniej zrobił to za słabo, bo nie przypominał sobie, żeby słyszał tę dziwną melodyjkę. Po chwili drzwi otworzyła młoda kobieta. Haki zamarł z niewypowiedzianym: witaj. Młoda kobieta nie była tą samą, z którą Ira obściskiwał się przed pubem.

— Dzień… dobry… — powiedział niezbyt pewnie.

— Ojca nie ma — odparła dziewczyna.

— I dobrze — palnął, myśląc o tym, że ta druga była starsza, ale chyba za młoda, żeby być matką tej. — Szukam Iry.

Dziewczyna szybko wyszła przed drzwi i zamknęła je za sobą.
— Pan jest z policji? Nic mu nie jest? Proszę powiedzieć, że wszystko z nim okej. Ciotka mówiła, że podejrzewacie go o zabójstwo Aziza… — Przycisnęła dłonie do ust, a w oczach zaszkliły się łzy. — Ale on tego nie zrobił. Nie wierzę w to. Słyszy pan? On by nie…

— Spokojnie. Nie jestem z policji i nie przyszedłem go aresztować. Domyślam się też, że go tu nie ma?

— Nie. — Otarła łzy

Reakcje dziewczyny były nazbyt żywiołowe i Haki zaczął podejrzewać, że łączyło ją z Irą coś więcej niż tylko platoniczna znajomość. Ira, jak widać, nadal borykał się z niemożnością podjęcia decyzji. Zawsze miał problem z kobietami i Haki czasami był świadkiem wybuchów kobiecej złości. Ira przyjmował te słowne pomyje wylewane na jego głowę z lekkim uśmiechem na ustach i zaciśniętymi pięściami. Panował nad sobą, ale w jego przypadku, granica była bardzo cienka.

W drzwiach pojawiła się ta druga, Reese.
— Mówiłam, że macie nie otwierać! — huknęła na dziewczynę, a potem zwróciła się do niego: — Ty? Czego chcesz?

— Szukam Iry.

— Tu go nie ma! Nie sądzisz chyba, że po tym, co się stało, wpuściłabym go do domu?

— A co się stało? Poza tym widząc, jak migdaliłaś się z nim przed pubem, właśnie tak pomyślałem.

Młodsza z kobiet rzuciła zaskoczone spojrzenie starszej.
— Nie teraz, Willow — warknęła Reese.

Dziewczyna o imieniu Willow, poczerwieniała, zacisnęła usta i widać było, że walczy ze łzami.
— Wolałabym, żebyś tu nie wracała. — Weszła do domu i trzasnęła drzwiami tak, że aż szyby zadrżały.

— Willow! — ryknęła Reese, po czym odwróciła się do Hakiego. — Nie chcę cię tu więcej widzieć. Ciebie i jego też nie. Jeśli któryś z was zjawi się tu jeszcze raz… wezwę policję.

Haki zagryzł gumę.
— Zazdrość to zły doradca.

— Ostrzegam!

— Ciekaw jestem, która z was była pierwsza? — zamyślił się, zerkając w niebo.

— Nie twoja sprawa.

— W sumie Ira lubi starsze, dużo starsze kobiety — uśmiechnął się wrednie. Nie lubił jej. Nie wzbudzała sympatii ani zaufania, pomimo tego że tak sprawnie zajęła się Irą, gdy miał atak pod pubem. — Ale… — dodał — wprowadzenie takiej młódki w świat zabaw erotycznych mógł…

— Dzwonię na policję.

— Jak będziesz rozmawiała z szeryfem, to nie zapomnij pozdrowić go od Erica Nilsena.

Złapała za klamkę, a on za jej dłoń. Ścisnął mocno. Zamarła, próbując ukryć szyję w ramionach.
— Posłuchaj, chcę tylko wiedzieć, czy Ira był tutaj. Z tego, co zauważyłem, byliście blisko, więc to chyba logiczne, że pomyślałem…

— Tak. Był. Chciał rozmawiać z Willow, ale go pogoniłam.

— Mówił coś? Muszę wiedzieć wszystko.

— Był… — Westchnęła. — Jakiś dziwny. Odmieniony. Jak nie on. Warczał na mnie wściekle.

— Czyli wraca do siebie.

— Słucham?

— Nic. Głośno myślę.

— Tak, jak mówiłam, chciał widzieć się z Willow. Ale po śmierci Aziza — głos jej się załamał — i tym, co powiedział…

— Co powiedział?

— Zapytałam go, co czuł, gdy zabijał człowieka? Odpowiedział, że nic. — Odwróciła twarz i spojrzała mu w oczy. — Że nie czuje się absolutnie nic. Że… — Rzuciła przerażone spojrzenie na drogę, po której powoli toczyło się czarne Camaro. Dźwięk jego silnika niósł się po pustej ulicy. Może przypomniał jej dźwięk silnika maszyny Iry, dlatego tak się przestraszyła?

— To nie on. Co jeszcze powiedział?

— Że… myślał, że będzie czuł się gorzej. Ale nie było tak źle i że każdy kolejny raz był łatwiejszy.

Haki westchnął. Sam nie wiedział, co o tym myśleć. Ira najwyraźniej pogubił się w swoich wspomnieniach i domysłach.

Wyciągnął wizytówkę.
— Zadzwoń, gdyby się zjawił.

Zerknęła na nią i uniosła brwi. Chyba zaskoczyło ją to, co na niej było.

— Wolałabym, żeby się nie zjawił.

— Zrobi to. Kwestia tego kiedy? Jeśli przyjedzie, zadzwoń do mnie, a jego zatrzymaj jak najdłużej. Nie bój się. Nic ci nie zrobi. Jest sentymentalny, chyba że…

— Że?

— Będzie miał powód.

Pobladła. A na dźwięk silnika Camaro, które właśnie ruszyło, podskoczyła ze strachu.

Aż tak bała się Iry?

**

Zaparkował przed domem, który kiedyś należał do Bolta. Pamiętał, że brama miała rustykalny styl, teraz zaś składała się z poziomych ocynkowanych listewek, które nadawały jej nowoczesny wygląd. Przez bramę można było dostrzec podjazd, wyłożony nową kostką brukową, podświetlane aranżacje ogrodowe i sam budynek, który musiał przejść gruntowny remont.

Na ulicy zatrzymał się srebrny ford. Włączony kierunkowskaz sugerował, że kierowca chciał skręcić i wjechać na podjazd, który teraz blokował czarny motocykl.

Wycofał maszynę i, przyglądając się, czekał, aż samochód wjedzie za bramę. Auto stanęło przed garażem, ze środka wysiadło dwoje dzieci oraz kobieta, one popędziły do domu, a ona stała, przyglądając się ich milczącemu obserwatorowi.

Włączył silnik, podkręcił manetkę i ruszył. To od dawna nie był jego dom.

***

5 czerwca, dwa lata wcześniej

Słońce przyjemnie grzało przez szybę. Ira stał przed oknem i wpatrywał się w budynek przy sąsiedniej ulicy. Był w dobrym humorze. Wybrał numer do Sary.

„Nie dajesz za wygraną co?” — spytała, kiedy w końcu odebrała.

— Nie. Zawsze byłem uparty.

„Dziękuję”.

— Za co?

„Już ty wiesz za co”.

— Nie, poważnie, nie mam pojęcia.

„Za to, że zabrałeś pana Hauptmana i jego psa do weterynarza”.

Miałem akurat trochę czasu. A propos, jutro nigdzie się nie wybieraj, bo mam dla ciebie urodzinową niespodziankę.

„Skąd wiesz, kiedy mam urodziny? Zresztą nieważne, jutro pracuję”.

— Otóż nie pracujesz. Victor dał ci wolne, a raczej da, dzisiaj. Pomyślałem, że moglibyśmy spędzić ten dzień razem, bo wiesz… ja też mam…

„Razem? Wybacz, ale nie obchodzę urodzin”.

— Ja zazwyczaj też nie i dlatego pomyślałem, że możemy zrobić to wspólnie. Cały dzień, tylko ty i ja.

„Ira, nie możesz planować mi dnia”.

— I nie planuję, zapraszam cię do siebie, na małe świętowanie naszych urodzin.

„Naszych?”

— Tak, ja też jutro mam urodziny.

Roześmiała się.
„To ty w ogóle wiesz, kiedy one wypadają?”

Ton z jakim to powiedziała, był wręcz odrażający. Dlaczego mówiła takie rzeczy?

„Ira, przepraszam, czasami wygaduję straszne głupoty”.

— Nie. W porządku. Masz rację, nie wiem. To tylko umowna data, nic nie znaczy. Nie powinienem jej świętować, pomyślałem tylko, że to niesamowity zbieg okoliczności, że ty i ja… ale masz rację. To tak jakbym świętował to, że zostałem sprzedany.

„Ira, jeśli naprawdę chcesz możemy razem gdzieś wyskoczyć, ale nie jutro. Po pracy zawsze jadę na grób mamy, a potem odwiedzam jej siostrę, ona też ma wtedy urodziny i zjeżdża się cała jej rodzina. Dlatego nie obchodzę swoich”.

Zamilkła i on też nic nie odpowiedział, łajał się w myślach, za to że znowu założył, że będzie tak, jak on chciał.

„Jesteś tam?” — spytała po chwili milczenia.

— Tak. Zamyśliłem się. Wybacz. — Rozłączył się. Był zły na siebie i na to swoje cholerne szczęście. Podszedł do lodówki, wyciągnął karton z tortem i wrzucił go do kosza.

6 czerwca

Cały dzień padało, jakby sama natura wiedziała, że Ira miał chandrę. Nad miastem wisiały ciemne chmury, z których lał się rzęsisty deszcz, a on większość dnia spędził w łóżku. Leżałby tak pewnie do teraz, gdyby nie zadzwonił Viper.

Wiatr dął od portu, niosąc ze sobą słone krople pomieszane z deszczem. Ira oblizał usta, na których osiadły. Smakowały dokładnie tak, jak się spodziewał. Zerknął jeszcze raz na szereg zrujnowanych kilkupiętrowych budynków mieszkalnych. Wiedział, że teren należał do Victora i wkrótce miała ruszyć rewitalizacja. Najpierw jednak będzie trzeba pozbyć się kilku nielegalnych i niechcianych lokatorów. Ale nie po to tu byli.

Zamknął szybę w samochodzie.

— Jesteś tego pewien? — zapytał Viper, w jego głosie słychać było zwątpienie.

— Gdybyś z nimi nie kolaborował, nie musielibyśmy tego robić.

— Skąd mogłem wiedzieć. Ta laska mnie wykorzystała.

— To zacznij używać rozumu a nie tylko fujary. Naraiłeś im tyle towaru, że mogliby pół portu wysadzić. Zapytałeś ich chociaż raz, po co im to?

— Nie wiedziałem, że to terroryści? Nie mieli tego na czołach wypisanego.

— Poważnie? Słuchałeś choć raz uważnie tego, co mówił Ajman, czy tylko gapiłeś się na jego siostrę?

Viper wzruszył ramionami.
— Słuchałem. Ciągle gadał o tym ich Allahu, walce i raju, do którego trafią.

Ira zerknął we wsteczne lusterko. Tylną kanapę zajmowali koledzy Vipera. Pomyślał o Sarze i o tym, co by zrobiła, a raczej powiedziała.
— Jesteś wierzący, Christopher? 

— A co to ma do rzeczy?

— Pytam, czy wierzysz w Boga?

— Tak, kurwa. Wierzę.

— W takim razie powinieneś wiedzieć, że ich Bóg to twój Bóg. Jeden i ten sam.

— Mam to w dupie. Zimno mi i chce mi się szczać.

— To się wyszczyj. — Wysiadł i poszedł do bagażnika. Wyciągnął z niego metalową pałkę, zważył ją w dłoni. Leżała idealnie.

Arabowie, z którymi dogadał się Ira, chcieli robić interesy, tylko to ich obchodziło. Ich towar za kasę Irlandczyków. Tylko tyle, i aż tyle. Ale ta grupa miała zupełnie inne priorytety. Gdyby dopadła ich policja, zagrożony byłby też biznes Victora.

Viper stanął obok, a za nim reszta chłopaków.

— Ira, kurwa, dam ci pistolet.

— Nie używam broni palnej, dobrze o tym wiesz.

— Ale oni mają to w dupie, odstrzelą ci ten rycerski tyłek, jak tylko tam wejdziesz.

Ira uśmiechnął się do Vipera. Lubił tego cymbała bardziej niż chciał się do tego przyznać. Położył mu dłoń na karku.
— Więc twoja w tym głowa, żeby mój tyłek wyszedł z tego cało. — Odwrócił się do pozostałych. — Dzieciak mówił, że jest ich trzech. Arabowie nie ruszą swoich, ale załatwiłem nam zielone światło. Im też nie podobają się krążące plotki. Zanim gliny się połapią, sami musimy posprzątać i to tak, żeby perfekcyjna pani domu nie miała się do czego przyczepić — wyjaśnił. Ścisnął pałkę i już miał ruszyć, gdy drogę zastąpił mu Viper.

— Ja przodem. Ira na końcu. Pomachasz sobie tą pałką, jak nie będą mieli broni.

— Wtedy używam tylko pięści.

*

Akcja w mieszkaniu to była porażka. Ira w życiu nie widział większego chaosu i braku profesjonalizmu. Six się porzygał. Berg, jak to on, stał z kamienną twarzą, ale ręce trzęsły mu się tak, że raczej nie trafiłby tam, gdzie celował. Na dodatek magazynek zgubił, jak tylko wyciągnął gnata, a potem odstrzelił Mike'owi ucho. Pewnie od dziś ten drugi będzie miał nową ksywę.

Problem stanowiło nawet związanie pojmanych ludzi i zapakowanie ich do furgonetki, którą przyjechał Six, a potem przetransportowanie do hangaru Dimy.

Banda amatorów.

Ira rzucił im przelotne spojrzenie. Wyglądali jak grupa specjalnej troski. Zerknął na Vipera, który celował w głowę Ajmana, zazwyczaj sterczący irokez oklapł mu zupełnie. Po co stawiać włosy, kiedy padał deszcz?

Kucnął przed siostrą Ajmana i spróbował pochwycić jej spojrzenie. Cztery gotowe pasy szahida mówiły więcej niż wszystkie wypowiedziane przez nich słowa.

— Może… — zaczął Viper, ale nie skończył, zapewne dostrzegając złość w oczach Iry.

On dobrze wiedział, że nie mogą jej puścić. Nie mogą puścić nikogo. Wolałby być gdzieindziej.

— Kto jeszcze? — spytał.

Dziewczyna pokręciła głową. Ira rozumiał jak głęboko zakorzenione było ziarno dżihadu. Chwycił ją za twarz i zmusił, by na niego spojrzała. Wyglądała, jakby nie miała nawet dwudziestu lat.

— Kto jeszcze? — powtórzył pytanie, a potem zerknął na Ajmana. — Twoja siostra nie trafi do raju — powiedział po arabsku. Nie miało znaczenia czy ci tutaj byli Palestyńczykami, Pakistańczykami, czy Irakijczykami. Mówili w farsi czy urdu. Muzułmanie znali arabski, język Koranu, jedyny w którym należało studiować Księgę.

Puścił jej twarz, chwycił pod ramię i pociągnął za sobą, słysząc przekleństwa ciskane w jego stronę. Aida szarpała się, posyłając przerażone spojrzenia bratu. Ira wiedział, że się bała. Musiała się bać.

Zaciągnął ją do miejsca, w którym nikt ich nie widział. Postawił przed sobą, a potem w milczeniu patrzył, jak drży. Nie była gotowa na śmierć. Nawet jeśli bratu mówiła inaczej. Nawet jeśli była tu dobrowolnie, w co szczerze wątpił.

Stanął za nią. Była tak blisko, że czuł jej zapach – jaśmin i cynamon. Mógłby zrobić z nią, co tylko by chciał i nikt by go nie powstrzymał. Ciekaw był, jak długo by się broniła i czy miała na tyle siły. A może w ogóle by nie walczyła, wychodząc z założenia, że bierna przestałaby go podniecać. Lub przeciwnie, oddałaby mu się dobrowolnie jak chrześcijańskie kobiety nadjeżdżającej armii Saladyna.

— To może trwać długo, bardzo długo. Ja mam czas. — Szepnął wprost do jej ucha, tak by poczuła jego oddech na szyi. — Zastanawiam się tylko, które z was wybrać. Jak myślisz? — Pochwycił kosmyk włosów Aidy i założył za ucho. Drgnęła, czując dotyk. — Mogę sprawić, że żadne z was nie będzie cierpiało. Słyszysz, Aido. Muszę tylko wiedzieć, czy ktoś jeszcze bierze w tym udział.

Zacisnęła usta.

— Jak chcesz — mruknął, wdychając jej zapach.

— Możesz zrobić ze mną, co chcesz. Nic ci nie powiem. Umrę. Insza Allah.

Roześmiał się.
— Jeśli Bóg zechce? Nie, Aido. Nie on o tym zadecyduje, tylko ja i… ty. W tej chwili decyzja o tym, kogo upieczemy żywcem należy do ciebie nie do Boga. — Zacisnął palce na jej policzkach. — Umiesz to sobie wyobrazić? Ten strach, smród, ból gotujących się wnętrzności. Jeśli nigdy tego nie widziałaś, to zapewniam cię, że nie jest to śmierć, jaką chciałabyś umrzeć i jakiej życzyłabyś swojemu bratu. To nie będzie chwila, jak kula w głowę czy przerwana aorta. Kto jeszcze wie, od kogo kupiliście towar?

Wydęła usta i spojrzała na niego z pogardą.

— Jak chcesz. — Nachylił się nad jej ustami. Była taka drobna, niczym dziecko. Poczuł nagle obrzydzenie. Pociągnął ją z powrotem do miejsca, w którym Viper trzymał na muszce brata dziewczyny. Popchnął ją w stronę Berga, ten złapał drobną, ładną brunetkę nim upadła na kolana obok Ajmana.

Wszyscy stali i czekali na jego rozkazy, ale miny chłopaków świadczyły o tym, że chyba nie wierzyli w to, co powiedział, że chce zrobić.

Chwycił Ajmana za związane ramiona i pociągnął za sobą, wprost do nakrytego plandeką stołu.

Czasami wyobraźnia działa na ludzi lepiej niż groźby.

Chwycił za rąbek materiału i powoli ciągnął, odsłaniając to, co było pod spodem.

— Bodajże w czwartym wieku przed naszą erą, w Akragas, pewien artysta, Perillus z Aten, jeśli dobrze pamiętam, stworzył rzeźbę byka z brązu.

Plandeka opadła na podłogę.

— Pokazał ją władcy miasta, Falarisowi.

Spojrzenia wszystkich utkwiły pod stalowym blatem.

— Six, Mike, przykujcie go tutaj. — Rozkazał, pokazując kajdany. Potem stanął przed dziewczyną i patrząc jej w twarz, kontynuował: — Rzeźba tak naprawdę była machiną tortur. Istnym piekarnikiem. Falaris kazał wejść Perillusowi do środka, a potem rozkazał rozpalić ogień pod bykiem.

Aida rzuciła przerażone spojrzenie na stół, pod którym za chwilę zapłonąć miały wszystkie palniki.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top