3. Błękitny sznureczek
7 kwietnia, obecnie
Szeryf Wright wparował na posterunek i natarł na drzwi do swojego biura jak wściekły byk na torreadora. Po drodze do pracy zatrzymały go jakieś szurnięte na punkcie kotów baby i zmusiły, żeby zdjął biedactwo z drzewa. Na nic się zdały tłumaczenia, że skoro wlazł, to i zlezie, i ludzka pomoc nie jest mu potrzebna. Kobiety błagały, biadoliły, marudziły, prosiły, nawet mu drabinę przyniosły, więc w końcu dał się przekonać. Wszedł na drabinę, która się na boki chybotała, ściągnął broniące się zwierzę, przy okazji dostając pazurami po pysku, a potem spadł i obił sobie dupę.
Gdy tylko Anthony z głośnym sapnięciem bólu zasiadł za biurkiem, do drzwi zapukał Benjamin i wszedł, nie czekając na zaproszenie.
— Czego, kurwa! — warknął na niego Anthony. Opamiętał się jednak po chwili i przeprosił. Młody funkcjonariusz nie ponosił winy, za jego obity tyłek, tylko on sam, bo miał powiedzieć stanowcze: Nie!
Benjamin rozejrzał się niepewnie, jakby chciał uciec.
— Mów, Novak, z czym przychodzisz? Nie czaj się — ponaglił szeryf.
— Chciałem tylko zapytać, czy widziałeś, szeryfie, to, co ci zostawiłem?
Anthony mlasnął jak hipopotam, co oznaczało, że nie miał ochoty na zagadki.
— Czyli?
— Czyli…? Nie widziałeś?
— Chryste, Benjamin, mów bez ogródek, o co ci chodzi? Nie mam ochoty na kalambury. Obiłem sobie zadek, sierściuch podrapał mnie po pysku, a na dodatek Song wywalił z kliniki naszego Johna Doe i zapomniał to ze mną skonsultować.
— Jak to wywalił?
— Wypisał go, a ten się zmył. — Jęknął Anthony, myśląc o tym, że prokurator Young nie będzie zadowolona, jak się o tym dowie.
— O, to super. Problem z głowy — ucieszył się Benjamin.
— Ale jak z głowy? Co ty bredzisz? Znaleźć go musimy. Proszę! — krzyknął, bo ktoś pukał do drzwi.
— Dzień dobry, Anthony — przywitała się Reese.
— O, jest nasza główna informatora. — Szeryf wskazał kobietę.
Benjamin zrobił zaskoczoną minę i miał ją przez cały czas, gdy szeryf, na zmianę z Reese, opowiadali mu o odkryciach jej męża.
— Ja właśnie w tej sprawie przyszedłem — oświadczył Benjamin.
— Jak w tej? — zdziwił się szeryf.
— Znaczy… w jego sprawie — wyjaśnił Benjamin. — Zostawiłem ci notatkę na biurku.
Anthony rozejrzał się, jakby jej szukał.
— Żółtą karteczkę — doprecyzował Novak.
— Eee, mogłem ją wyrzucić. — Anthony podrapał się po głowie.
— Ale mieli ci powiedzieć. Dobra, nieważne. Chodzi o to, że byłem u kumpla ze stanowej w ich bazie i tam znalazłem… A zresztą chodźcie, to wam pokażę.
Poprowadził ich na plac za posterunkiem. Anthony zachodził w głowę, cóż takiego Benjamin mógł znaleźć, związanego z Johnem Doe, że musiało to stać na parkingu. Zatrzymali się przed czymś nakrytym plandeką.
— Ponoć odholowali go z parkingu pod motelem przy autostradzie. — Zdjął pokrowiec.
Anthony aż zassał powietrze, a potem gwizdnął przeciągle.
— Ło, niezła maszyna — powiedział, podchodząc bliżej.
— Myślę, że jest jego — oznajmił Benjamin.
— Iry? — Reese odezwała się pierwszy raz.
— A czemu tak myślisz? — zapytał Anthony.
Benjamin wskazał coś z drugiej strony, a potem wyjaśnił:
— Bo ma runy, dokładnie takie same jak… No wie szeryf na czym.
— Na czym? — zdziwił się Anthony. Kompletnie nie kojarzył, o co chodziło Novakowi.
— No, na tym z bagażnika Shelby'ego.
— A! Na tym — Anthony poczuł, że spływa na niego oświecenie. Novak, oczywiście, broń miał na myśli. Anthony podszedł od drugiej strony, żeby zobaczyć to, o czym mówił Benjamin.
— Skąd wiecie, że motocykl należy do Iry? — spytała Reese.
— No… stuprocentowej pewności jeszcze nie mamy, bo jest zarejestrowany na firmę, tę samą co Shelby. — Spojrzał na szeryfa. — Ale w schowku pod kanapą znalazłem to. — Wyciągnął przezroczystą torebkę. Wewnątrz była jakaś karta, wyglądała jak te do bankomatów. — I jednego możemy być pewni… motocyklem jeździł wysoki facet, a on jest wysoki.
— To żaden dowód — skwitowała Reese, patrząc na motocykl. — A nawet jeśli jest jego, to chyba posiadanie motocykla nie jest przestępstwem?
— Zgadzam się z Reese. Do czego zmierzasz? — zapytał Anthony.
— Do drzwi mieszkania, które można otworzyć tą kartą.
Anthony wciągnął głośno powietrze.
— Żartujesz?
Benjamin pokręcił głową.
— I wiem, że on jeździł tym motocyklem bo… — Przygryzł wargę. — Znalazłem paszport w tym mieszkaniu.
— Chyba, kurwa, żartujesz?! — Anthony doskoczył do niego. — Gdzie go masz?
— W biurze.
— To na co czekasz? Pokazuj! — Anthony puścił się przodem. Benjamin truchtał za nim, a Reese próbowała nadążyć.
— Szeryfie, zaczekaj, chciałem ci coś jeszcze powiedzieć.
— Powiesz mi w środku.
Weszli na posterunek, szeryf cisnął przodem. Musiał to zobaczyć jak najszybciej. W końcu będzie mógł sprawdzić, kim był ten gość, oczywiście, pod warunkiem, że paszport był prawdziwy.
Przed drzwiami do biura stał Leon.
Tylko jego tu brakowało. Anthony już miał rzucić hasłem, że był zajęty, gdy Leon przesunął się kawałek, odsłaniając młodego mężczyznę siedzącego na krześle. Szeryf zatrzymał się gwałtownie.
— On dyplomatyczny jest — usłyszał jeszcze, nim Benjamin wpadł na jego plecy. Włoski na karku Anthony'ego zjeżyły się. Nie wiedział, czy to na widok Johna Doe, nie potrafił myśleć o nim inaczej, czy na słowa Benjamina.
— Cholera — zaklął, czując, że wszystko się pierniczy.
— Dzień dobry, szeryfie — przywitał się Leon.
John Doe tylko skinął głową i przeniósł wzrok na Reese. Rzucił do niej ciche: „cześć”, i znowu zapatrzył się na Anthony'ego.
— Ira chciałby z tobą porozmawiać — dodał Leon.
— Jeśli o jego tożsamości, to przykro mi… ale nic nie mamy — wypalił Anthony, modląc się, żeby Benjamin i Reese się nie odezwali. Nie zamierzał oddawać dokumentu, nim sam mu się nie przyjrzy i nie sprawdzi tożsamości tego bubka. A poza tym, jakim cudem taki leszcz miał paszport dyplomatyczny?
— Chce pan powiedzieć, że przez pół roku nie udało wam się nic ustalić na mój temat? — zapytał całkiem spokojnie John Doe, ale szeryf wyczuł w jego głosie cień zdenerwowania lub zawodu.
— Wiemy tylko to, co sam nam powiedziałeś.
— Szeryfie, na pewno wie pan coś więcej. Poza tym, chyba wypadałoby zaprosić go do biura, posadzić, zaproponować kawę — wtrącił się Leon.
— A ty co? Jego adwokat? To nie kawiarnia! — oburzył się Anthony.
— Może i nie kawiarnia, ale nie musisz traktować go jak podczłowieka, tylko dlatego że nic o nim nie wiesz. A właściwe wiesz. — Zarzucił rękę na ramię Iry, a ten wyraźnie się wzdrygnął. — Jest z Rodziny.
Anthony spostrzegł, że Jhon, a właściwie Ira, zerknął na Reese, uśmiechnął się nieznacznie i wzruszył ramieniem, na którym nie spoczywała dłoń Leona. Reese odwzajemniała uśmiech. Coś między nimi było?
— Z rodziny? Adoptowałeś go? — zadrwił Anthony.
— A żebyś wiedział — Leon naparł na szeryfa.
Nagle Ira podszedł do nich, położył im dłonie na ramionach i, uśmiechając się szeroko, powiedział:
— Mamo, tato, nie kłóćcie się, bo będę w nocy moczył łóżeczko.
Reese chyba nie wytrzymała, bo radosne parsknięcie wydobyło się z jej ust. Podobnie Benjamin musiał zakryć swoje, widać nie chciał, żeby Anthony zobaczył, że rozbawiły go słowa Iry.
Odpuścił Leonowi i spojrzał na prowodyra całego zamieszania.
— Mam tylko rzeczy, które miałeś na sobie — skłamał, tłumacząc sobie nadrzędność pewnych celów.
— Oddaj mu je — Leon znowu się wtrącił. Chyba lepiej było zabrać Johna, znaczy Irę, do biura. Chłopak wykazywał więcej zimnej krwi.
— Nie mogę, to dowody w śledztwie.
— A mogę je chociaż zobaczyć? — zapytał Ira. Już nie był taki radosny jak przed chwilą, przeciwne, wydawał się przybity.
Anthony'emu zrobiło się go żal. Raczej nie chciałby być na miejscu tego chłopaka.
— Benjamin, przynieś pudełko.
Dwie minuty później szeryf spoglądał na Irę, który stał przed biurkiem i patrzył intensywnie na pudło z rzeczami. Już miał je otworzyć, gdy odezwała się Reese:
— Jesteś tego pewien? — Stanęła obok biurka. — Pamiętaj, że wspomniana mogą wywołać atak.
Ira spojrzał na nią i wtedy szeryf był już pewny, że coś między nimi było, coś, co nie powinno mieć miejsca dla dobra Reese. Zaklął siarczyście w duchu. Nie chciał, żeby dziewczyna wplątała się w związek z gościem z szemraną przeszłością.
Ira kiwnął tylko i otworzył pudełko, zmarszczył ciemne i gęste brwi, a potem zaczął wyciągać zawartość. Pierwsze wyjął buty, odstawił na bok, potem zegarek, patrzył chwilę na niego, ale chyba nic nie poczuł, a przynajmniej tego nie okazał, odłożył go. Potem podniósł zakrwawioną, brudną z błota i pociętą bluzę.
Reese głośno wciągnęła powietrze i zakryła dłońmi usta oraz nos.
Ira szybko odłożył bluzę, tak żeby jej nie widziała, i sięgnął po woreczek, w którym był niebieski sznureczek z węzełkiem. Szeryf zauważył, że przyglądał się temu bardzo intensywnie, marszcząc przy tym brwi.
— Ira? — Reese chyba też zauważyła, że był poruszony.
Nic więcej go nie interesowało, bo niczego więcej nie wyciągnął, a przecież był tam sygnet z obrączką. Szeryf nabrał ochoty, żeby wyciągnąć go, pokazać Irze i zobaczyć jego reakcję.
— Mogę to zabrać? — zapytał niespodziewanie Ira.
— Jasne, to tylko sznureczek — zgodził się Anthony, nie widząc przeciwwskazań w oddaniu go Irze. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale ten odwrócił się gwałtownie i wyszedł.
**
Gdy Reese zorientowała się, że Ira wyszedł z posterunku, jakby się paliło, pognała za nim. Bała się, że stres spowoduje atak gdzieś na zewnątrz i jeszcze Ira rozbije sobie głowę.
Poza tym, kiedy go dziś zobaczyła, aż ją zatkało. Ten, kto wymyślił, że nie szata zdobi człowieka, był chyba ślepy albo głupi. Albo jedno i drugie.
Widziała Irę nieraz, ale szpitalna koszulka czy rozciągnięte dresy nie dodawały mu uroku, przeciwnie, sprawiały, że prezentował się trochę żałośnie. Teraz wyglądał znacznie lepiej. Ciemne spodnie z wąskimi nogawkami sprawiały, że długie nogi Iry, wydawały się jeszcze dłuższe, a do tego granatowe… Jak się nazywały te buty? Sztyblety? Kto w Tatomie nosił sztyblety? Na dodatek do dwurzędowej granatowej bosmanki.
Podeszła do niego, gdy się zatrzymał. W trzęsących się dłoniach dzierżył niebieski sznureczek i próbował go rozsupłać. Widziała, że był wzburzony.
— Rozcięli ją — powiedział. Głos mu drżał.
— Daj, pomogę ci — zaproponowała, kładąc dłoń na jego palcach. Wtedy na nią spojrzał i pozwolił jej odebrać sobie sznureczek.
Rozwiązła węzełek, z którym nie mógł sobie poradzić, sznureczek stał się dłuższy. Ira wyciągnął do niej prawą rękę.
— Zawiąż nad nadgarstkiem.
Zrobiła, o co prosił. To musiało być dla niego coś bardzo ważnego, sama nosiła taką bransoletkę w szkole, dostała ją od przyjaciółki. Kiedy skończyła wiązać, nie zabrała dłoni, ale objęła jego nadgarstek, chciała mu jakoś okazać wsparcie.
Przez chwilę patrzył na nią takim wzrokiem, że aż jej się serce krajało i miała wrażenie, że chce ją przytulić. Czuła się rozdarta między własnymi uczuciami, a podejrzeniami, być może zupełnie niesłusznymi.
— Nie miałam okazji się z tobą pożegnać — powiedziała.
Wyraz jego twarzy się zmienił. W kącikach ust pojawił się uśmiech.
— Nigdzie się póki co nie wybieram. Dostałem pracę u Leona.
— Właśnie się zastanawiałam, co wy tak razem. No, to gratuluję. — Chciała zabrać dłoń, ale nakrył ją swoją. Poczuła przyjemne mrowienie na wierzchu dłoni, a serce zabiło jej szybciej.
— Jak będziesz chciała pogadać, to wiesz, gdzie mnie szukać. — Kiwnął jej na pożegnanie, zrobił dwa kroki, a potem odwrócił się i, idąc tyłem, z uśmiechem na ustach, zawołał. — Zwalniam cię. Nie jesteś już moją rehabilitantką. — Puścił jej oczko.
W pierwszej chwili chciała odkrzyknąć, że może się wypchać, bo nigdy jej nie płacił, więc nie może jej zwolnić, ale potem zrozumiała, co miał na myśli. Nie łączyła już ich relacja pacjent – rehabilitant.
***
Listopad, dziewięć lat temu
Ira siedział na narożniku obok Bjørna i czekał na jego ruch. Nie, nie potrafił nazwać go ojcem, zwłaszcza w myślach, i Bjørn chyba w końcu się z tym pogodził.
Wyblakłe spojrzenie mężczyzny przesunęło się po szachownicy. Ira obserwował go uważnie. Wiedział, że mężczyzna rozważa ruch, który sam by wykonał i zastanawiał się, kiedy i czy w ogóle Bjørn dostrzeże zastawioną pułapkę.
Nagle szyba w salonie wydała głuchy, dudniący dźwięk. Ira spojrzał w tamtą stronę. Na środku okna tkwiła przyklejona śnieżka. Uśmiechnął się, widząc ją. Po chwili obok niej rozbiła się kolejna. Ira podszedł do okna. Na zewnątrz Haki lepił następną kulkę. Ira zastanawiał się, jak on dorzucił tak wysoko? Dom przecież stał znacznie wyżej niż poziom gruntu.
Haki dostrzegł, że Ira mu się przyglądał i pomachał do niego. Ira uniósł dłoń, ale zaraz ją opuścił. Nie chciał, żeby Bjørn wiedział, że lubił Hakiego, chociaż wątpił, by mężczyzna niczego nie zauważył przez te wszystkie miesiące.
— Idź do niego, jeśli chcesz — powiedział Bjørn, przesuwając gońca. Właśnie złapał się w zastawioną przez Irę pułapkę.
Chłopak podszedł do szachownicy, przestawił wieżę.
— Szach, mat — powiedział i ruszył do wyjścia, zostawiając Bjørna samego z jego ukochaną grą.
Po paru minutach stał na białym śniegu i wzrokiem szukał Hakiego. Z nieba sypały się wielkie płatki, były mokre, więc dobrze się lepiły. Ira odwrócił się i w ostatniej chwili zrobił unik. Śnieżka przeleciała tuż przed jego twarzą. Zerknął jeszcze na miejsce, w które upadła, a sekundę później sam leżał na śniegu i próbował osłonić twarz. Haki siedział na nim i starał się natrzeć go śniegiem. Dobrze wiedział, że Ira za tym nie przepadał, bo nie lubił śniegu. Wolał piasek.
— Złaź ze mnie, wale jeden — warknął, gdy poczuł, że roztopiony śnieg zaczyna mu spływać po szyi pod ubranie.
Haki uśmiechnął się wrednie i zamiast puścić Irę, zgarnął jeszcze większą ilość śniegu na jego twarz. To był błąd. Drugi był taki, że siedział na brzuchu Iry i nie spodziewał się ataku. Ira przerzucił nogę nad jego głową, owinął ją wokół szyi Hakiego i pociągnął go na bok. Młodszy z braci Solberg runął w śnieg przyduszony udem Iry. Od razu klepnął go dwa razy. Po takim czasie zdążył się już nauczyć tego sygnału. Tylko on działał na Irę. Ale nie tym razem.
— Nigdy… tak… nie rób — powiedział Ira, patrząc w błękitne oczy przyjaciela. Potem puścił go i nawet pomógł mu wstać.
— Jutro wyjeżdżam — oświadczył nagle Haki.
Wcale nie musiał tego mówić, bo Ira dobrze o tym wiedział. Haki co jakiś czas jeździł do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów miasteczka i spędzał tam dwa, trzy tygodnie. Ponoć u dziewczyny.
— Nie musisz mówić mi o tym, że jedziesz się pieprzyć. To nie moja sprawa — odparł Ira, zawracając do domu. Bardzo chciał, żeby w jego głosie nie było słychać złości, ale wiedział, że mu nie wyszło.
— Czemu się złościsz? — Haki zarzucił mu rękę na barki.
— Nie złoszczę się. Po prostu nie lubię zostawać tu sam.
— Przecież nie zostajesz, będzie Hallvor i twój ojciec.
— Za dwa tygodnie oni też wyjadą i wtedy będę sam. Obiecuję jednak, że nie będę wychodził na zewnątrz, żeby nie zwichnąć nogi na śniegu. Nie będę korzystał z bieżni, żeby się nie potknąć i nie rozwalić sobie głowy. Nie dotknę sztangi. Bez asekuracji mógłbym sobie kark skręcić. Nie będę się kąpał w wannie, bo mógłbym zasnąć i się utopić. Ale wiesz co… Nie przejmuj się mną. Inge na pewno będzie szczęśliwa, w końcu nikt jej nie posuwał od trzech miesięcy, więc jak cię zobaczy, to od razu wyskoczy z majtek.
— Potrafisz być wredny, wiesz?
— Wiem — zrzucił rękę Hakiego ze swojego ramienia i poszedł dalej.
— Jak się kiedyś zakochasz, to będziesz inaczej mówił i zrozumiesz…
— Co?! Co takiego zrozumiem, Haki?! — Zawrócił gwałtownie. — Że to wspaniałe uczucie, o którym piszą wielcy poeci to jedno wielkie kłamstwo? Że szkoda na nie zachodu? Że prędzej czy później zostaniesz z nim sam? Już to zrozumiałem. Dawno pojąłem tę lekcję. Przez krótką chwilę wierzyłem, że może się myliłem, ale bardzo szybko zostałem sprowadzony znowu na ziemię. Pędź do niej! Ciesz się, póki możesz, bo to nie będzie trwało wiecznie. A kiedy zrozumiesz, że każde jej słowo i każdy gest były kłamstwem, będziesz wiedział, gdzie mnie znaleźć.
Odwrócił się. Nie miał mu nic więcej do powiedzenia. Haki był od niego starszy, powinien wiedzieć, jakie jest życie, a był taki naiwny, głupi i zakochany. Widać był cholernym masochistą. Lubił się zadręczać.
Ira też taki był. Zadręczał się przez wiele miesięcy, szukał winy w sobie i usprawiedliwiał ją i pewnie robiłby tak dalej, gdy Bjørn nie powiedział mu, że Shorty zgodziła się na sposób i miejsce przejęcia Iry. Wtedy do niego dotarło, że to prawda. Przecież nikt nie przykładał jej lufy do skroni. Odjechała dobrowolnie.
Gdy to zrozumiał, postanowił, że już nigdy nie wpuści do serca żadnej kobiety.
A dziś postanowił, że musi porozmawiać z Bjørnem na temat Inge, na pewno coś by się na nią znalazło, coś na tyle kompromitującego, że Haki nie chciałby jej więcej widzieć. Ira nie zamierzał się nim dzielić.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top