17. Kto da więcej
Wieczór, 9 kwietnia, obecnie.
— Pinki, zastąp mnie! — rozkazał Ira głosem tak pewnym, jakby to on, a nie Pinki, pracował w pubie od kilku lat. Potem wyszedł zza baru, złapał Vipera za bluzę pod szyją i pociągnął za sobą.
— Ale Ira! Miałam właśnie ogłosić licytację!
Nie przejął się nią ani klientkami. Czekały tyle czasu, to poczekają jeszcze chwilę. Zaciągnął Vipera do korytarza prowadzącego na plac za pubem.
— Gadaj, co o mnie wiesz?
Viper podrapał się po potylicy. Już otwierał usta, gdy jego telefon zadzwonił. Wyciągnął wskazujący palec, uniósł go do góry, jakby chciał powiedzieć, że Ira ma zaczekać, a potem odebrał. I Ira czekał cierpliwie, aż skończy kiwać głową i robić głupie miny do słuchawki.
— No — ponaglił go, gdy tamten skończył.
Viper wcisnął ręce do kieszeni razem z telefonem.
— Co? A! Chciałeś wiedzieć, co ja wiem. Otóż… Eee… — Zerknął gdzieś w bok. — Kto inny ci wszystko opowie.
Ira poczuł, że ten gość wkurza go chyba celowo.
— Przed chwilą mówiłeś, że chcesz pogadać, a teraz się wykręcasz? — Popchnął go na ścianę. — Jak masz mi coś do powiedzenia, to mów. Nie marnuj mojego czasu.
Viper uniósł dłonie w poddańczym geście.
— Stary, wybacz, nie mogę. Serio. Ona mnie wykastruje, jak się dowie, że z tobą gadałem.
Ira odsunął się o krok.
— Ona? — dopytał, chociaż usłyszał przecież wyraźnie. — Jaka ona?
— Słuchaj… Byłeś moim szefem, ale też kumplem i… Wierz mi, to mnie cholernie zabolało, naprawdę. Nie chciałem w to wierzyć. No bo… ty i Shorty, a do tego gliny? Ja pierdolę! Jak? Przecież miałeś Ami. I tak wszystko byłoby twoje. Dobra, ona potrafi być niezłą francą, jak jej ktoś za skórę zajdzie, ale w sumie to niezła z niej dupa. I lubi ten sport. Kurwa, nie patrz tak na mnie. Nie miałem wyjścia, bossowi się nie odmawia, a jego córce to już w szczególności. — Złapał Irę za szelki. — Baby potrafią być straszne. Ale ona też nie wierzyła. Nikt nie wierzył, poza jej ojcem. Jebany Jacob i jego długi jęzor. Wolałbym… gdybym miał wybór, zajebałbym tego starego chuja, ale to on jest bossem. On decyduje. A ty… Ira, ty sam mówiłeś, że trzeba być wiernym. To jak miałem wybrać? Kurwa. Rozumiesz?
Ira słuchał tej nieskładnej gadaniny i miał wrażenie, że gość jest chyba naćpany. Jak można wysławiać się w taki sposób? Mówił o wszystkim i o niczym. Ira nie był w stanie nic z tego zrozumieć. Ami? Jacob? Stary chuj? Boss? Szefie? Co to miało być? Kalambury?
Z wnętrza pubu kobiety zaczęły skandować jego imię. To pewnie Pinki wpadła na taki genialny pomysł, kolejny zresztą. Ira zerknął w tamtą stronę. Nie miał ochoty tam iść. Nie był w nastroju na takie zabawy.
— Dziś myślę, że to wszystko było kłamstwem, Ira. Że ciebie i ją nigdy nic nie łączyło. Inaczej nie załatwiłbyś jej bez mrugnięcia okiem. Kurwa, aż mi stanął z wrażenia. Jednym… celnym… ciosem… To było coś.
Ira cofnął się. Oparł plecy o zimną ścianę. O czym mówił ten człowiek? Jakie coś? Załatwił? Znaczy, że co? Nie rozumiał. Jakiego kwasu trzeba się nażreć, żeby wygadywać takie historie?
— Ira! — Pinki chyba nie panowała już nad kobietami. — Chodź wreszcie, bo rozniosą tę budę!
Ira spojrzał na nią, a potem na Vipera, który patrzył na niego, jakby był posągiem Apolla ścigającego Dafne.
— Idź na odwyk — powiedział i poszedł na salę, bo w drzwiach stał już Leon z miną, która jasno mówiła, że jak Ira nie opanuje tego tłumu rozochoconych kobiet, to straci robotę.
Pinki czekała na niego za barem. Gdy uniosła dłonie do góry zapanowała cisza. Ira poszukał wzrokiem Reese, ale nigdzie jej nie widział. Czyżby wyszła? Zostawiła go, chociaż teraz była mu najbardziej potrzebna? Mógł dać się rozebrać, ale musiał patrzeć na nią. Potrzebował jej, żeby odciąć się od całego tego zgiełku, który budził w nim niechęć.
Pinki wrzeszczała na całe gardło i wskazywała co chwilę inną chętną zapłacić za wątpliwą, zdaniem Iry, przyjemność. W końcu tylko dwie panie licytowały się między sobą, a kwota nie była jakaś wygórowana. Ale czy można się było temu dziwić, skoro już wcześniej wrzuciły pieniądze do słoja? Ira aż się dziwił, że kobiety nie protestowały, że nie czuły się oszukane przez Pinki, a przede wszystkim przez niego, chociaż to nie on wpadł na ten pomysł.
Gdy Pinki zaczęła wyliczać, uderzając jednocześnie butelką ginu o blat, Ira wiedział, że zaraz straci koszulę i nie tylko. Czuł się, jakby miały go tu rozprawiczyć. Ta, która dała najwięcej, uśmiechała się szeroko. Widać po niej było, że sporo wypiła. Gdy Pinki miała po raz trzeci uderzyć butelką o blat, ktoś krzyknął:
— Pięćset!
Ira zaczął się rozglądać w poszukiwaniu takiej hojniej damy, gdy Pinki wskazała butelką, niepozorną kobietę w rogu pubu.
— Pani Simpson daje pięćset! Ktoś przebije tę ofertę?
Ira uniósł brwi ze zdziwienia. Pani Simpson była chyba najstarszą kobietą na tej suto zakrapianej imprezie, ale w jej oczach dostrzegł błysk, jakiego nie widział u pozostałych kobiet.
Nim Pinki ryknęła: sprzedany! Pani Simpson przecisnęła się przez tłum i stanęła naprzeciw Iry, a potem pomachała ręką w geście, który Ira dobrze znał. Gdy się miało tyle wzrostu co on i było się w miejscu tak głośnym jak to, trzeba było się schylić, żeby usłyszeć, co ktoś miał do powiedzenia. I tym razem właśnie o to chodziło pani Simpson. Ira pochylił się, a ona zadarła głowę.
— Jestem twoją sąsiadką — oświadczyła. Tak coś mu się wydało, że już gdzieś widział jej twarz. — Mieszkam w kamienicy naprzeciwko.
Uśmiechnął się. Miła staruszka. Tylko czemu chciała go rozbierać?
Pani Simpson, nie czekając na ostateczne zatwierdzenie swojego zwycięstwa, zabrała się za najniższy guzik, ale nie od koszuli, tylko spodni.
Ira złapał ją za dłonie.
— Co pani robi?! Miała być koszula a nie spodnie!
— Oj tam, nie masz się czego wstydzić.
— Ale zasady były inne!
— Zasady są po to, żeby je łamać. Zwyciężczyni może cię rozebrać. Ja wygrałam i ściągam to, co chcę. Zabieraj ręce!
— Nie!
— Zabieraj!
— Ani myślę!
— Nie bądź śmieszny, już i tak widziałam cię gołego!
— Dwa! Tysiące! — męski głos wybił się nad szum rozmów.
Pani Simpson z oburzoną miną odwróciła się, chyba by poszukać wzorkiem delikwenta, który odważył się przebić jej ofertę.
Ira również chciał wiedzieć, kto dał najwięcej. Rozejrzał się, bo wiedział, że w pubie – poza nim, Leonem i Viperem – nie było mężczyzn. Przynajmniej tak mu się wydawało.
Przy wejściu, wsparty o futrynę, stał jasnowłosy, przystojny mężczyzna i, uśmiechając się nieznacznie, przyglądał się całej sytuacji.
Pinki wskazała go butelką.
— Ktoś da więcej? — spytała, choć wiadomo było, że skoro nikt nie przebił pani Simpson, to tym bardziej nie przebije oferty nieznajomego.
— Możesz się nie fatygować — odparł tamten twardo. — Przebiję każdą ofertę.
Ira poczuł, że robi mu się słabo. Takiego obrotu sprawy chyba nikt nie przewidział. Mężczyzna ruszył w kierunku Iry, nie spuszczając go z oczu. Ira również nie przestawał mu się przyglądać. Pinki wyciągnęła słoik. Facet wrzucił do niego karteczkę.
— Co to ma być? — pisnęła.
— Numer transakcji i kod odbioru gotówki. Zrealizujesz w bankomacie, masz dwa dni. — Wyjaśnił, nie obdarzając jej nawet spojrzeniem. Cały czas patrzył w oczy Iry. A on czuł się jak zahipnotyzowany. Jakby ten człowiek, raz pochwyciwszy jego spojrzenie, nie zamierzał go wypuścić. Pinki mówiła coś jeszcze, ale Ira nie usłyszał co. Za bardzo skupił się na tych błękitnych oczach patrzących na niego spod jasnych rzęs. Mężczyzna wsunął palce pod czarną szelkę tuż nad spodniami, potem chwycił ją kciukiem i przesunął dłoń do góry aż do samego ramienia Iry, a zrobił to tak, żeby Ira czuł dotyk jego palców na ciele. Potem zsunął szelkę na bok, zawisła luźno. Następnie zrobił to samo z drugiej strony, znowu sunąc dłonią po brzuchu i piersi Iry. Robił to celowo, jakby wiedział, że Ira nie był wyłącznie heteroseksualny.
Któraś z kobiet zagwizdała przeciągle, a potem zawyła radośnie.
— Dajesz, gościu! — krzyknęła, klaszcząc.
Nieznajomy uśmiechnął się, przenosząc wzrok z twarzy zaskoczonego Iry na guziki koszuli. Chwycił w palce pierwszy i odpiął, potem kolejny i kolejny. Ira mógłby przysiąc, że już to przerabiał, i to z tym mężczyzną, ale nie mógł sobie przypomnieć, chociaż bardzo chciał. Chciał wiedzieć, kim był ten człowiek i co dla niego znaczył?
Nieznajomy rozpiął ostatni guziczek, podszedł bliżej i zadarł głowę do góry. Był trochę niższy od Iry. Pachniał jakoś tak znajomo. Ira zapatrzył się na jego usta, pochylił się, sam nie wiedząc, co właściwie chciał zrobić. Pocałować go? Powiedzieć coś? Zapytać kim jest i dlaczego tak na niego działa?
Mężczyzna mrugnął, uśmiechnął się, odsunął, a potem odwrócił i odszedł, zostawiając go z pytaniami w głowie i sercem walącym jak młot kowalski w piersi.
W pubie było cicho.
— Trzeba było go pocałować! — wrzasnęła pijana imprezowiczka.
***
Marzec, dwa lata wcześniej
Rzym
Ira wrócił do swojego pokoju z nadzieją, że zastanie tam Shorty, ale nie było jej. Pognał do recepcji, licząc na to, że dowie się, w którym pokoju mieszkała. Omal nie pobił recepcjonisty, gdy ten nie chciał mu nic powiedzieć. Chłopak, chyba w jego wieku, patrzył z przerażeniem, na wybuch gniewu Iry i aż trząsł się cały.
— Może pan do niej zadzwoni — pisnął.
Wtedy Ira oprzytomniał trochę. Przecież dzwoniła do niego, więc powinien mieć jej numer. Sprawdził połączenie. Numer należał do Hakiego. Oddzwonił.
„Człowieku, nie ma jej u mnie” — wycedził Haki, w jego głosie słychać było złość.
— Powiedziała ci coś?
„A co miała mi powiedzieć? Tylko tyle, że ci odwaliło. Żadna nowość. Zawsze miałeś na jej punkcie świra."
— Wiesz, gdzie ona mieszka?
„Asbjørn, spójrz na zegarek. Widzisz, która jest godzina? Ludzie chcą spać, a ona wyglądała jak z krzyża zdjęta. Powinieneś się wstydzić. Dobranoc”. — Rozłączył się.
Ira miał ochotę cisnąć telefonem w ścianę.
*
Rano, ubrany w jasny garnitur, w nie najlepszym humorze, zszedł na śniadanie, na które umówił się z Victorem. Szczerze liczył, że Sara będzie obecna, ale gdy odnalazł wzrokiem siwe włosy starego Blacksmitha i rudy kucyk Amandy, zrozumiał, że ciemnych włosów Sary nie widział. W tym momencie miał ochotę przeszukać cały hotel, byle tylko ją znaleźć.
Pierwsza dostrzegła go Amanda. Uśmiechnęła się, chyba trochę nieśmiało nawet, i musiała poinformować Victora, bo ten odwrócił się zaraz i machnął ręką, zapraszając Irę do stolika.
Uścisnął dłoń mężczyzny, stanowczo i silnie, a kobiecie skłonił się tak, jak go uczono. Może nie była Pyzą i to zbyt wiele, ale chciał, żeby postrzegali go jako dżentelmena. Chciał też, żeby Sara tak o nim myślała, ale w tym przypadku będzie musiał bardzo się postarać. Ona wiedziała o nim więcej, niż ci dwoje razem, a do tego nie popisał się wczorajszego wieczoru.
Zajął miejsce obok Victora, czując na sobie uważny wzrok Amandy. Przywykł już do tego, że ludzie mu się przyglądają, ale jej spojrzenie było inne, nieufne.
Zjadł niewiele, bo nie miał apetytu. Myślami wciąż wracał do wczorajszej rozmowy z ojcem. Będzie musiał sprawdzić swoje finanse i być może ograniczyć wydatki, a na pewno zacząć poważnie traktować staż.
— Powiedz mi, chłopcze, bo chyba wczoraj zapomniałem cię zapytać, co ty właściwie teraz porabiasz? — Victor upił łyk czarnej kawy.
— W teorii odbywam staż w ambasadzie, a w praktyce, to różnie — odpowiedział, myśląc o planach ojca, które legły w gruzach, gdy Ira wstąpił do Towarzystwa i o stanowisku w firmie, które rzucił, gdy dostał się na staż. Bjorn twierdził, że rządowa pensja uwłacza ich statusowi i nie da się z niej wyżyć. Na pewno nie na standardzie, do którego przywykł i starał się przyzwyczaić Irę.
— Staż w ambasadzie? To brzmi bardzo poważnie.
— Dobrze to ująłeś: brzmi. I to tyle. Wyjątkowo nudne zajęcie, chyba że jakiś Norweg wpakuje się tu w kłopoty. Wtedy przynajmniej coś się dzieje, coś więcej niż to, czym zajmujemy się codziennie.
— Dlaczego akurat Norweg? — zdziwiła się Amanda.
— Bo to ambasada norweska — odparł, łagodnie się uśmiechając, a na jej policzki wystąpiły rumieńce. Mina jednak świadczyła o tym, że nie była zawstydzona, raczej zła.
— Domyślam się — prychnęła. — Ale co ty masz z tym wspólnego?
Odpowiedział po norwesku, a jej twarz zrobiła się jeszcze bardziej czerwona. Już prawie zlewała się z kolorem włosów. Biedactwo.
— Ja również nie rozumiem — powiedział Victor.
— Jestem Norwegiem, więc nie ma w tym nic nadzwyczajnego.
— Więc przed chwilą... to był norweski? — Dopytywał Victor.
Ira uśmiechnął się tylko i zaczepił przechodzącego kelnera, prosząc go po włosku o butelkę Veen. Jej smak przypominał mu kranówkę w Mrocznym Jarze, być może dlatego, że woda w domu również była tłoczona ze źródła, do którego poza nimi nikt nie miał dostępu. Lapońska Veen smakowała podobnie. Uśmieszek zagościł na jego ustach, gdy pomyślał o tym, że ludzie płacą krocie, by napić się źródlanej wody, w której on zwykł się kąpać. Co dla jednych było luksusem, u innych stawało się standardem. Woda w Rzymie może i miała pierwszą klasę czystości, ale jakoś mu nie smakowała. Było w niej coś, co drażniło jego kubki smakowe.
— Tak, to był norweski — odparł, wracając wzrokiem do Victora.
— Opowiedz nam w takim razie, jak to się stało, że masz dziś obywatelstwo norweskie i, z tego, co słyszałem, włoski język nie jest ci obcy. Pamiętam, że w wieku dziesięciu lat, nie umiałeś nawet pisać zbyt poprawnie.
— Bo nie miałem okazji się nauczyć, a nie dlatego że byłem... — Wlepił spojrzenie w Amandę i dokończył: — głupi.
Jej twarz znowu spąsowiała, ale tym razem Ira miał nadzieję, że to z powodu wstydu, który chciał u niej wywołać.
Fuknęła i ostentacyjnie uniosła telefon do góry, zasłaniając nim twarz.
— O matko — jęknęła po chwili. — Znowu znaleźli jakiegoś zamordowanego pederastę.
— Nie czytaj takich rzeczy — powiedział Victor, ale Amanda wolała chyba ten temat, niż grząski grunt edukacji.
— Tym razem w Londynie.
Ira uniósł głowę, by lepiej widzieć to, co mu pokazywała. Zmarszczył brwi.
— Skąd masz takie zdjęcia? — zapytał, dostrzegając policyjne znaczniki wokół zwłok.
— Mamy swoje dojścia — odparła lekko, wzruszając ramionami. Chyba chciała mu pokazać, że nie jest zwykłą dziewczyną, ale akurat o tym wiedział doskonale. Zabrała telefon i znowu poczęła się przyglądać. — Boże, ktoś go przybił do łóżka.
— Przybił? — zdziwił się Ira.
— Aha i odciął genitalia. Ponoć to znak rozpoznawczy mordercy. Interpol szuka go w całej Europie, bo morduje w różnych krajach i zawsze to są ludzie powiązani z pornografią i prostytucją dziecięcą. Trzy miesiące temu, zamordował wszystkich klientów klubu pod Berlinem, trzynaście osób. Wyobrażasz to sobie?
— Nie — odparł Ira i już miał objaśnić Amandzie, czym jest Interpol, ale ona kontynuowała.
— A... kiedy to było? — Zerknęła na Victora. — Pół roku temu? Chyba. Zrobił podobną jatkę w Monaco.
— Jakim cudem nic o tym nie słyszałem? — zapytał Ira, podejrzewając, że odpowiedź już znał.
— Bo to utajnili dla dobra śledztwa.
— Ale wy o tym wiecie? Skąd?
— Wszyscy o tym wiedzą.
— Amando! — upomniał ją Victor.
— Chcesz powiedzieć — dopytywał Ira — że ludzie tacy, jak Victor i twój ojciec, którzy posiadają swój wkład w ten... biznes — zaakcentował to słowo — zostali ostrzeżeni przez władze, żeby mogli sami podjąć środki zaradcze?
— Łał, jednak nie jesteś taki głupi. — Uśmiechnęła się wrednie. Chyba uważała, że wygrała tę rundę.
Ira wyciągnął telefon. Chyba powinien poinformować tego drugiego. Nie podobało mu się to, co robił, ale nie panował nad nim. Zrezygnował jednak z wiadomości głosowej i wybrał numer.
— Ładnie dziś wyglądasz — powiedział do Amandy w oczekiwaniu na połączenie, a gdy sygnał przerywany urwał się, dodał po arabsku: — Ciekawe czy będziesz się tak beztrosko uśmiechać, gdy będę cię rżnął dziś wieczorem.
„Kusząca propozycja, ale spasuję” — odparł człowiek, do którego dzwonił.
Nie doczekawszy się reakcji ze strony Amandy czy Victora, Ira skupił się na rozmowie.
— To nie była propozycja dla ciebie.
„Hmm, a brzmiało, jakbyś mówił do mnie”.
— Nie jesteś w moim guście.
„Ani ty w moim. Coś się stało?”
— Odwołaj wszystko.
„Za późno. Jesteśmy gotowi, ryba na haku. Czekamy już tylko na ciebie”.
— Rezygnuję.
„To tak nie działa i ty dobrze o tym wiesz. Wszyscy albo nikt”.
Ira mruknął, wiedział, że gdy to robił, brzmiał jak Bjørn.
— W takim razie będę. — Rozłączył się. — Przepraszam. Sprawy biznesowe. — Wstał z miejsca — Muszę już iść. — Pożegnał się i poszedł tam, gdzie chciał się znaleźć odkąd tylko otworzył oczy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top