23. Lago Albano


10 kwietnia, obecnie

Ira szedł chodnikiem w stronę centrum. Był tak wściekły, że prawie nie używał laski. Najchętniej cisnąłby nią w krzaki.

Oszukały go, obie, a Reese to już na pewno. Wiedziała. Od początku wiedziała o nim więcej niż on sam i nie otworzyła ust. I jeszcze udawała. Dlaczego? No, to chyba było oczywiste. Z tego samego powodu, co Sara. Chciała się nim zabawić. Dostać to, na czym jej zależało, a potem spławić go. Cholerne baby. Nie można im ufać, a już na pewno nie można otwierać przed nimi serca.

Zatrzymał się, zacisnął powieki. Sięgnął do wspomnień. Dlaczego nie wracały, gdy tego chciał? Dlaczego nie mógł przypomnieć sobie od razu wszystkiego? Co go blokowało? To, co najgorsze, już chyba pamiętał? A co jeśli nie? Jeśli wizje nie były tylko projekcją uszkodzonego mózgu? Jeśli naprawdę to widział i w tym uczestniczył? Nie. To głupie. Te obrazy... musiał lubić horrory, może oglądał je namiętnie? Ale przecież on nie lubił telewizji. To wszystko było bez sensu.

A szeryf? Kolejny kłamca. Nic nie wie. Tak? Jak można być takim hipokrytą? Powinien chronić bezbronnych, a nie ich okłamywać i szkalować. On miałby zabić Aziza? No, chyba ich pojebało. Przecież on lubił tego nieszkodliwego Araba, czemu miałby... Zaraz. Araba? Czy Viper przypadkiem nie mówił, że myślał, iż Arab go wkręcał z amnezją Iry?

Puścił laskę, upadła z łoskotem na chodnik.

Nie. Kurwa, nie. Viper, ten debil. On to zrobił. Szukał Iry, ale czy naprawdę musiał zabijać tego biedaka? Czy ich wszystkich już kompletnie pogrzało?

— Ira?

Cholerny Viper. Zawsze był tępy jak kamień, ale teraz przeszedł samego siebie.

— Ira!

— Czego, kurwa! — ryknął, odwróciwszy się do kobiety, która go zaczepiała. Podskoczyła przestraszona.

— No wiesz? Nie sądziłam, że z ciebie taki cham i prostak.

Zmierzył ją z góry na dół. Nie przypominał sobie, żeby ją znał albo widział wcześniej, chociaż... te rude włosy i zielone oczy wydawały mu się znajome. Może widział ją w pubie? Nie. Pewnie zwróciłby na nią uwagę. Była ubrana elegancko i pachniała drogimi perfumami.

Zerknął za jej plecy. Na poboczu stała czarna limuzyna z szeroko otwartymi drzwiami. Obok szofer z ręką pod klapą marynarski.

Przeniósł wzrok z powrotem na kobietę.

— No co? Nic mi nie powiesz? — zapytała.

— Znamy się? — burknął, a ona uniosła wysoko idealnie wyregulowane brwi.

Patrzyła na niego dłuższą chwilę to marszcząc gładkie czoło, to się uśmiechając, jakby rozważała coś bardzo intensywnie.
— Nie pamiętasz mnie? — spytała w końcu.

Następna. Cholera go zaraz trafi.

— Skarbie, ja myślałam, że Christopher żartuje, a ty... naprawdę nic nie pamiętasz?

— Skarbie? — powtórzył. Powinien ją znać? Pamiętać?

Podeszła i objęła go w pasie, przytulając się mocno.

— Czekaj — złapał ją za ręce i odsunął od siebie.

— Kochanie, nawet nie wiesz, jak się martwiłam. Tyle czasu. Ty wiesz, co ja przeżyłam? — Uderzyła go lekko w pierś. W jej oczach zaszklily się łzy.

Odsunął się. Następna walnięta. O, nie. Bab stanowczo miał dość. Rozhisteryzowane nimfomanki.

— Słuchaj. Nie wiem, kim jesteś...

— No, jak to? Jestem Amanda, twoja narzeczona.

Zatkało go. Amanda? Narzeczona? Jakim, kuźwa, cudem? Nie. To się nie działo naprawdę. Kiedy niby miał ją prosić o rękę i dlaczego. Nawet jej nie znał... Czekaj...

— Ty jesteś... tą małą francą, która chciała na mnie nakablować ojcu?

— Francą?

— Jesteś córką Aarona?

Cofnęła się o kilka kroków, machając na swojego szofera. Ira poczuł, że znowu rozbolała go głowa.

— Czyli coś pamiętasz? — zapytała, a jej ton wydał mu się oziębły.

Potarł skroń.
— Tak, ale tylko do momentu wyjazdu do Norwegii. — Spojrzał na nią. W jego wspomnieniach była pyzatą, pyskatą dziewczynką z lokami kręconymi na lokówce. Nic szczególnego wtedy. Teraz... mogła uchodzić za atrakcyjną, ale żeby się z nią zaraz żenić. I to on? Czemu? Przecież nawet jej nie lubił. A ona... ona go po prostu nie cierpiała. — Byliśmy zaręczeni?

— Chciałeś powiedzieć: jesteśmy. Nie zerwaliśmy zaręczyn, chociaż…

— Chociaż?

— To skomplikowane.

— Wybacz, ale jakoś ci nie wierzę.

Rozejrzała się.
— Możemy porozmawiać gdzie indziej? Wsiądź, proszę, do auta.

Spojrzał na szofera.
— Jakoś nie mam ochoty.

— Nie wygłupiaj się. Sam go zatrudniłeś.

— Ja?

— Tak, ty. Ponoć to profesjonalista. Wsiądź do auta. Porozmawiamy spokojnie, bez gapiów.

— Nadal ci nie wierzę. My… parą? Po tym, co ci zrobiłem?

Westchnęła głośno, a na jej twarzy zagościła mina, jakby rozmawiała z kompletnym idiotą. Wyciągnęła telefon. Grzebała chwilę w galerii, a znalazłszy to, czego szukała, podała mu go. Na zdjęciu byli oboje, on poważny, ona uśmiechnięta, przytulała się do niego policzkiem. Na kolejnym zdjęciu on już mniej sztywny nawet się uśmiechał. Na kolejnym całowała go w policzek. Na następnym on wpychał jej język do ust. Kolejnego już nie chciał oglądać, bo zrobiło mu się trochę słabo i ból w głowie zaczął pulsować, jakby ktoś młotem skalę łupał. Zatoczył się, ale go złapała i objęła, machnęła na szofera, który dopadł go w jednej chwili i zaprowadził do samochodu.

Ira już się nie opierał, wsiadł i oparł głowę. Amanda zajęła miejsce obok.

— Coś cię boli? — zapytała z wyraźną troską, w którą nie chciało mu się wierzyć.

A jakże, wszystko go bolało, a głupota najbardziej.
— Jak długo jesteśmy parą?

— Prawie dwa lata.

Otworzył oczy.
— Dwa lata? Jakoś nadal ci nie wierzę.

— A zdjęcia?

— Nic nie znaczą.

— Ale jak to nic nie znaczą? To dowód naszej miłości.

Miał ochotę roześmiać się jej w twarz. Miłości? Jakiej miłości? Kochał Sarę, i tylko ją. No, może obecnie był pod wpływem uroku Willow, bo Reese była u niego skończona, ale jeśli o miłość chodzi, to darzył nią tylko jedną osobę. Hakiego nie liczył. On był poza wszelkimi ramami.

— Obciągnij mi! — powiedział nagle, sam się trochę dziwiąc, że przeszło mu to przez usta.

Zdębiała.
— Teraz?

— Tak. Teraz.

Prychnela.
— Zgrywasz się.

— Nie.

— Udajesz?

— Dlaczego? Skoro tak mnie kochasz, to mi obciągnij. Chyba to robiłaś?

— Oczywiście, że robiłam. Ale tak w aucie? Przy nim?

— Nie słyszy nas ani nie widzi. A ja ciągle mam wątpliwości.

— Egoista, jak zwykle — mruknęła i zaczęła grzebać w torebce. — Powinnam była postawić na tobie krzyżyk i znaleźć normalnego faceta a nie takiego... — Wyciągnęła prezerwatywę. — Masz świadomość jak od tego szczęka boli? Nie. No bo skąd? A ja... wyobraź sobie, mam odruch wymiotny i nie będę sobie usuwać migdałków, tylko dlatego że ty masz wielką pałę i chcesz ją wpychać do końca. Odpinaj rozporek. Mam ci naciągnąć gumę czy sam to zrobisz?

Słuchał jej z coraz większym zdziwieniem. Wcale nie chciał, żeby to robiła. Liczył tylko na to, że pęknie, zrezygnuje i się wygada. Chyba że była lepszym graczem niż on.

— No co tak siedzisz? — warknęła. — Żartujesz, prawda? Pamięć straciłeś, ale charakter dalej masz podły. — Zabrała się za odpinanie paska przy spodniach Iry.

***

Marzec, dwa lata wcześniej

Na pogrzebie Victor nie był już taki otępiały, jakby przebolał stratę i wrócił do rzeczywistości. Gdy zabierano trumnę stał wyprostowany jak struna, a jego mina świadczyła o tym, że złość buzowała w nim jak woda w gejzerach.

Ira przyglądał mu się i czuł podobną złość. Do kogo? Do wszystkich. Do wdowy, która udawała załamaną. Do ludzi, którzy jej współczuli. Do księdza, który odprawił mszę i rozwodził się nad dobrym sercem Arsène'a i jego hojnością dla sierocińca prowadzonego przez jakieś biedne siostrzyczki, które teraz straciły swego dobroczyńcę.

Cholera go brała na samą myśl, że nikt się nawet nie zająknął na temat chorobliwej fascynacji Arsène'a.

Zacisnął dłoń.

— Ira, to boli — pisnęła Amanda.

Zerknął na nią zaskoczony. Kompletnie zapomniał, że trzymał w dłoni jej szczupłe palce.
— Przepraszam — szepnął, puszczając i przenosząc wzrok na Sarę. Znowu udawała obojętność.

*

— Pojedziesz z nami na stypę? — Zapytał Victor, gdy już było po ceremonii pogrzebu.

Ira wolałby być na biegunie północnym niż pośród tych dwulicowych ludzi, ale zgodził się.

Pojechali do pięknej tradycyjnej rzymskiej willi stojącej na wzniesieniu z widokiem na kalderę i jezioro Lago Albano. Smukłe cyprysy rosły po obu stronach wznoszącej się drogi. Trzypiętrowy budynek z kamienia i cegły z płaskim dachem pokrytym gontem stał na szczycie kaldery. Wsparta na kolumnach loggia wychodziła na ogród za domem. Wąska żwirowa ścieżka prowadziła do jeziora.

Ira miał ochotę zejść nią, zamoczyć dłonie w wodzie, sprawdzić czy była ciepła, a potem zgubić się gdzieś pośród drzew, skręcić nie w tę stronę, zboczyć ze ścieżki i zniknąć. Ale chciałby też trzymać wtedy dłoń Sary, bo pomimo wszystko, nie chciał być sam. Dlatego wrócił pod kolumnadę i zajął swoje miejsce, by milcząc, dłubać w talerzu niczym obrażone dziecko, którym właściwie chciał być.
Patrząc na biegające dzieci i ich matki zdał sobie sprawę, że nigdy nie miał dzieciństwa. Przynajmniej nie takiego, jakie powinno być. Jego było pasmem żalu, krzyku, głodu i bicia, które serwowała mu babka. Bardzo szybko nauczył się, że przemoc to jedyna droga do sukcesu. Że rządzą silniejsi. Dlatego on też bił — młodsze i słabsze dzieci.

Te tutaj nie musiały walczyć, dostawały wszystko, co chciały, a nawet więcej.

Kolacja ciągnęła się w nieskończoność.
Ira znosił jak mógł przepełnione żalem wspomnienia o tragicznie zmarłym gospodarzu. Uczestnicy uroczystości prześcigali się w kondolencjach, opowieściach i zapewnieniach pogrążonej w żałobie wdowy, że dołożą wszelkich starań, by winny został odnaleziony.

Victor wstał ze swojego miejsca. W dłoni trzymał kieliszek.
— Może to dziwnie — powiedział — ale chciałbym wypić za swojego przyjaciela, za drogiego Arsène. Był nietuzinkowym człowiekiem, który nie zasłużył na to, co go spotkało. Miejmy nadzieję, że sprawca zostanie pochwycony i ukarany adekwatne do zbrodni. Bo to jest zbrodnia. Czyn haniebny. Niegodny. W swej pysze osobnik ten ośmielił się grozić kolejnemu z nas, ludzi honoru, ale my! My, nie damy się zastraszyć! Będziemy na niego gotowi. Już jesteśmy. Czekamy! Niechaj się zjawi. — Wypił.

Pozostali zrobili to samo, a potem rozległy się oklaski.

Ira nie wytrzymał.
— Naprawdę sądzicie, że jest takim głupcem, żeby mówić wam, gdzie zamierza uderzyć?

Zapadła cisza.

— Co masz na myśli? — zapytał któryś z gości.

Ira wstał, odstawił swoją szklankę z wodą i odszedł od stołu. Patrząc na tego człowieka, odpowiedział:
— To, że zrobił to celowo. Powiedział wam, w kogo chce uderzyć, ponieważ nie zamierza tego zrobić.

Po loggii rozszedł się szmer rozmów.

— Zdradził wam, kiedy zamierza uderzyć? — dopytywał Ira.

— Dał mi tydzień — odparł ten sam mężczyzna.

Ira przeszył go spojrzeniem. Cóż za próżność i poczucie bezkarności. Przyznawać się do takich upodobań jawnie i przy wszystkich.
W tym momencie Ira żałował, że nie jest w stanie wykończyć go samym wzrokiem.
— Czyli dziś mija ultimatum?

Mężczyzna kiwnął głową.

— Więc wystawił wam pionka, bo zasadził się na hetmana.

Nie zrozumieli, ale Ira nie zamierzał im tłumaczyć. Miał ich dość. Fałsz bijący od tych ludzi cuchnął niczym odór z niesprzątanej chlewni.
Poszedł do ogrodu. Chciał już wrócić do hotelu, wziąć prysznic. Odpocząć.

— Ira! — Victor szedł za nim. Pod jego czarnymi lakierami szeleściły białe kamyczki, którymi wysypana była ścieżka.

— Wybacz, ale ja wrócę do hotelu. Mam dość. To… — Wskazał stół i ludzi przy nim.

— Rozumiem. Amanda wspominała mi, że jesteś bardzo wrażliwy. — Victor przyglądał mu się bardzo uważnie. — Ale coś mi się wydaje, że ona nie za bardzo zna się na ludziach. Jak myślisz?

Ira przeniósł spojrzenie z twarzy Victora na odległe dachy miasteczka.

— Tak. Myślę, że masz rację. Nie zna się.

— Chciałbym z tobą jutro porozmawiać, jeśli znajdziesz chwilę.

Ira znowu spojrzał na niego, a potem na Sarę, która stała na szczycie schodów prowadzących do ogrodu.

— Jutro. Po obiedzie — sprecyzował Victor, również patrząc na Sarę.

*

— O czym rozmawiałeś z Victorem? — Zapytała Sara, wystawiając twarz do słońca. Marzec miał się ku końcowi i grzało ono już całkiem przyjemnie.

— Skąd wiesz, że z nim rozmawiałem? — Ira podał jej śmietankowo-waniliowe włoskie lody. Sam wziął sobie cytrynowy sorbet, lody były dla niego za słodkie.

— Słyszałam, jak mówił do Amandy, że idzie z tobą na obiad.

— Aha — odparł Ira, usiłując trafić rurką do rozchylonych ust, ale zamiast patrzeć na rurkę, przyglądał się Sarze i temu jak lizała loda. To było takie… — Może wolałabyś jednak sorbet? — Spytał, czując, że jeśli przyjdzie mu dłużej na nią patrzeć, to będzie mógł myśleć już tylko o jednym. Chyba żadna kobieta nie działała na niego tak, jak ona.

— Nie odpowiedziałeś na pytanie.

— Chciał wiedzieć, jakie mam plany.

— A jakie masz plany?

— Wciąż takie same.

— To znaczy?

— Mały, biały domek nad jeziorem i ty.

— Ja — roześmiała się. — Czy Amanda? Myślisz, że nie wiem, że ją posuwasz? Zastanawiam się tylko, czy przed tym, jak cię odwiedzam, czy po.

— Po — odparł Ira. Chciał zobaczyć, czy będzie zazdrosna. Chciał, żeby była zazdrosna, to oznaczałoby, że jednak coś do niego czuła, chociaż ciągle zaprzeczała.

— Prosiłam cię, żebyś się w to nie bawił. Chyba nie zrozumiałeś.

— Ależ, Saro, ja bardzo dobrze wszystko rozumiem. Wiem, kto stoi nam na drodze do szczęścia. To nie jest Amanda. Wiesz to równie dobrze jak ja.

— Ile razy mam ci powtarzać, Aaron jest moim szefem, nie stoi nam na drodze do szczęścia, bo tej drogi nie ma.

Ira wstał, podszedł do śmietnika, wyrzucił niedojedzony sorbet.
— Czekam na dzień, w którym w końcu usłyszę od ciebie prawdę na temat tego, co łączy cię z Aaronem Blacksmithem. I nie oceniaj mnie, bo sama nie jesteś lepsza.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top