27. Z niejasną przeszłością
12 kwietnia, dwa lata temu
Stał przy oknie w mieszkaniu, które udało mu się wynająć chyba za sprawą jakiejś kosmicznej siły i patrzył na starą kamienicę dwie ulice dalej. W oknie na samej górze wciąż płonęło światło, jago barwa i natężenie zmieniały się, co oznaczało, że Sara wciąż oglądała telewizję. Chociaż może zasnęła i telewizor będzie tak grał do rana? Gdyby tam był, wyłączyłby go, a ją okrył kocem, żeby było jej ciepło. Potem usiadłby obok i patrzył na nią.
Głośne śmiechy wybiły się ponad piskliwy głos jakiejś piosenkarki, której imienia Ira nie znał.
Nie odwrócił się. To nie byli jego goście ani jego impreza, chociaż w jego mieszkaniu. Amanda zorganizowała ją dla swoich znajomych. Chciała, żeby ich poznał i żeby oni poznali jego. Udawał tak długo, jak mógł, ale teraz miał już dość. Wolałby znaleźć się tam, w starej kamienicy, w mieszkaniu pachnącym tytoniem i cholernymi kocimi szczynami. Nienawidził kotów, za to że Sara obdarzała je czułością, a jego trzymała na dystans.
Poczuł perfumy Amandy, były zupełnie inne niż te, których używała Sara. Położyła mu dłoń na ramieniu.
— Chodź do nas — powiedziała łagodnie, ciągnąc go w głąb salonu.
— Wznoszę toast za mojego drogiego brata! — wykrzyknął Jacob. — Za to, że odnalazł się po tylu latach.
Amanda zrobiła się czerwona na twarzy. Ira podejrzewał, że to ze złości na Jacoba, który wciąż wszystkim opowiadał, że byli rodzeństwem, i wszyscy w to uwierzyli. Nawet Aaron mówił do niego synu.
— Jacob, przestań — Amanda syknęła niczym żmija. — Mam dość tłumaczenia, że nie jesteśmy z Irą spokrewnieni. Nie jest naszym bratem. Raczej… — rzuciła mu zalotne spojrzenie — przyjacielem — dokończyła.
Starał się uśmiechnąć, chociaż podejrzewał, że wyszło to raczej marnie.
14 kwietnia
„Dwa tygrysy” przeczytał szyld na budynku. Nie był tutaj od dnia, w którym musiał uciekać. Jakiż wtedy był głupi. Sądził, że to jego dom, miejsce, w którym mógł się ukryć.
Zarzucił torbę na ramię i przekroczył próg. Z tego, co zdążył się zorientować, Viper i reszta chłopaków wciąż tu trenowali. Ciekaw był, czy go rozpoznają i czy Viper wciąż był taki pyskaty. Ira pamiętał, że starszy od niego Christopher miał niewyparzoną gębę.
Podobnie jak w domu Aarona wszystko wydawało się mniejsze niż to zapamiętał. Zerknął na zegarek. Zajęcia dla zaawansowanych miały zacząć się za kilka minut. Przebrał się i zabrał za rozgrzewkę. Nie przejął się tym, że schodzący z maty przypomnieli mu, że ich czas się skończył. Zaciekle okładał worek. Gdy już raz zaczął, poczuł wyrzut adrenaliny, nie potrafił przestać. To było jak narkotyk. Wciągało. Wsysało go i nie puszczało. Uderzał mocno, ale nie był zadowolony. Worek był pasywny, a on potrzebował reakcji na własne ciosy.
— Ogłuchłeś, dryblasie? Powiedziałem, że sala jest nasza!
Ira przestał kopać worek, odwrócił się i stanął twarzą w twarz z niższym o głowę mężczyzną. Tamten rozdziawił usta i zmarszczył czoło. W lewej brwi miał kolczyk. Włosy przystrzyżone na irokeza, na szyi tatuaż atakującego węża.
Za mężczyzną stała już cała grupa jego towarzyszy.
Ciekawe, czy będzie musiał pokonać ich wszystkich, czy wystarczy tego z irokezem?
*
14 kwietnia, godzina 3:20 w nocy
Czuł się jak na haju. Albo jak gdyby przejechał się rollercoasterem. Nie mógł znaleźć sobie miejsca. Kręcił się po mieszkaniu. Trzy razy przymierzał się, żeby zadzwonić do Hakiego, ale za każdym razem rezygnował.
Podszedł do okna. U Sary w mieszkaniu wciąż było jasno. Chyba nie mogła spać, tak jak on.
— Niech to szlag — szepnął. Metoda małych kroków może i była dobra, ale nie dla niego i nie z nią, nie kiedy pragnął jej bardziej niż kogokolwiek.
Przeszedł przez salon, w przedpokoju wciągnął buty, chwycił klucze i wyszedł. Wydawało mu się, że schodami będzie szybciej. Zbiegł po nich długimi susami, w połowie zeskakując na poniższy podest. Wybiegł przed budynek.
Poszedł prosto do mieszkania Sary. Zadzwonił tylko raz.
— Czego, kur… — zmęła przekleństwo.
Skrzywił się. Bardzo nie lubił, gdy była wulgarna.
— To ja — powiedział cicho, przysunąwszy usta bliżej mikrofonu. Czuł się jakby szeptał to wprost do jej ucha. Teraz potrzebował jej bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Właśnie wkroczył do świata, z którego wyciągnął go Bjørn i zrobił to, by być bliżej.
— Widzę.
— Wpuść mnie.
— Wiesz, która godzina?
— Nie każ mi wchodzić schodami pożarowymi.
— Są zamknięte. Nie dasz rady.
— Chcesz się założyć?
Chyba nie chciała, bo dźwięk odblokowanego mechanizmu dał mu znać, że może wejść.
Znowu biegł po schodach, przeskakując po kilka stopni. Drzwi były uchylone. Wszedł cicho i zamknął je za sobą. Sara w samym T-shircie leżała na trzyosobowej kanapie i oglądała jakiś teleturniej. Obok niej umościło się wielkie białe kocisko.
— Czego chcesz? — Wstała i poszła do kuchni. Koszulka, którą miała na sobie, zakrywała pośladki tylko do połowy. Nie mógł się oprzeć by na nie nie patrzeć.
— Tęskniłem za tobą.
— Bzdura. — Wyciągnęła piwo. — Chcesz?
Podszedł bliżej. Miał ochotę objąć ją, wsunąć dłonie pod koszulę, pieścić piersi i słuchać, jak podniecenie sprawia, że zaczyna szybciej oddychać.
— Mogę…
— Nie! Nie mów o tym! Nie myśl. Nie marz. Powiedziałam ci, że to między nami skończone. Nie chcę nawet tego wspominać. Przestań za mną łazić po mieście. Przestań nachodzić mnie w moim własnym domu i przestań codziennie przysyłać mi kwiaty. To na mnie nie działa.
— Tylko tak mówisz, a masz tu wszystkie.
— Bo szkoda mi je wyrzucić. Przestań się tak uśmiechać. Nie stoją tu, dlatego że są od ciebie. I nie rób takich oczu.
— Jakich? — Podszedł bliżej i chciał dotknąć jej twarzy, ale odwróciła się.
— Po co poszedłeś do „Dwóch Tygrysów”? — zapytała, nalewając piwo do szklanki.
— Chciałem zobaczyć, czy coś się tam zmieniło.
— Tyko tyle? A do gangu Vipera wstąpiłeś przez przypadek?
— A miałem wyjście? Jak inaczej miałbym być blisko ciebie.
Skrzywiła się.
— Jezu, Ira… Po co się w to pakujesz? — Wyciągnęła dłoń, jakby chciała go pogłaskać.
— Przestań — warknął. Nienawidził, gdy traktowała go jak dziecko.
— A co? Mam patrzeć jak niszczysz sobie życie? Może ci jeszcze w tym pomagać? Nie po to przeszłam przez to wszystko, żeby teraz stać z boku i się przyglądać. Nie zgadzam się. Słyszysz?
— Nie potrzebuję twojej zgody w tej materii.
— Więc czego chcesz? Po co przyszedłeś? Tylko mi nie mów, że tęskniłeś?
— A to takie dziwne? Tak. Tęskniłem za tobą, ciągle tęsknię.
Oboje milczeli, stojąc tak naprzeciw siebie, Sara ze szklanką w dłoni, on ze ściśniętym gardłem. Odstawiła ją w końcu. Podeszła bliżej, położyła dłoń na jego piersi, ale nie spojrzała mu w oczy.
— Możesz się przytulić — powiedziała cicho.
W pierwszym odruchu chciał jej powiedzieć, że przytulić może sobie kota, on jest mężczyzną i potrzebuje czegoś więcej. Jednak kolejny raz przemilczał. Zamiast tego pochylił się i objął ją.
— Gorący jesteś — mruknęła. — I uparty jak osioł.
— Uznam to za komplement — odparł, wciągając jej zapach i czując budzącą się erekcję. Musiał to zwalczyć. — Saro? Mogę ci jakoś pomóc w tych twoich obowiązkach. No, wiesz, tych, które tak ci ciążą?
— Nie, Ira. Nie możesz, z tym muszę poradzić sobie sama
***
11 kwietnia, obecnie
Schodząc po schodach, Ira poczuł nagły zawrót głowy i narastający ból w skroni. Gdy ten przeminął uświadomił sobie, kim była rudowłosa kobieta, a raczej za kogo się podawała. Puzzle wskoczyły na swoje miejsce, chociaż spora część układanki była jeszcze niegotowa.
Rozejrzał się zdezorientowany. Chyba chciał gdzieś pójść, a raczej pojechać, bo w dłoni ściskał kluczyki od motocykla.
Wyszedł na niewielki plac za pubem, gdzie stał jego motocykl. Dwoje dzieci bawiło się przy śmietnikach rzucając w nie jakimś lepkim paskudztwem. Już miał powiedzieć, że im zaraz łapy pourywa, jak tego nie sprzątną, ale jeden z chłopców podszedł do kontenera i zaczął odklejać dziwną, glutowatą breję, licząc jednocześnie punkty.
Dzieci przyglądały mu się z zaciekawieniem, kiedy wsiadał na motocykl. Zapuścił motor. Maszyna ryknęła gniewnie, sprawiając, że dzieci odskoczyły na bezpieczną odległość. Odjechał, nie bardzo wiedząc, gdzie jedzie. Musiał to sobie przemyśleć.
Wszystkie wspomnienia, które do niego wróciły, sprawiły, że stracił nadzieję na normalne życie, a chciał je mieć. Może nawet w tym miasteczku, bo to było całkiem przyjemne miejsce. Mógłby pracować w pubie Leona, może kokosów z tego by nie było, ale chyba jakoś dałby radę. Mógłby… kosić trawnik. O, to chyba było coś, co robili ludzie posiadający mały domek i ogród. Może ojciec Willow zgodziłby się, żeby Ira czasem to zrobił. Mógłby też spotykać się z Willow, lubił ją. Była żeńską wersją Hakiego, działała na niego podobnie. A może zamieszkaliby we troje? Nie. Willow raczej by się na to nie zgodziła.
Zahamował tak gwałtownie, że aż motocykl stanął na przednim kole. W ostatniej chwili zatrzymał się przed skrzyżowaniem na czerwonym świetle. Sekunda później i wróciłby do kliniki wprost na stół operacyjny.
Odetchnął głęboko, podskórnie czując adrenalinę towarzyszącą strachowi. Nagle zdał sobie sprawę, że nie chodziło o sam fakt wypadku, którego i tak pewnie by nie pamiętał, ale o to, co byłoby później. Nie chciał znowu tego przeżywać.
Uniósł przesłonę, jego wzrok padł na małego chłopca, który, siedząc na rowerku imitującym motocykl, w niezwykle komiczny sposób naśladował ruchy Iry. Dziecko, razem z matką, stało na chodniku. Ubrane było w kask i miniaturkę kurtki skórzanej, wyglądało niezwykle… uroczo. Tak, to słowo pasowało do dziecka.
Nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu, Ira skręcił i wjechał na chodnik. Chłopiec, widząc, że się zbliża, aż podskakiwał z radości i kręcił malutką manetką na równie małej kierownicy.
Ira zsiadł. Kuśtykając, podszedł do kobiety z dzieckiem, skinął głową matce i zatrzymał się tuż obok chłopca, który teraz z trudem zadzierał głowę w ciężkim kasku.
Ira kucnął nie bez problemu, wciąż bolało go biodro, a kolano nie zginało się zupełnie.
— Cześć kolego motocyklisto — zagadał chłopca.
Dziecko uniosło przezroczystą przesłonę dziecięcego, trochę za dużego, kasku i uśmiechnęło się, szczerząc mleczaki.
— Kolezianko — poprawiło.
Ira pokiwał głową z aprobatą.
— Koleżanko — poprawił się. — Masz naprawdę fajny motocykl. Szybki jest?
— Baldzo — odparła dziewczynka, która nie potrafiła chyba wymawiać „r”. — Mama mnie nie dogoni. Chcesz zobaczyć?
— Jasne, ale wiesz, to nie jest dobre miejsce, żeby szybko jeździć, bo mogłabyś kogoś rozjechać.
— A twój — wskazała paluszkiem maszynę Iry — nie jest szybki? — Przełożyła nagle nogę nad rowerkiem, puściła kierownicę i pognała do czarnej hondy.
Matka dziewczynki złapała rowerek nim ten upadł na chodnik, a Ira w ostatniej chwili wyciągnął się i złapał za kurteczkę na plecach dziecka.
— Poparzysz się! — Przytrzymał dziewczynkę. Czuł nieodpartą potrzebę chronienia takich małych ludzi, nie zupełnie rozumiał dlaczego, bo przecież to nie było jego dziecko, nie miał z nim nic wspólnego.
Kobieta puściła rowerek i przejęła córkę.
— Chciałam tylko zobaczyć — piszczała dziewczynka, wierzgając nogami w ramionach matki.
— Nie wolno — tłumaczyła kobieta.
Ira wzruszył ramionami.
— Ja nie mam nic przeciwko — odparł, a potem zwrócił się do dziewczynki — ale sama nic nie dotykaj.
— Obiecuję.
Podeszli bliżej. Ira znowu kucnął, choć nie była to najwygodniejsza pozycja, ale chciał widzieć, co robiło dziecko. Bał się, że zechce dotknąć czegoś co było rozgrzane wcześniejszą pracą silnika.
— Mój mąż ma choppera — wyjaśniła kobieta — zawsze razem przy nim grzebią i takie skutki.
Ira patrzył na błyszczące radością oczy dziecka widoczne spod kasku i policzki uniesione uśmiechem. Potem jego wzrok powędrował na rurę wydechową, dźwignię zmiany biegów, skrzynię i wyżej, aż do siodła, pod którym zobaczył coś, czego być tam nie powinno.
Wyciągnął to i obrócił w palcach. Niewielka kostka wyglądała jak klocek, ale z pewnością nim nie była. Schował przedmiot do kieszeni.
— Alicjo, musimy już iść — powiedziała matka dziewczynki.
Na dźwięk tego imienia Irę przeszedł nieprzyjemny dreszcz.
Alicja…
Ona… była…
Rozejrzał się wokół, czując, że powinien go zobaczyć. Redshadow na pewno był gdzieś w pobliżu.
Wsiadł na motocykl i odjechał.
**
Szeryf Anthony Wright, przymierzał się, żeby zadzwonić do prokurator Young. Nie chodziło o to, że bał się powiedzieć jej prawdę, ale że był w pewien sposób na nią zły. Tak, wiedział, że to nieprofesjonalne, ale poczuł się urażony, kiedy prokurator oznajmiła, że nie może zdradzić mu szczegółów. A przecież on nie wymagał zbyt wiele. Chciał tylko wiedzieć, czy Bjørnsson faktycznie był niebezpieczny. Anthony miał przecież podstawy, by tak sądzić. W końcu Nilsen powiedział to wprost — Bjørnsson będzie chciał się zemścić za śmierć ukochanej.
Wybrał numer i czekał.
— Hallo? — Usłyszał głos Young po drugiej stronie. — Tak, razem z tym. A i przynieś mi z archiwum akta sprawy Stanleya Cuppera. Chyba jeszcze nie zdążyli ich zdigitalizować. Dzięki. Słucham?
— Słyszę, że ciężko pani pracuje — zagadał Anthony.
— Może nie ciężko, ale staram się ponownie wkręcić w te tryby.
— Wypuściłem go.
Po drugiej stronie zapanowała cisza.
— Tak, jak pani podejrzewała, zjawił się jakiś adwokat.
— Szybciej niż podejrzewałam.
— Musiałem to zrobić, w końcu i tak nie był aresztowany.
— Coś sobie przypomniał?
— To wie tylko on. Sofia powiedziała, że na widok adwokata, rozluźnił się. Przestał spinać mięśnie. Więc chyba go poznał. Wrócił do tej swojej narzeczonej.
— Może oni wiedzą?
— O czym?
— Nic. Głośno myślę.
— Pani prokurator, ja rozumiem, że tajemnica, śledztwo, dobro sprawy i tak dalej, ale chyba należą mi się wyjaśnienia. Naprawdę chciałbym wiedzieć, w czym biorę udział.
— Proszę nie nalegać.
— Mimo wszystko będę. Mamy układ, ale jak sama pani wie, wymiana nie była sprawiedliwa. Jedna dziewczyna za człowieka z bardzo niejasną przeszłością. Faceta z koneksjami na tyle mocnymi, że wysyłają za nim pracownika MSZ, gdy tylko o niego zapytaliśmy.
— O czym pan mówi?
— O facecie, który łazi za Bjørnssonem. Niby z norweskiego MSZ, ale dla mnie jakiś dziwny. A co pani powie o szkoleniu Iry Bjørnssona, a może Blacksmitha, a właściwie Boltera, bo na takie nazwisko kupowane były bilety lotnicze do Meksyku.
— Jakim szkoleniu?
— Nie wiem jakim, bo mi nie odpowiedział, kiedy zapytałem go, co robił w Meksyku. Ale po jego bliźnie mogę się domyślać.
— Jakiej bliźnie?
— Pani w ogóle coś o nim wie? Bo odnoszę wrażenie, że mniej niż ja. Chroni pani tego człowieka z dość niejasnych dla mnie pobudek i to mnie trochę martwi.
— Naprawdę chce pan wiedzieć, czym się kieruję? Wyrzutami sumienia, właśnie tym. Mogłam mu pomóc, gdy był dzieckiem, ale wolałam pozostawić to systemowi, a system go zawiódł.
— Dobrze pani wie, że system zawodzi tysiące dzieci, część z nich wychodzi na ludzi, część ląduje w więzieniach, inne w płytkich grobach i nikt się nimi nie przejmuje. Czemu akurat on?
—Bo to moja prywatna porażka.
— To, że ma pani wyrzuty sumienia, nie oznacza, że musi pani pomagać akurat jemu. Mamy dziesiątki dzieciaków, które pobłądziły i są jeszcze do uratowania. Może warto zająć się nimi. Ten facet jest chodzącą niewiadomą, być może mordercą, gwałcicielem lub pedofilem. Jest zagrożeniem dla społeczeństwa.
— Ma pan dowody na swoje pomówienia?
— A pani na to, że jest niewinny? To, że nie jest podejrzany w sprawie morderstwa Aziza al Kabiri nie oznacza, że nie jest ze sprawą powiązany. Proszę działać rozważnie.
— Dowody, Szeryfie Wright, na nich się opieramy, nie na domysłach. Myślałam, że pan to rozumie. On jest mi potrzebny!
— W takim razie będzie go pani miała. Dowody na niego też się znajdą. — Rozłączył się. Rozkazujący ton Young wyprowadził go z równowagi.
Włączył komputer, odnalazł interesujący go wydział policji w Meksyku i wysłał do nich zapytanie.
— Jeszcze zobaczymy, czy nic nie mamy na Irę Boltera.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top