22. Wydaj wyrok
Marzec, dwa lata temu
Rzym
Te noce, podczas których Sara była tylko z nim, mijały stanowczo za szybko. Ira starał się jak mógł, ale cokolwiek by zrobił i powiedział, odpowiedź Sary była taka sama: Nie. Nie będą razem. Nie pasują do siebie. Ona nie może. On jest za młody.
To denerwowało go najbardziej. Skoro jemu nie przeszkadzała różnica wieku, jej podobno też nie, to co stało na przeszkodzie?
— Zwariuję przez ciebie — szepnął wprost do jej ucha.
Śmiejąc się, chciała uciec, wywinąć się, ale przytrzymał jej ramiona. Przyparł do łóżka, na którym leżeli i przytulił twarz do policzka.
— Drapiesz — mruknęła, napierając dłonią na jego czoło.
Ira uniósł głowę i wsparł się na łokciu. Powiódł wzrokiem po nagim ciele Sary, zdając sobie sprawę, że właśnie tak ją zapamiętał. Ale wtedy była inna i on też był inny. Pomimo tego, co mu zrobili, był niewinny i naiwnie wierzył, że ten pierwszy, dobrowolny raz powinien być z kimś, kogo się kocha. Dlatego chciał z nią być, bo ją kochał. A może kochał ją, bo z nią był? Co za różnica, wybrał ją sobie. Nawet jeśli wtedy nie był tego świadomy, to teraz już tak.
— Chcesz, żebym zgolił brodę?
— Już o to pytałeś.
— Wiem, ale nie odpowiedziałaś.
— I nie zamierzam. — Wyciągnęła dłonie i patrzyła przez palce na światło lampki stojącej na stoliku pod oknem.
Przytulił się do niej.
— Jesteś taka ciepła.
— Bo żywa — roześmiała się, ale on nie wiedział, co w tym było zabawnego. — Nie możemy tego ciągnąć — dodała po chwili.
— Przypominam ci, że trzy dni temu, to ty do mnie przyszłaś, a nie odwrotnie.
— Bo się o ciebie martwiłam.
Przyciągnął ją do siebie. Objął mocno.
— Cieszę się, że tak było. I… że ze mną jesteś. Nawet wtedy, gdy tylko tak sobie leżymy, choć chciałbym…
— Przestań. — Odsunęła się trochę. — Wiesz, że nic z tego nie będzie. Możesz przestać…
— Nie mogę. Nie panuję nad tym i nic nie poradzę, że tak mi się podobasz. Oczekujesz zrozumienia, a sama nie chcesz się nim wykazać.
— Nie porównuj tego, bo to nie jest to samo.
Wstał i zamknął się w łazience. Przecież dobrze wiedział, że nie. Wiedział o tym od chwili, w której zrozumiał, że Sara przeszła infabulację, z pewnością najgorszy sposób obrzezania. Bjørn zasłużył za to, i za wszystko inne, na bardzo powolną śmierć.
Wciągnął spodnie i stanął w otwartych drzwiach. Sara zdążyła się ubrać.
— Może… — zaczął trochę niepewnie. Nie chciał jej urazić. — Da się to jakoś naprawić.
Zarechotała histerycznie.
— Naprawić? Miałabym dać znowu się pociąć? Przechodzić przez to wszystko jeszcze raz? Nie, Ira. Nie mogę. Wierz mi. Próbowałam, ale nie mogę. Miałam już termin, pokój, przygotowaną salę operacyjną i opłaconego najlepszego chirurga. Ale nie byłam w stanie. A wiesz dlaczego? Bo przeżywam to ponownie każdej nocy. Ten ból, strach, poczucie bezsilności i… — Westchnęła. — Ty akurat powinieneś to zrozumieć. Aaron zrozumiał.
Na dźwięk tego imienia w Irze aż się gotowało. Zacisnął szczękę, żeby nie powiedzieć czegoś, co spowodowałoby lawinę słów, których oboje by żałowali. A może tylko on by żałował, bo może tylko on kochał?
Znowu wszedł do łazienki, musiał się opanować, ale przy niej to było takie trudne, zwłaszcza gdy wspominała tego mężczyznę. Jakże on go nienawidził.
Kiedy wyszedł, Sary nie było już w pokoju. Usiadł na łóżku, wziął do ręki pudełko z lekami, które zostawiła na szafce i zapatrzł się na etykietkę. Przesunął kciukiem po napisie: Sara. Dlaczego te przeklęte leki działały tak krótko? Nie mogły sprawić, żeby zgodziła się na wszystko, czego chciał? Żeby faktycznie przestała wciąż myśleć o Stanach i Aaronie.
Najlepszy dealer w mieście. Tak?
Wyciągnął tabletkę. Wsadził ją do ust. Może nie będzie o niej myślał, może faktycznie się wyłączy, chociaż na chwilę. Opuścił głowę, czekając na efekt. Nic. Chyba dla niego jedna to za mało, w końcu ważył znacznie więcej niż Sara. Połknął drugą i opadł na łóżko. Było cicho, spokojnie i ciepło. Bardzo ciepło. Gorąco wręcz. Zamknął oczy, próbując przywołać z pamięci ich pierwszy raz. Ten mroczny pokój rozświetlony tylko różowym neonem. Zapach waniliowego szamponu na jej włosach. Sterczące sutki. Wklęsły pępek na płaskim brzuchu. Ruchy jej bioder zgrywające się z jego oddechem i pulsowaniem nabrzmiałego członka. Poruszała się coraz szybciej, pewniej i mocniej. Była taka realna, skupiona, i cała jego, była… nieprawdziwa.
Ocknął się w chwili, z której doszedł.
— Co to było? — szepnął, unosząc się na łokciu. Drugą dłoń wciąż zaciskał na przyrodzeniu.
Poszedł do łazienki, umył ręce, a potem rozebrał się i wszedł pod prysznic. Stał tak, pozwalając wodzie spływać po ciele i marząc o tym, żeby zmyła wszystko, łącznie z uczuciami, które do niej żywił. Lepiej by było, gdyby się odkochał.
Gdyby to było możliwe – przestać ją kochać i zacząć żyć własnym życiem. Tylko że każda komórka jego ciała aż krzyczała z pożądania.
— Nie myśl o niej — powtarzał raz za razem i coraz intensywniej wspominał każde muśnięcie jej chłodnych palców, ust smakujących gumą oraz papierosami i ciepłego, wilgotnego języka.
Zakręcił wodę. Zamiast się uspokoić, podniecił się jeszcze bardziej.
— Co jest, do cholery!
Wyszedł spod prysznica.
Ktoś pukał do drzwi. Może to Sara. Czyżby zmieniła zdanie? A może wróciła po swoje tabletki? Poszedł, ociekając wodą i zostawiając mokre ślady na jasnej wykładzinie. Otworzył, uśmiechając się, ale to nie była Sara. Przed drzwiami stała Amanda, z miną, która mówiła, że jest w szoku, chyba nie mniejszym niż on.
Jej spojrzenie przesunęło się po mokrym ciele Iry. Rozchyliła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zamiast tego, nawiązała z nim kontakt wzrokowy.
— Skoro tak ładnie prosisz. — Powiedziała i przepchnęła się obok.
*
— Wiesz, planowaliśmy wyjechać jutro, ale teraz zostaniemy do pogrzebu — tłumaczyła Amanda. Siedzieli w ogródku przy kawiarni na jednej z zamkniętych dla ruchu uliczek. Chyba byli na randce. — Dziadek bardzo to przeżywa — dodała.
Ira dobrze o tym wiedział, bo próbował porozmawiać z Victorem, ale on potrafił tylko mówić i myśleć o śmierci przyjaciela. Ira nie żałował Arsène'a, uważał, że dostał to, na co zasłużył.
Bardziej martwiło go, że przespał się z Amandą i właśnie sam nie wiedział dlaczego. Zdradził Sarę i samego siebie.
— Dziadek chce wynająć najlepszego detektywa, żeby znaleźć tego zwyrodnialca.
Ira drgnął, a ona kontynuowała.
— Ludzie Arsène'a zamierzają sami go złapać. Ponoć wysłał ostrzeżenie do swojej kolejnej ofiary. Żądał, żeby ten człowiek ujawnił się i poddał dobrowolnie karze przewidzianej za pedofilię. To jakiś idiota.
— Dlaczego? Bo daje szansę temu człowiekowi?
— Bo się wystawił. Szykują na niego zasadzkę. Najwyraźniej jest kiepskim pokerzystą.
— Może… Ale poker to gra pozorów i szczęścia. Może on nie jest pokerzystą, tylko szachistą i nie pozostawia niczego przypadkowi.
— Daj spokój. Nie ma zbrodni doskonałej. Znajdą go, bo nikt nie pojawia się jak cień i nie znika jak on. Wiesz, że nawet tak go nazwali? Shadow. Redshadow.
Ira z trudem przełknął herbatę, była za gorąca, żeby ją pić. Czemu nie wziął mrożonej?
— Czemu akurat tak? — zapytał, czując, że ma to związek z krwawymi zabójstwami.
— Bo nosi czerwony garnitur.
***
10 kwietnia, obecnie
Ira patrzył w sufit i myślał o wszystkim, co go do tej pory spotkało, co pamiętał i co wydawało mu się, że pamięta. Myślał też o tym, czy Viper powie dobrowolnie, to co wiedział, czy będzie musiał użyć dźwigni, żeby to z niego wyciągnąć? Ta myśl wywołała w nim pewnego rodzaju niepokój. W przypadku Vipera dźwignia mogła się okazać czymś wyjątkowo... nieprzyjemnym.
Może powinien był wygonić Hakiego po wodę, a pogadać z Viperem? Tylko że jeśli tamten miałby zacząć znowu gadać tak nieskładnie, to chyba szlag by go trafił.
— Jesteś zły? — spytała nagle Willow, głaszcząc go po twarzy.
— Nie jestem — odparł, usiłując udawać, że wszystko było w porządku, chociaż nie było.
— Zaciskasz szczękę, aż ci się tu mięsień napina. — Dotknęła miejsca, o którym mówiła. — Nie musisz udawać, że nie.
— Nie na ciebie. — Wsunął ramię pod jej głowę, a ona przytuliła się.
Leżeli chwilę w ciszy. Mógłby spędzić z nią tak cały dzień i chyba nadal byłoby mu mało.
— To musiało boleć — powiedziała w końcu, wodząc palcem za uchem Iry. — Ass… fri… or.
— Co ty tam bełkoczesz? — zaśmiał się.
— Masz tu taki tatuaż. Ass…
— Ássfriðr. Znaczy piękna jak bogini.
Tym razem to ona się roześmiała.
— Czemu rżysz?
— Bo powiedziałeś to tak śmiesznie i twardo, jakby ci język kołkiem stanął.
— Ja ci dam kołkiem. Po twojemu to będzie Astrid. Lepiej?
— O wiele. To… ktoś dla ciebie ważny?
— Kto? Astrid? Nie. Raczej nie. Nie znam żadnej, znaczy… nie pamiętam.
Pogładziła go za uchem, a potem po szyi.
— Przestań, to mnie łaskocze — burknął, denerwowała go.
— Naprawdę? A… bardzo? — Dmuchnęła mu do ucha.
— Bardzo. Tak bardzo, że nie lubię chodzić do fryzjera. Chyba dlatego zawsze miałem długie włosy.
— Długie?
— Takie do ramion. Wystarczyły nożyczki, żeby je skrócić. Zero fryzjera. Zero kłopotu. Zero łaskotania. — Zerknął na nią, wciąż miała zaróżowione policzki, jak gdyby wcześniejsze podniecenie jeszcze jej nie minęło.
Walić to, pomyślał, przekręcając się na bok i dobierając się do jej ust. Chrzanić zasady, przyzwolenie i zabezpieczenia.
Z ust przeniósł się na szyję. Może powinien był zapytać, czy nadal miała ochotę, ale stwierdził, że jeśli nic nie mówiła, to nie będzie przerywał.
— Tak nie chcę — zaprotestowała, chwytając go za głowę, gdy dotarł aż do biodra.
— Dobrze, nie zrobię tego. Mam przestać?
— Nie, ale tak nie chcę. Nie jestem na to gotowa.
Zerknął na jej twarz, wyglądała na zawstydzoną. Przesunął się tak, żeby ich twarze znajdowały się naprzeciwko.
— W porządku. — Ziewnął. — W końcu nie o to ci chodziło, kiedy mnie tu zapraszałaś. — Znowu ziewnął. — Ludzie, co mi się tak spać chce?
— To pewnie przez te tabletki. Są na noc i mają w składzie środek ułatwiający zasypianie.
Uśmiechnął się, objął ją i przytulił.
— Zwabiłaś mnie tu, wykorzystałaś, teraz uśpisz, a potem poćwiartujesz.
— Przestań, wcale nie. Po prostu nie miałam innych tabletek. Mówiłeś, że się nigdzie nie spieszysz, to możesz się chwilę przespać. Obudzę cię za godzinę.
— Dobra, ale zostajesz tu ze mną — mruknął, wtulając twarz we włosy Willow.
*
— Ira! Obudź się. Ira!
Poderwał głowę z poduszki, gdy dotarło do niego, że wołanie, które słyszał, dochodziło spoza snu. Z trudem otworzył oczy, wciąż czując wściekłość, którą wywołała mara senna. Przez chwilę patrzył to na pokój, to na twarz Willow i próbował otrząsnąć się z koszmaru.
— To nie byłem ja — szepnął. — Nie mogę nim być.
— Co? Ira to był tylko sen.
— Nie. — Chwycił ją za ramiona. — On istnieje i zabija. Ale to nie ja. Słyszysz? To nie mogę być ja. Przecież bym pamiętał. Musiałbym pamiętać. — Patrzył w jej przerażone oczy i widział to szkliste spojrzenie człowieka o płowych włosach, który wiedział, że umiera. Jego usta wypowiadały nieme pytanie: dlaczego?
Zdychaj! Rozbrzmiewało w głowie Iry. Złość, nienawiść, odraza – tylko takie uczucia budził w nim ten sen.
— To tylko sen — szepnęła znowu Willow i pogłaskała go po policzku.
Usiadł, bo mu się wydawało, że usłyszał dźwięk trzaśnięcia samochodowymi drzwiami.
— Mówiłaś, że twój ojciec wróci jutro, prawda?
Willow wyskoczyła z łóżka, przyciskając poduszkę do piersi. Podeszła do okna na palcach.
— Cholera. Moja ciotka. Powinna być teraz w pracy. — Rzuciła się na swoje ubrania, ale nie założyła sukienki, wciągnęła bluzę i spodnie dresowe, w panice kręcąc się po pokoju.
Ira nie spieszył się. Nie uważał, żeby robili coś złego czy niestosownego. Ubrał się, wciągnął buty i poszedł otworzyć okno.
— Co robisz? — pisnęła Willow, z trwogą wymalowaną na twarzy.
— Wietrzę pokój.
„Willow?” — Dobiegło z dołu.
Ira znał ten głos, brzmiał jak głos Willow, choć był zdecydowanie mocniejszy.
Dziewczyna otworzyła drzwi i wyszła.
— Jestem na górze!
Ira poszedł za nią.
— Gdzie jest łazienka? — zapytał szeptem, a potem poszedł do pomieszczenia, które mu wskazała.
— Co się stało?
Usłyszał jej zaniepokojony głos w chwili, w której odkręcał wodę.
— Płakałaś, ciociu? Reese?
Kurwa! Oparł się o umywalkę. Wiedział. Podświadomie wiedział, że nie mogły być jedną osobą, ale nie chciał wybierać. Rozwiązanie, które sobie wymyślił na początku, wykluczyło ten problem, przynajmniej wtedy, gdy wydawało się prawdziwe.
— Znaleźli ciało Aziza — powiedziała Reese, głosem tak zdławionym, że ledwo można było ją zrozumieć.
Ira zacisnął pięści. Co? Ciało?
— Nie żyje? — dopytywała Willow, a on łajał ją w myślach za głupotę. Czy gdyby żył, Reese mówiłaby o nim w ten sposób?
Wyszedł na schody.
— Policja podejrzewa, że został zamordowany. — Powiedziała Reese, patrząc na Willow, a potem na niego. — Co ty tu robisz? — spytała, robiąc krok do przodu.
— Chciałem poznać odpowiedź na nurtujące mnie pytanie. I zdaje się, że właśnie mam ją przed oczami. — Zszedł niżej, a ona cofnęła się, dokładnie o ten sam krok, który zrobiła przed chwilą. Nie spodobało mu się to. Wyglądało, jakby się go bała.
— Nie rozumiem — odparła Reese, a potem zerknęła na Willow. — Co robiliście?
Willow nie potrafiła ukrywać swoich emocji, przynajmniej nie tych, które chciałaby chyba teraz ukryć. Znowu zrobiła się czerwona, jakby Reese nakryła ich na gorącym uczynku.
— My…
— Nie musisz się jej tłumaczyć — powiedział stanowczo. Reese spiorunowała go wzrokiem. — Nie patrz tak. Ty też się jej nie tłumaczysz. — Znowu zszedł niżej.
Reese pociągnęła Willow do siebie, złapała jego laskę i wycelowała nią w Irę.
— Ciociu, puść mnie — jęknęła Willow.
— Nie zbliżaj się! — krzyknęła Reese i dźgnęła powietrze laską niczym szpadą. — Willow, dzwoń na policję.
— Co? — pisnęła Willow. — Ale nic się nie stało, naprawdę, sama chciałam.
Reese zrobiła jeszcze bardziej przerażoną minę, którą po chwili zastąpiło obrzydzenie.
— Zrobiłeś to… z nią? Ona nie jest pełnoletnia!
— Ma dwadzieścia lat, a mówisz to tak, jakby miała dwanaście — warknął, bo zaczynała już go denerwować. Sama pakowała mu się na fiuta i wtedy nie było problemu.
Znowu machnęła laską, więc złapał za nią i wykręcił tak, że musiała ją puścić. Przerażona cofnęła się, objęła Willow i krzyknęła:
— Wyjdź!
Odbiło jej zupełnie? Śmierć Aziza musiała nią wstrząsnąć. Miał ochotę powiedzieć jej, że nie do niej przyszedł i że nie ona będzie go wypraszać, ale dostrzegł, że Willow była jeszcze bardziej przerażona niż Reese. Już chciał wyjść, kiedy Reese zadała to pytanie. Nie od razu zrozumiał, o co jej chodziło, potrzebował chwili, by do niego dotarło.
— Dlaczego zrobiłem co? — zapytał, powtarzając po niej.
— Dlaczego go zabiłeś? — sprecyzowała.
Chyba się przesłyszał. Rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie, bo bardzo, ale to bardzo nie podobało mu się, że sugerowała coś takiego i straszyła Willow.
— Odbiło ci — odparł.
— Myślisz, że nie wiem, że jesteś mordercą! Możesz wydawać się uroczy i wrażliwy, ale jesteś mordercą. Prawda? Wiem… Słyszysz? Wiem, co oznacza emblemat, który masz na piersi. Taki sam miał zabójca mojego męża. Nie chciałam w to wierzyć. Chciałam myśleć, że miałeś jakiś powód, ale Aziz? Co on ci takiego zrobił?
— To nie ja! Nie zrobiłbym mu krzywdy. Lubiłem go. Jak możesz mnie o to posądzać?
— Szeryf też cię podejrzewa! On wie… słyszysz, wszystko o tobie wie. Wie, że zabiłeś człowieka, że jesteś do tego zdolny. Wiemy, co się stało w Meksyku!
— Naprawdę? Myślisz, że wiesz wszystko i masz prawo mnie oceniać? I co? Sypiasz dobrze? Bo ja nie. Nie przespałem jednej całej nocy odkąd byłem dzieckiem. Ale proszę bardzo. Wydaj wyrok, bo przecież ty wiesz lepiej. Już mnie osądziłaś, prawda? I na ile wyceniasz moje życie? Szeryf wyznaczył już nagrodę? Ile dostaniesz? Mam nadzieję, że więcej niż tysiąc pięćset, bo za tyle sprzedali mnie moi właśni dziadkowie… A ty…? — warknął w stronę Willow. — Na co czekasz? Dzwoń! Tylko nie zapomnij im powiedzieć, że jestem uzbrojony, niebezpieczny i grożę wam, wtedy przyjadą szybciej. Albo wiesz co? Sam do nich pójdę. Skoro szeryf wszystko o mnie wie, to może mi wytłumaczy, dlaczego twierdził, że jest inaczej. Co Reese? Masz jakiś pomysł? Nie? — Wyszedł. Miał ochotę trzasnąć drzwiami tak, żeby tynk posypał się z tej nędznej chaty, którą obie nazywały domem. Cholerne hipokrytki. Takie same jak wszyscy. Miał ogromną chęć wynieść się z tej dziury, i to jak najszybciej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top