15. Twoja zdrada
9 kwietnia, obecnie
Po rozmowie z kierowcą Chevroleta Traverse, Ira czuł się jeszcze bardziej skonfundowany niż przedtem. Rano facet wydał mu się znajomy, a teraz Ira miał już pewność. To był ktoś z jego przeszłości. Ktoś, kto wiedział o nim więcej, niż on sam. Ktoś, kto wywołał w nim wybuch gniewu, nim zdążył się odezwać.
To, czym Ira chciał nastraszyć faceta, przeraziło i jego. Straszny był nie sam fakt, że wpadł na coś takiego, ale że poczuł, iż nie miałby oporów, żeby to zrobić. Już wcześniej podejrzewał, że miał skłonności sadystyczne, lecz tłumaczył to sobie sytuacją stresową.
Chcąc jakoś załagodzić sprawę, Ira zrobił z siebie wesołkowatego idiotę, ale gość chyba tego nie kupił. I słusznie. Ira nie był taki. Mógł raz na jakiś czas rzucić jakimś sucharem, ale to wszystko.
Gdyby nie fakt, że czekała na niego Willow, być może wyciągnąłby z faceta wszystko, co tamten wiedział. Po dobroci albo siłą, bez różnicy. Chociaż… wrażenie, że wcale nie chciał tego wiedzieć, było bardzo silne. Może lepiej było nie wiedzieć? Postawić kreskę. Zburzyć mosty i ruszyć przed siebie?
Uśmiechnął się do Willow, obok której szedł. Może mogliby pójść przed siebie razem? Może gdzieś dalej niż tylko do jej domu?
Zabrał plecak dziewczyny i zarzucił sobie na ramię. Podpierając się na lasce, maszerował powoli. Wydawało mu się, że taka prędkość była idealna, chociaż raczej niedostosowana do jego długich nóg. Miał świadomość, że mógłby stawiać znacznie dłuższe kroki, ale nie robił tego, i nie wiedział czemu.
— Zawsze chodzisz tak wolno? — spytała Willow. Chyba ją to irytowało.
— Nie wiem. Tak mi pasuje. Poza tym boli mnie, gdy chcę iść szybciej.
— Wybacz. Nie wiedziałam.
— Skąd mogłaś wiedzieć? Nie powiedziałem ci. Pewnie jeszcze długo będę dochodził do siebie, o ile to w ogóle jest możliwe. To… daleko mieszkasz?
— Nie. Widzisz wieżę kościoła?
Przytaknął. Nietrudno było jej nie zauważyć.
— Mieszkam w domu obok. Mój tata jest pastorem.
Ira przystanął. To mu się trafiło. Oby go nawracać nie chcieli, bo to się raczej nie uda.
**
Haki siedział w hotelowej restauracji i jadł obiad. Ani hotel, ani obiad nie były pięciogwiazdkowe. Nie były nawet trzygwiazdkowe, ale innej opcji nie było. Dlatego, i z powodu wyjątkowo niewygodnego materaca, Haki był w złym humorze.
Poprosił o rachunek i, czekając na niego, wyciągnął telefon. Hallvor wysłał mu wiadomość. Haki rozejrzał się po restauracji, oprócz niego była tu tylko para staruszków i młoda kobieta, o wyraźnie indiańskim pochodzeniu. Uwagę Hakiego przykuł jej długi, czarny warkocz przerzucony przez ramię. Uznał, że była atrakcyjna i przyglądała mu się z zainteresowaniem. Właściwie to zainteresowanie mogło wynikać z faktu, że był tu jedynym mężczyzną, a swoim ubiorem odbiegał pewnie od tutejszych standardów.
Wybrał numer do brata. Wątpił, żeby ktokolwiek był w stanie go zrozumieć, więc nie zamierzał chować się po kątach. Hallvor odebrał po dwóch sygnałach.
— Odpowiedź na twoje pytanie brzmi: nie — powiedział Haki bez zbędnych przywitań.
Hallvor wydał z siebie pomruk niezadowolenia.
„Mam dziś spotkanie z głównym wykonawcą woli Bjørna. Wolałbym nie mówić mu, że nie wiemy, gdzie jest spadkobierca”.
— Poproś go o jeszcze trochę czasu.
„Haki, to nie jest człowiek, z którym można negocjować. Znajdź Asbjørna, zanim ruszą tryby tej machiny”.
— Byłeś tak blisko Haraldssona, jak mogłeś nie wiedzieć, co planuje?
„Widać nie byłem z nim tak blisko, jak myślałem. Bjørn nie był głupi, wiedział, że gdyby mnie wtajemniczył, prędzej czy później coś bym ci powiedział, napomknął, nawet nieświadomie. A on chciał utrzymać wszystko w tajemnicy”.
Haki westchnął. Było mu ciężko, bo czuł się odpowiedzialny za Asbjørna, który był pod jego opieką, przynajmniej do czasu, gdy postanowił iść w ślady ojca. Wtedy…
„Co tak wzdychasz?” — zapytał Hallvor.
— Wzdycham, bo powinienem zawsze być przy jego boku. Taka miała być moja rola. Myślałem, że robię dobrze. Chciałem, żeby był szczęśliwy, dlatego ci powiedziałem.
„Znowu do tego wracasz? Bjørn i tak by się dowiedział”.
— Ale od syna, a nie od nas. Może wtedy…
„Nic by to nie zmieniło. Bjørn miał swoje plany. Ostrzegł go, zanim Asbjørn wyjechał na studia. Ale masz rację, to po części twoja wina. Nie zrobiłeś tego, po co tam byłeś. A o tym, że go zachęcałeś, nawet nie chcę wspominać. Haki, pozbieraj się do kupy, przestań rozpamiętywać przeszłość i znajdź go”.
— A co jeśli on nie żyje?
Hallvor milczał. Haki wyobrażał sobie, jak w tym momencie jego starszy brat zaciskał szczękę z frustracji.
„To… wdrożę plan B”.
— Nie. Na to się nie zgadzam. Nie taką mieliśmy umowę. Do cholery, umówiliśmy się! A ty chcesz teraz ot tak to…
„Haki! To była umowa między nimi. Tu rachunek jest prosty, jeden człowiek za setki, może tysiące, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że możemy mieć do czynienia z efektem domina. A tak prawdopodobnie się stanie, zanim zapełniona zostanie powstała luka. Znajdź go. Odezwę się. Do usłyszenia”.
Haki odłożył telefon na blat stołu. Obok leżał już rachunek. Widać ktoś z obsługi przyniósł go podczas rozmowy, ale on tak bardzo skupił się na niej, że nie zauważył. Wypił wodę do końca, bo zaschło mu w gardle i wzrokiem poszukał ładnej Indianki. Nie było jej już. Poczuł ukłucie żalu.
Poszedł zapłacić rachunek, bo by się chyba nie doczekał. Tu zasada: nasz klient nasz pan, najwyraźniej nie obowiązywała. Potem, grzebiąc w telefonie, poszedł w stronę schodów. Musiał zabrać coś z pokoju. Na zakręcie omal nie wszedł w kogoś, kto schodził z góry. Podniósł wzrok i jego błękitne oczy spotkały się z piwnym spojrzeniem kobiety z restauracji. Trochę go zamurowało, bo nie spodziewał się, że zobaczy ją tak szybko i z takiego bliska. Powinien był się przesunąć, bo to on szedł po niewłaściwej stronie, ale jakoś nie mógł się ruszyć.
Uśmiechnęła się i wyminęła go, bo on ani drgnął.
— Ma pan piękne oczy — powiedziała, schodząc dwa stopnie niżej.
Haki odwrócił się. Ich spojrzenia ponownie się spotkały, ale on nie odpowiedział ani słowem. Być może, gdyby to zrobił, ta piękna kobieta nie poszłaby na dół sama, ale w jego towarzystwie wróciłaby na górę. To nie byłby pierwszy raz. Przygodny seks z kimś, kogo się nie zna, przez niektórych nie był traktowany jak zdrada. Przez Hakiego też nie.
Patrzył jeszcze przez chwilę, jak stawiając stopę przed stopą, kołysała biodrami opiętymi obcisłą spódnicą chyba ze skóry jelenia, a frędzle okręcały się wokół jej kolan. Wszystko do siebie pasowało i krzyczało, że ta kobieta wiedziała, czego chciała, nawet te czerwone wysokie kowbojki.
Dobra, butów nie musiałaby ściągać, ale ten warkocz mogłaby rozpuścić. Był taki długi i gruby, że włosami mogłaby się zasłonić. Już widział te brązowe sutki wystające spomiędzy czarnych włosów.
Otrząsnął się. Przyjechał tu szukać przyjaciela, a nie kochanki na jeden raz. Wszedł trzy stopnie do góry, schował telefon i zawrócił.
**
Anthony nalewał sobie właśnie kawy, gdy na posterunek wrócił Ethan, który był u starszej pani Simpson. Kobieta stanowiła rodzaj prywatnego, miejskiego monitoringu — widziała wszystko i donosiła na wszystkich, a najczęściej na Leona i jego klientów, bo miała mieszkanie w budynku obok, a jej ulubionym zajęciem było podglądanie. Wszyscy na komisariacie wiedzieli, że jak w nocy dzwonił telefon, to było duże prawdopodobieństwo, że to pani Simpson.
Nie stanowiło też dla nikogo tajemnicy, że starsza pani najbardziej tolerowała Ethana Colla, i to on musiał do niej pojechać i tym razem.
— I co? — spytał Anthony, mieszając kawę.
Ethan zaglądnął do czajnika ekspresu przelewowego.
— No, co? Jak zwykle… za głośno było. Ktoś przewrócił kontener na stłuczkę i wysypał całe szkło. — Odstawił kubek, żeby zrobić nową kawę, bo szeryf wylał resztę.
— Kolejna nierozwiązana sprawa — skomentował Anthony.
— Chciałem jeszcze pogadać z tym nowym barmanem Leona, ale go nie zastałem. Pani Simpson zeznała, że grupa niezidentyfikowanych przez nią mężczyzn, pod przewodnictwem Adama Telly'ego, przewróciła kontener i zaczaiła się na barmana, a gdy ten wyszedł sprawdzić, co się dzieje, chcieli go pobić.
— Boże, znowu? — jęknął Anthony, patrząc w sufit. — Ten facet przyciąga kłopoty. I co się stało? Pani Simpson na nich nakrzyczała?
— Nie. Ponoć po krótkiej rozmowie z barmanem rozmyślili się i nawet posprzątali. Ale… rano byli tam znowu, tylko że zamiast Adama był z nimi jakiś inny mężczyzna z irokezem na głowie. Była też tam córka pastora.
— Żartujesz?
— Nie. Pani Simpson twierdzi, że osaczyli ją jak wilki owieczkę i że barman ją uratował.
— No proszę… — wtrąciła się Sofia. — Czyli można jeszcze spotkać rycerza.
Ethan parsknął jak koń.
— Rycerza… Aha. Chciałabyś. Pani Simpson mówi, że z niego niezły miglanc jest.
— Miglanc? Tak powiedziała? — dopytał Anthony.
— Tak, dokładnie tak. On ponoć kręci z córką pastora i z siostrą jego żony jednocześnie.
Anthony'emu kawa wylała się z ust. Tak czuł, że Reese nie mówiła mu prawdy, ale żeby Willow? Jakim cudem?
— Może pani Simpson się przywidziało? One podobne są do siebie, a pani Simpson to już pewnie nie najlepiej widzi. — Anthony jakoś nie chciał wierzyć w tę historię.
— Ona sobie wszystko notuje. — Ethan wyciągnął swój notes. — Po nocach spać nie może, a rano wstaje przed świtem. I tak… Reese wyszła od niego wczoraj rano o siódmej trzydzieści dwie. Wróciła o dziewiątej pięćdziesiąt jeden i została prawie do samego otwarcia baru. Okna pani Simpson wychodzą na plac za barem i, niestety, dla barmana na jego sypialnię, a dodam, że pani Simpson ma lornetkę. Pouczyłem ją, że podglądanie nie tylko jest niemoralne, ale karalne również.
— Ty chyba nie chcesz powiedzieć…
— Pani Simpson twierdzi, że takich scen nie widziała nawet w filmach po jedenastej w nocy, a ponoć wiele już widziała. Na pożegnanie obściskiwali się przed tylnym wyjściem, tym samym, przed którym dzień wcześniej barman obściskiwał córkę pastora... Miglanc jak nic.
Anthony potarł czoło. Może faktycznie powinien powiedzieć temu Norwegowi, gdzie jest Ira, i niech go zabiera w cholerę, zanim tamten przeleci pół miasta. Może to jakiś seksoholik, a brał te lekarstwa, bo był na odwyku?
— A co pani Simpson miała na myśli, mówiąc, że takich scen w filmach nie widziała? — zainteresowała się Sofia.
Szeryf rzucił jej karcące spojrzenie, a Ethan zrobił się czerwony na twarzy. Przewrócił stronę w notesie.
— Chryste, chyba tego nie spisałeś ze szczegółami?
— Mówiła, to spisałem, a spociłem się przy tym jak świnia.
— Dawaj to! — Anthony wyrwał mu notes, a potem wytargał kartkę z zapiskami. — To nie jest istotne dla sprawy. A barmana sam przesłucham i powiem mu, żeby sobie rolety zamontował.
***
Marzec, dwa lata wcześniej
Zapasy w parterze? Ira chyba upadł na głowę?
Szorty spróbowała przekręcić się na bok, by móc zarzucić udo na szyję Iry i obalić go na podłogę. Zdała sobie jednak sprawę, że on siedział na jej nogach tak, że nie mogła żadnej z nich unieść do góry. Dłońmi przytrzymywał ręce, ich też nie mogła podnieść.
Warknęła wściekle:
— Pojebało cię? Złaź ze mnie!
Ira uśmiechnął się tylko paskudnie. Chwycił jedną ręką oba jej nadgarstki i przycisnął boleśnie do podłogi. Drugą ręką zaczął majstrować przy pasku w jej spodniach.
— Nie waż się mnie dotknąć! Słyszysz? Zostaw mnie!
Przysunął się do jej twarzy.
— A kiedyś ci się podobało — szepnął i przyssał się do szyi. — Lubiłaś, gdy to robiłem.
— Bo tego chciałam, a teraz nie chcę. Pojmujesz różnicę? Tępy, mały fiutku.
— Oj, nie taki tępy i nie mały. — Sięgnął po coś, co wisiało na podłokietniku fotela.
Shorty zauważyła, że to był krawat. Wierzgnęła, ale jaką miała szansę zrzucić z siebie faceta, który ważył pewnie jeszcze raz tyle co ona? Wszelkie chwyty były dobre na kogoś, kto ich nie znał, a Ira wiedział, z której strony może się spodziewać ataku i jak tego uniknąć. Zaczekała cicho, pozwalając, by zawiązał supeł na jednym nadgarstku, i licząc na to, że znowu się nad nią pochyli. Wtedy przypieprzy mu tak mocno, że albo złamie mu ten idealnie prosty nos, albo sama polegnie.
— Ira, daj spokój. Jeśli naprawdę chcesz, żebym ci wszystko opowiedziała, to zrobię to. Tylko puść mnie. Proszę. Wiem, że tego nie chcesz. Nigdy nie chciałeś nikogo skrzywdzić — spróbowała jeszcze przemówić do jego rozsądku. Może jednak nie do końca to przemyślał i działał pod wpływem chwili.
Spojrzał jej w oczy. Sarze wydawało się, że dostrzegła w nich smutek, przez jedną milisekundę jego spojrzenie było jak wtedy, a potem zapłonęło złością.
— I tu się bardzo mylisz — odparł, przywierając do jej ust, które zdążyła zacisnąć. Ugryzł boleśnie aż do krwi.
Gdy puścił wargę, poderwała głowę celując w nos, ale był szybszy. Odsunął się gwałtownie, wykręcił jej rękę, zmuszając by przewróciła się na brzuch i w tej pozycji związał też drugi nadgarstek.
— Pamiętam, że lubiłaś od tyłu. Zaprosiłbym cię do łóżka, ale jest trochę… za miękkie.
Spanikowała. Sądziła, że on sobie tylko żartuje, ale właśnie dotarło do niej, że nie. Serce zaczęło jej łomotać jak szalone. Oddech stał się płytki i urywany. Nim ściągnął jej spodnie razem z bielizną powiedział coś jeszcze, ale nie potrafiła rozróżnić słów. Czuła, że się dusi. Nie mogła zaczerpnąć oddechu, choć bardzo chciała. Potem już nie wiedziała, co się dzieje, bo bolało ją wszystko. Galopujące serce. Zaschnięte gardło. Wykręcone ramiona. Obite żebra i biodra wciskane w twardą podłogę pokrytą jasnym dywanem.
— Co jest — warknął — Skurczyłaś się?
Już nie wiedziała, czy to był głos Shadowa, czy Iry i co tak naprawdę próbował z nią zrobić.
— To boli. Przestań — szepnęła, pamiętając, że nie lubił krzyków. Jeśli zacznie się drzeć, Shadow się zdenerwuje i zrobi jej coś gorszego. Zagryzła wargę i zacisnęła pięści. Jeśli sama zada sobie ból, to może ten na dole nie będzie tak odczuwalny. Myliła się, bolało, i to jak cholera. Chociaż bardzo nie chciała, rozpłakała się.
Shadowa podniecał jego własny ból, a co dopiero ten, który mógł zadawać innym. Potem znów ją zszyje, zaczeka aż się zagoi i zabawi się ponownie. Przecież po to ją trzymał.
— Co, do… — warknął, puszczając ją w końcu. — Coś ty ze sobą zrobiła? — Odsunął się. Rozwiązał ją. — Wypierdalaj — szepnął, po czym podniósł się i wyszedł.
Słyszała, że poszedł do łazienki. Chciała wstać, ale nie mogła się podnieść. Z wielkim trudem rozprostowała ramiona. Przekręciła się na bok, a potem na plecy. Trzęsącymi się dłońmi naciągnęła spodnie i spróbowała zapiąć guzik, nie udało się, więc zrezygnowała, zapięła tylko pasek. Spróbowała wstać, ale nogi się pod nią ugięły i ponownie opadła na podłogę. Złapała poły koszuli, nie mogła jej zapiąć, bo nie miała guzików. Czemu ich nie było? Co się z nimi stało? Nie mogła sobie przypomnieć, więc związała ją tylko.
— Jeszcze tu jesteś? — Usłyszała jego szybkie kroki. — Powiedziałem, że masz wypierdalać! — Złapał ją za ramię, poderwał z taką siłą, że aż jej coś w barku przeskoczyło. Popchnął w stronę drzwi. — Nie chcę cię więcej widzieć, zdradziecka suko. Nikt, słyszysz, nikt mnie tak nie zawiódł jak ty. — Popchnął ją na ścianę, odwrócił w swoją stronę i złapał za szyję, unosząc jej twarz by móc spojrzeć w oczy. — Płaczesz? I dobrze. Ja też płakałem. Cicho, żeby nikt nie słyszał, żeby nie wiedział. Pomyślałaś o mnie chociaż raz? Pomyślałaś, co czułem? Zamknięty, zupełnie sam, w ciemnościach i chłodzie, który sprawiał, że czułem się, jakbym umierał, tęskniąc za tobą i próbując znienawidzić cię z całej siły.
Shadow mógłby mnie zerżnąć i dziesięć razy, ale nie bolałoby mnie to tak, jak twoja zdrada! Słyszysz, Saro?
Mrugnęła, łzy popłynęły po policzkach, ale już lepiej widziała jego twarz wykrzywioną w grymasie złości i goryczy, którą wylał na nią jak wiadro pomyj.
Otworzył drzwi. Nie miała siły nawet odepchnąć się od ściany. Złapał za kołnierz koszuli i pociągnął, prawie ją z niej zdzierając.
— Co to jest? — zapytał.
Odwróciła się do niego twarzą.
— Nic — jęknęła, cofając się w stronę drzwi, ale on zatrzasnął je szybko.
— Jak nic? Pokaż to?
— Nie. Chcę już iść. Wypuść mnie. — Spróbowała go odepchnąć, ale był jak skała, nie do ruszania, nie dla niej. — Kurwa! Wypuść mnie! Słyszysz? Chcę stąd już tylko wyjść. Zaszyć się gdzieś i zapomnieć wreszcie. Wymazać cię z pamięci. Zetrzeć ze wspomnień. Bo jesteś jak on! Słyszysz? — Uderzała go w pierś raz za razem. — Jak on. Tak. Stałeś się taki jak on. Idealne odbicie własnego ojca. A teraz otwórz te pieprzone drzwi i daj mi odejść! Zapomnij o mnie tak, jak ja zapomnę zaraz o tobie.
— Chcesz wyjść? Proszę bardzo! — Odstąpił, a kiedy się odwróciła, popchnął ją. Unieruchomił. Poczuła, że szarpie za koszulę.
— Ira, nie! — krzyknęła, ale było już za późno. Za późno, żeby cokolwiek zmienić, żeby cofnąć czas, żeby było inaczej, żeby nigdy nie położyła się obok niego, nie przytuliła go i nie podała mu ręki, kiedy był tylko małym chłopcem o wielkich, przestraszonych oczach. Na zmianę tego wszystkiego było już za późno. Bo to się już wydarzyło, a czas nie biegnie wstecz.
Nic nie powiedział. Milczał, trzymając jej koszulę tak, że widać było plecy i to, co było na nich.
— Jak… To on? On ci to zrobił? Saro? — Przesunął palcami po bliznach. Dobrze wiedziała, gdzie są. Nie chciała, żeby ktokolwiek je oglądał. Nie chciała, żeby widział je on. — Gdzie spotkałaś mojego ojca? W Oslo?
— Nie. W Mrocznym Jarze. Kilka tygodni po tym, jak cię zabrali.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top