18. Te amo

Marzec, dwa lata temu

Rzym

Ira zapukał stanowczo do drzwi pokoju, w którym powinna być teraz Sara.

— Już idę — usłyszał cichy głos po drugiej stronie.

Spiął się, gdy wyobraził sobie jej minę, kiedy go zobaczy. Szybko nabrał powietrza i wypuścił je, rozluźniając ramiona i kark.

— Cześć — powiedział, patrząc w jej szare oczy, które na jego widok pociemniały. Chyba była na niego zła. Nie zaskoczyło go to. — Mogę wejść? — zapytał trochę nieśmiało, sam się sobie dziwiąc, że czuł się przy niej tak niepewnie. Zupełnie inaczej niż dzień wcześniej.

— Nie — odparła — wolałabym, żebyś został po drugiej stronie.

— Nie mogę tutaj tak stać.

— Ira, to nie jest dobry pomysł.

— Proszę, wpuść mnie. Porozmawiajmy.

— Nie!

— W takim razie… — Odwrócił głowę w prawą stronę, udając, że na coś patrzy. — W takim razie Amanda będzie świadkiem naszej rozmowy.

— Co? — Przestraszyła się. — Zwariowałeś? — Wciągnęła go do środka.

Zatrzasnął drzwi, objął ją i pocałował. Powinien był zrobić to od razu, zamiast atakować ją najpierw słownie a potem fizycznie.
Myślał, że będzie się bronić, ale nie zrobiła tego. Może tęskniła za nim tak, jak on za nią, mimo tego co zrobił poprzedniego wieczoru? Może jednak nie była na niego zła? Puścił ją i chciał się uśmiechnąć, ale dostał w twarz, i to nie z otwartej dłoni, ale z pięści.

— To za wczorajsze! — wykrzyknęła.

Zasłu… — nie dokończył, bo oberwał z drugiej strony.

— To za to, że wyszedłeś, kiedy prosiłam, żebyś został! — Znowu się zamachnęła, ale tym razem zablokował.

— A to za co?

— Za to, że martwiłam się o ciebie całą noc, głupku.

Objął ją mocno, wyprostował się, a jej nogi zawisły w powietrzu. Wiedział, że tak było. Wtulił twarz w zgięcie jej szyi.
— Tylko jedną? — mruknął, delektując się zapachem mocnych, jakby męskich perfum i papierosów. Wszystkie związane z nią wspomnienia wróciły, zwłaszcza te przyjemne. Podniecił się, ale nie tak jak wczoraj, gdy w jego żyłach zamiast endorfin buzowała adrenalina, kortyzol i testosteron. Wybuchowa mieszanka wściekłości, stresu i pożądania.

Zaniósł ją na łóżko. Położył w poprzek i znowu wtulił twarz w to miejsce, łasząc się do niej jak kot spragniony pieszczot.
— Te amo — szepnął, czując jej ciepłą dłoń na karku i świszczący oddech przy uchu.

Zaśmiała się.
— Co powiedziałeś?

— Nie wiem — odparł, całując ją po szyi.

— Zawsze wyznajesz kobietom miłość po hiszpańsku?

— Nie wiem. — Skierował się w stronę ust. — Może? — Pamiętając o tym, że wczoraj ją ugryzł, pocałował każdą wargę z osobna bardzo delikatne. — Czasami wykrzykuję im to w twarz — mruknął zadowolony tym, że oddała pocałunek. — Czekaj! Co? — Odsunął się trochę, zdawszy sobie sprawę, o czym rozmawiali. — Nie. Oczywiście, że nie. Czemu mnie podpuszczasz?

Śmiała się. Była inna niż wczoraj. To go trochę zaniepokoiło. Czemu śmiała się tak histerycznie?

— Saro, co ci jest?

— Nic — odparła, a potem parsknęła śmiechem.

— Jak nic? Dziwnie się zachowujesz. Przestań.

— Nie mogę, jesteś taki zabawny. — Zaczęła majstrować przy włosach Iry. Po chwili naciągała gumkę sprężynkę na nadgarstek lewej dłoni, a jego włosy opadły puchatą kaskadą wokół twarzy. — Pocałuj mnie — poprosiła z pół przymkniętymi powiekami. Zdawało mu się, że miała rozszerzone źrenice.

Zapadł się w jej usta, delektując się wszystkim tym, co wywoływał jej dotyk. Wiedział, że ma na jej punkcie obsesję. To nie była miłość. To było coś, co przerażało nawet jego samego. Dla niej gotów był zaszlachtować Bjørna i Hallvora, jeśli stanąłby mu na drodze, a może nawet Hakiego.

Palce Sary wędrowały po jego twarzy, szyi, karku, wsuwały się pod włosy, pieściły płatki uszu, powodując przyjemne, podniecające mrowienie.
— Po co ci ta szpila przy krawacie? — szepnęła wprost w jego usta.

— Lubię patrzeć, jak dziewczyny się z nią męczą. Większość nawet nie wie, co to jest i jak to zdjąć. Konsternacja na ich twarzach, kiedy chcą się do mnie dobrać, a nie wiedzą jak, jest…

— Jaka?

Kurewsko podniecająca.

— Zły z ciebie chłopiec — zaśmiała się nienaturalnie i odwróciła głowę.

Powiódł za jej wzrokiem wprost do pomarańczowego opakowania z tabletkami stojącego na szafce nocnej. No jasne. Jak mógł myśleć, że sama z siebie cieszyła się z jego przyjścia. Być może nawet nie bardzo była świadoma tego, co się działo. Puścił ją i przesunął się w stronę szafki, by sięgnąć po słoiczek. Gdy chwytał go w palce, ona objęła jego ciało na wysokości pośladków i ugryzła.

— Kurwa, Saro! Pogrzało cię?

Zaśmiała się znowu, wijąc się na łóżku.
— Zawsze się zastanawiałam, czy… — Przekręciła się na bok, chyba zaczynała odpływać. — Czy wy, mężczyźni, się nie boicie… no wiesz… że któraś w końcu ci go odgryzie.

— Kiedy o tym mówisz, to zaczynam się bać i… cholera, to naprawdę boli, wiesz? — Potarł bolące miejsce, przyglądając się opakowaniu leków, na którym – oprócz nazwy i składu wypisanych drobnymi literkami – widniało też nazwisko Sara Tandeman. — To jakieś psychotropy?

— Chcesz? Niezłe są. Sprawiają, że przestajesz myśleć o tym, co złe. Mam najlepszego dealera w Stanach. — Zabrała słoiczek z jego dłoni.

— Nie, dzięki, bo widzę, że myślenie wyłącza się zupełnie. Rozumiem, że to twój sposób na radzenie sobie z traumą? — zapytał, przyglądając się, jak przewracała opakowanie w palcach. Nagle otworzyła je, wyciągnęła jedną i wsadziła do ust.


— Cholera, wypluj to! Nie możesz tego jeść jak cukierków!

Oparła się na łokciu, wzruszyła ramieniem, a on miał ochotę, zmusić ją, żeby otworzyła usta, ale pewnie było już za późno. Uśmiechnęła się, przysunęła bardzo blisko i powiodła tym zamglonym od leków spojrzeniem, które wyglądało prawie jak tlące się w jego oczach pożądanie.

Pozwolił się pocałować, długo, powoli; jej usta miały gorzki smak tabletki. Wtedy zdał sobie sprawę, że chyba wylądowała w jego ustach i pewnie przełknął ją razem ze śliną pomiędzy jedną pieszczotą języka a drugą. Ciśnienie od razu mu podskoczyło, ale nie zareagował, tylko pozwolił dalej się całować i rozbierać.

Sarze starczyło sił tylko na zdjęcie mu krawata i rozpięcie koszuli. Potem położyła się na jego piersi i zasnęła, a on czekał na ten bezmyślny błogostan, który mu obiecała. I w końcu poczuł się dziwnie, a przez myśl przemknęło mu, że zawartość buteleczki musiała być inna, niż głosił napisał, bo zamiast przestać myśleć; wspomnienia, jej opowieści i jego wyobrażenia napłynęły mu do głowy z taką mocą, że już nie mógł dłużej powstrzymywać napierającej fali powodziowej uczuć. Tamy puściły, a on leżał ze łzami wściekłości w oczach, myśląc o tym, że następna osoba, która spróbuję ich rozdzielić zniknie z tego świata jak śnieg na wiosnę. I postanowił sobie wtedy, że zrobi wszystko, absolutnie wszystko, żeby być blisko niej.

*

Miesiące odosobnienia w Mrocznym Jarze nauczyły go, że z czasem nie wygra. Ludzi mógł popędzać, ale czas mijał swoim tempem. Tym razem czas i otumanienie Sary działało na jego korzyść. Mógł bez skrępowania i pośpiechu cieszyć się jej bliskością i to mu wystarczyło. Przynajmniej na razie.

Było tyle tematów, które chciał poruszyć. Tyle rzeczy, które chciał z nią zrobić. Miejsc, które chciał jej pokazać. Razem mogli być szczęśliwi, nawet pomimo tego, co zrobił jej Bjørn. To chyba też można poprawić. Jeśli tylko będzie chciała. Ale czemu miałaby nie chcieć? Przecież chyba nie miała nikogo? A co jeśli miała?

Objął ją mocniej.

Nie. Nie miała. Nie mogła mieć. On też nie miał. A nawet gdyby… jego myśli popędziły poprzez czas i przestrzeń do tego sylwestra i mieszkania, w którym zostali wtedy sami — on i…

Przymknął oczy.

Dobrze wiedział, że zostawiłby ją dla Sary, bo kochał w niej to, że była do niej podobna.

Ale ją też kochał. To jak mówiła, jak chodziła, śmiała się, jakie miała poglądy. Wszystko to kochał. Lecz Sarę kochał bardziej.

*

Zaczynało zmierzchać, gdy Shorty się obudziła. Usiadła na łóżku i rzuciła mu niezadowolone spojrzenie.

Wyprostował się na krześle, na którym siedział i uśmiechnął.

— Co tu robisz? — sapnęła, schodząc z łóżka.

— Czekam, aż dojdziesz do siebie.

— Już doszłam. Możesz iść. — Chciała go wyminąć, lecz chwycił jej dłoń.

— Saro, przepraszam. Przepraszam, że cię napadłem. Że obwiniałem cię za coś, na co nie miałaś wpływu. Że nie dałem ci dojść do słowa. Wybacz mi. Proszę.

— Nie mam ci czego wybaczać. To nie twoja wina. Jesteśmy tacy, jakimi nas ukształtowano. Rozumiem, co czułeś. Tę złość. Ja też ją czułam. Wciąż czuję. I… strach. On nigdy mnie nie opuści.

Przycisnął czoło do jej dłoni.
— Saro, wyjedź ze mną.

Spojrzała na niego z góry.
— Gdzie?

— Gdziekolwiek. Gdzie zechcesz. To nieważne. Gdzieś, gdzie będziemy razem. Tylko ty i ja. Z dala od tego wszystkiego, od ludzi i ich zawiści.

— Nie.

— Czemu? Obiecuję, że już nigdy tak nie zrobię.

— Nie chodzi o to, co zrobisz, a czego nie. Spójrz na nas. To się nie może udać.

— Może i uda się, jeśli oboje będziemy tego chcieć. — Wstał, ujął jej twarz w dłonie. — Daj nam szansę.

— Nie. Za dużo się wydarzyło. Ja… ja nie mogę. Nie chcę. Rozumiesz? Poza tym mam kogoś. Zobowiązania w Stanach. Nie mogę tego wszystkiego tak zostawić, bo ciebie naszła ochota.

Zabrał ręce.
— Kogo masz?

— Czy to ważne.

— Tak. Bo myślę, że kłamiesz.

Prychnela.
— Myśl sobie co chcesz. Nie jesteś pępkiem świata.

— Kto to jest?

— Nie twoja sprawa.

— Jakiś impotent pewnie.

— Widzisz? Taki właśnie jesteś. Jak dziecko! Nie potrafisz przyjąć odmowy. Obrażasz go, choć nic o nim nie wiesz.

— Ha! Musi nim być, skoro z tobą jest!

Cisza, która zapanowała, była niczym zawiesina, gęsta i mdła. Dobrze wiedział, że przesadził. Powiedział coś, czego nie powinien, bo przecież sam dopiero co zaproponował jej… co? Czego on właściwie od niej chciał? Żeby z nim zamieszkała? Wyszła za niego? Dlaczego naiwnie sądził, że była singielką?
— Przepraszam.

— Wyjdź.

— Nie chciałem cię obrazić ani jego.

— Po prostu odwróć się i wyjdź.

— Nie.

— Ira, do cholery, czemu ty jesteś taki uparty?

— Bo cię kocham.

— Gówno prawda. Nic o mnie nie wiesz. Nie znasz mnie. Masz tylko jakieś nikłe wspomnienia i wyobrażenia, które najpewniej nie pokrywają się z rzeczywistością. Człowieku, ja mam czterdzieści lat, a ty?

— Jeśli mnie teraz zostawiasz…

— Nie! To na mnie nie działa. Nie próbuj mnie szantażować. Nie chcę słyszeć wywodów na temat tego, że beze mnie twój świat się zawali, a życie straci sens. Na mnie to nie działa. Rozumiesz? Poradziłeś sobie wtedy, poradzisz i teraz. Między nami niczego nie będzie. I niczego nie było. Wbij sobie to do łba. To był tylko seks, zresztą niezbyt udany.

Teraz to on poczuł się, jakby zawisł w ciszy. Ale tylko przez chwilę. Uśmiechnął się. Mogła próbować takich sztuczek z każdym innym mężczyzną, może na nich to by zadziałało, ale on dobrze wiedział, że to gra. Sam stosował takie chwyty poniżej pasa.
— Zapamiętałem to inaczej — odparł.

Odwróciła się, ale i tak dostrzegł, zmieszanie na jej twarzy.

— Na mnie również nie działają takie teksty. Twoja mina mówi więcej, niż byś chciała. I nadal nie wierzę, że kogoś masz.

— Idź już.

— Wyjdę, jak mi powiesz, kto to jest.

Spojrzała buńczucznie w jego twarz.
— Bez dalszych pytań?

— Bez.

— Aaron Blacksmith.

Zacisnął usta, zdając sobie sprawę, że to mogła być prawda. Odwrócił się i wyszedł.

***

Wieczór, 9 kwietnia, obecnie

Pamiętał te oczy. Patrzył w nie, gdy zamykały się za nim drzwi z przeszłości, której nie mógł sobie przypomnieć.

Odepchnął pijaną kobietę, której puściły już chyba wszystkie hamulce i ruszył za niebieskookim mężczyzną. Wypadł z pubu na chodnik, rozejrzał się, ale zamiast nieznajomego natrafił na naburmuszoną Reese.
— Gdzie byłaś? Szukałem cię — powiedział, a ona zrobiła jeszcze bardziej naburmuszoną minę, o ile w ogóle to było możliwe.

— Przepraszam, ale jakoś wątpię, żebym była ci potrzebna. Z tego, co widzę, cieszysz się sporym zainteresowaniem — wskazała pub.

— To nie był mój pomysł.

— Może i nie, ale wyglądało, że nie nienajgorzej się bawisz. — Ruszyła chodnikiem.

— Gdzie idziesz? — spróbował ją złapać.

— Do domu, a gdzie mogę iść?

— Sama? To niebezpieczne. Wezwij taksówkę. — Nie spodobał mu się ten pomysł. Za dużo podejrzanych typków kręciło się koło pubu i koło niego samego.

— Nie ma takiej potrzeby. Mieszkam blisko.

— To nie zmienia faktu, że nie powinnaś iść sama, gdzie są twoje znajome?

— A jak myślisz? Czekają aż się rozbierzesz! Idź, bo będą zawiedzione.

Nie przejął się tymi jej dąsami.
— W takim razie ja wezwę taksówkę. Zaczekaj, zadzwonię z pubu albo lepiej chodź ze mną do środka.

— Ira, ja mieszkam parę ulic stąd. Widzisz wieżę kościoła? To tylko kawałek.

— Czekaj... — Chciało mu się śmiać, chociaż nie było w tym nic śmiesznego. — Koło kościoła? W domu z dwukolorowym dachem?

— Tak. Skąd wiesz?

Zakrył usta, bo miał nieodpartą ochotę roześmiać się w głos. Przecież to były jakieś jaja.
— Masz siostrę? — Spytał, chociaż wątpił, by odpowiedź była twierdząca, w końcu Willow powiedziała, że ma tylko brata.

— A co? Mało masz bab w pubie? A może, żeby życie miało smaczek raz dziewczynka raz chłopaczek?

— Reese... — Śmiał się. Ona chyba była zazdrosna.

— Nie żadne... Reese. — Sparodiowała go. — I jakoś wątpię, żebyś wyszedł za mną. — Warknęła, wskazując mężczyznę, który stał po drugiej stronie ulicy.

Ira poczuł dreszcz ekscytacji, gdy go zobaczył, bo już myślał, że nieznajomy sobie poszedł.
— Przepraszam cię na moment — rzucił, przechodząc szybko przez jezdnię. Podszedł do mężczyzny, zastanawiając się, co właściwie go przyciąga? Ciekawość czy jakieś inne uczucie, które nie potrafiło się skrystalizować?

— Wybacz — zagadał tamten, śmiejąc się — ale nie mogłem się oprzeć. Miałeś taką minę, że... — zamilkł, marszcząc brwi i patrząc w twarz Iry. — As...?

Powinien mu zaufać? Znał go w przeszłości, to pewne, ale czy był przyjacielem czy wrogiem? Nie wzbudzał w Irze złości, tak jak Viper. Przeciwnie, to były raczej pozytywne uczucia.
— Domyślam się, że powinienem wiedzieć, kim jesteś? — zapytał Ira, drżąc z zimna lub z przejęcia, sam nie wiedział.

Mężczyzna otworzył usta, ale nic nie powiedział, przynajmniej nie od razu.
— Nie poznajesz mnie? — zapytał w końcu, jakby zdał sobie sprawę, że to może być powód, dla którego Ira zachowywał się tak dziwnie.

— Wydaje mi się, że tak i nie... jednocześnie. Wiem, że cię znam, ale nie pamiętam.

Tamten zaklął pod nosem.
— Zupełnie niczego nie pamiętasz czy tylko mnie wyrzuciłeś z umysłu?

Ira już chciał mu odpowiedzieć, gdy przypomniało mu się, co powiedział Viper. Chyba naprawdę nie powinien ufać temu facetowi. Viperowi zresztą też nie. Najlepiej nikomu, kto go otaczał.

— Haki — powiedział niebieskooki mężczyzna i podszedł, by pozapinać guziki w koszuli Iry. — Jest początek kwietnia, jakbyś nie zauważył, i latanie z klatą na wierzchu, to nie najlepszy pomysł. Nie będę cię znowu niańczył.

Ira złapał go za nadgarstki i odsunął.
— Znowu? — powtórzył, próbując przypomnieć sobie to coś, co miał na wyciągnięcie ręki. Zdawało mu się, że już prawie wiedział, że...

— Ira...?

Odwrócił się. Reese przyglądała im się z wyraźnym zniesmaczeniem na twarzy.

— Już do ciebie idę — odpowiedział. Chciał tylko dowiedzieć się, kim był ten facet.

— Asbjørn — zaczepił go mężczyzna, który nazwał siebie Hakim. — Wątpię, by ona była w stanie cię zrozumieć.

Wtedy Ira uświadomił sobie, że oni obaj nie rozmawiali po angielsku. Uświadomił sobie coś jeszcze — Haki nazwał go Asbjørnem. To też było jego imię. Ira i Asbjørn. Był jednym i drugim.

— Zdajesz sobie sprawę, że nie wiem, co powiedziałeś? — Reese przeniosła spojrzenie na Hakiego. — Kto to jest?

Ira odwrócił wzrok.
— Ktoś, kogo znałem.

— Naprawdę? — zainteresowała się, jednak ton jej głosu sugerował, że nie była entuzjastycznie nastawiona. Przyglądała się obcemu i, pomimo zmroku, Ira widział na jej twarzy te zmieniające się emocje.

Podszedł do niej i pochylił się.
— Chyba nie jesteś zazdrosna? — szepnął z niemałą satysfakcją. Musiał przyznać, że go to trochę bawiło.

Spojrzała mu w twarz.
— Zmarzniesz — również szepnęła, wyciągając szyję.

Mężczyzna stojący z tyłu, chyba uznał, że zamierzają się migdalić, bo odchrząknął głośno.

Reese momentalnie odsunęła się, a na jej twarz powróciło zniesmaczenie.

— Widzę, że zdążyłeś już sobie kogoś przygruchać? Laska na jedną noc czy do czasu, aż znajdzie się jakaś kolejna podobna do Sary? — zapytał Haki z ironią w głosie.

— O czym on mówi? — Reese chyba też nie spodobały się słowa Hakiego.

— Nie mam pojęcia.

— Och, daj spokój. Ty... nie tykasz takich lasek! A przynajmniej nie angażujesz się uczuciowo! Daj jej obciągnąć i chodźmy.

Oczy Reese omal nie wyskoczyły z orbit. Zresztą nie tylko ona musiała wyglądać na zszokowaną, Ira też był w szoku, ale nie dlatego że Haki okazał się grubianinem, lecz przez to, że Ira czuł, że tamten powiedział prawdę. Właśnie taki był wobec kobiet. Wybredny i... nie, nie chciał wypowiadać tego drugiego słowa, które zrodziło się w jego myślach.

— Pozwolisz mu tak do mnie mówić! — zagotowała się.

Ira nie bardzo wiedział, czego od niego oczekiwała.
— Mam mu obić pysk? — spytał, mając świadomość, że daleko mu do sprawności sprzed pobicia.

Haki prychnął głośno.
— Ledwo chodzisz. Wcześniej nie miałbym z tobą szans, ale teraz radzę, żebyś nie słuchał rad tej... — Zamilkł.

Ira miał nadzieję, że to przez spojrzenie, którym go obdarzył. Spojrzenie, które mówiło, że jak się nie zamknie, to jednak pogadają inaczej i nie będzie patrzył na to, czy da radę, czy nie.

— Ira, co on powiedział?

— Nic takiego. — Objął ją ramieniem i sprowadził szybko z drogi, bo ulicą mknął radiowóz na sygnale. To musiało być niecodzienne zjawisko, bo wyciągnęło z pubu kilka kobiet i samego Leona. Ale właściciela pubu chyba nie interesował szaleńczy przejazd policji. Stanął niczym góra na środku chodnika i, założywszy ramiona na piersiach, patrzył na Irę, a potem na Hakiego.

Ira zrozumiał, że jak nie wróci za bar to straci robotę.
— Weź taksówkę, proszę. Ja muszę wracać do pubu. — Dotknął twarzy Reese. Jej mina nie była już taka zacietrzewiona.

— Jeśli gdziekolwiek pójdziesz, to ze mną! — odezwał się Haki, tym razem po angielsku. Najwyraźniej zależało mu, żeby wszyscy zrozumieli.

— Tak? A ty niby kim jesteś? — Za Leonem pojawił się Viper. Wyglądało to tak, jakby już zdążył zawrzeć pakt z właścicielem pubu.

Haki uniósł kącik ust.
— Kimś, kto nie zamierza ci się tłumaczyć. As... — zwrócił się do Iry. — Przyjechałem tu, żeby zabrać cię do domu. Nie wchodziłem ci wcześniej w drogę. Pozwoliłem ci uganiać się za mrzonkami, za czymś, co nie mogło się spełnić. Ale już dosyć. Musisz wrócić do Norwegii.

— Chyba cię, gościu, pogrzało, i to zdrowo! — Viper splunął na ulicę. — On nigdzie nie jedzie. Tu jest jego dom, z nami. Prawda, szefie?

Ira przeniósł wzrok z Hakiego na Vipera, który rozpiął kurtkę, chyba po to, żeby pokazać szelki z bronią. Haki parsknął, jakby to nie robiło na nim wrażenia. Leon szturchnął popisującego się Vipera i rozejrzał się, prawdopodobnie po to, by sprawdzić, czy nikt nie zauważył broni. Na ulicę wyszły już chyba wszystkie klientki pubu, zrobiło się tłoczno. Reese stała blada jak ściana. Ira chciał dodać jej otuchy, już chwilę wcześniej przestał się skupić na słowach Hakiego i pyskującym Viperze, tylko myślał o tym, żeby Reese sama nie wracała do domu. Obawiał się, że któryś z tych narwańców mógłby chcieć wykorzystać ją przeciwko niemu. Nie mógł do tego dopuścić.

— As... — Haki dotknął jego ramienia. — Muszę ci coś powiedzieć. Chodzi o twojego ojca.

— Kogo? — spytał Ira, czując, że jego ciało zaczyna drżeć, tak bardzo spiął mięśnie na słowo „ojciec”.

— Bjørna — wyjaśnił Haki.

Ira wciągnął powietrze w krótkich, urywanych wdechach.
— Shadow — szepnął. — Ja...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top