13. Dobre złego początki


9 kwietnia, Obecnie

Prokurator Klara Young, siadając za swoim biurkiem, czuła się, jakby to był pierwszy dzień w pracy. Dosłownie nie wiedziała od czego zacząć. Cieszyła się z powrotu i jednocześnie miała obawy oraz świadomość, że trafienie na właściwie tory zajmie jej trochę czasu. Straciła też już ten zapał, który miała wcześniej. Właściwie zależało jej jedynie na zakończeniu spraw, w których uczestniczyła, a które jeszcze się toczyły.

Wyciągnęła z szuflady swój służbowy telefon i podłączyła go do ładowania.

Ktoś zapukał i wszedł. Podniosła wzrok znad kalendarza, w którym zapisywała wcześniej wszystkie swoje spotkania. Od jakiegoś czasu jego strony były puste.

— Jakby pani czegoś potrzebowała albo miała jakieś pytania, to jestem do dyspozycji — zaoferował Brandon, asystent jej zastępcy.

Ponoć pod jej nieobecność, Brandon bardzo się angażował i miał już kilka sporych sukcesów na swoim koncie. Był młody, ambitny, niektórzy twierdzili nawet, że za bardzo, i ponoć zawzięty. Klara trochę się obawiała, że przez te cechy wsadzi nos tam, gdzie nie powinien.

— Dziękuję — odparła. — Jeśli będę czegoś potrzebowała, na pewno się do ciebie zgłoszę.

Brandon wydął usta. Czyżby nie spodobało mu się to, że zwróciła się do niego na ty? Uśmiechnął się i wyszedł. Dziwne było, że, David Camer, jej zastępca, przysłał swojego asystenta, żeby ją przywitał, a nie pofatygował się sam.

Klara wzięła do ręki teczkę, którą na biurku zostawił Brandon. Otworzyła ją i z wnętrza posypały się zdjęcia. Zbierając je, dostrzegła, że wszystkie przedstawiały miejsca makabrycznych zbrodni, ale ofiary były różne — w większości przypadków mężczyźni. Skrzywiła się, przyglądając im się dokładniej. Gdyby nie to, że wysypały się z teczki asystenta zastępcy prokuratora okręgowego pomyślałaby, że to kadry z jakichś tandetnych horrorów. Odcięte dłonie, rozszarpane genitalia, wyrwane z gardeł języki. Istna makabra.
To musiała być sprawa, nad którą pracował jej zastępca.
Przewertowała strony z raportami, prawie wszędzie powtarzało się hasło Redshadow dopisane czerwonym markerem na marginesach.

Nagle Brandon wpadł do biura.
— Pomyliłem teczki — oświadczył i uniósł tę, którą trzymał.

Faktycznie, obie były takie same. Klara zamknęła tę, którą przeglądała i podała ją Brandonowi.

— Pracujesz nad tym? — spytała, przyglądając się niezbyt przystojnej trochę pucołowatej twarzy zastępcy.

— Tak, w wolnych chwilach. To raczej takie moje prywatne śledztwo, bardziej domysły niż twarde dowody.

— To wszytko morderstwa z naszego okręgu?

— Nie, gdzież tam. — Machnął ręką. To najciekawsze nierozwiązane sprawy z Europy, Stanów i kilku innych miejsc. Interesuje mnie psychologiczny aspekt.

— Myślisz, że to jeden człowiek?

— To raczej mało prawdopodobne. Pójdę już. Mam jeszcze sporo pracy. — Zabrał swoją teczkę i wyszedł.

Kiedy zniknął za drzwiami w ich prześwicie pojawiła się uśmiechnięta twarz Xiao Zina.

— Dzień dobry, pani prokurator. Słyszałem, że pani wróciła.

— Tak Xiao, wejdź, proszę.

Mężczyzna zamknął za sobą drzwi, a potem przysiadł na biurku.
— Dobrze pani wygląda.

— Bo całkiem dobrze się czuję, odpoczęłam i wracam z nowymi siłami. — Podkoloryzowała nieco stan faktyczny.

— To dobrze, bo nie najlepiej się dzieje. Od kilku miesięcy gangi z północy walczą z tymi z południa, albo odwrotnie. W każdym razie Irlandczycy próbują przejąć teren Azjatów. Do tego mamy zalew ulic jakimś syntetycznym gównem. Przepraszam za słownictwo, ale to przestaje być zabawne. Ludziom po prostu odwala, widzą ryski na samochodach, postacie z Disneya na banknotach, bredzą coś o czipach pod skórą. Mamy coraz więcej zgłoszeń o lisach w ogródkach, koniach biegających po ulicach i agresywnych yorkach. Zamykamy jednych dealerów, a na ich miejsce już są następni. Istny obłęd. Dobrze, że pani zastępca i jego asystent, Brandon Walsh, mają łeb na karku i twarde ramię.

— Tak, słyszałam, że się wykazał.

— A, jeszcze jedno. W chińskiej dzielnicy krążą plotki, jakoby Kowale przebąkiwali coś o rychłej zmianie władzy w rodzinie.

— Jacob?

— Raczej Amanda. Podobno to twarda su… sztuka i stary Blacksmith szykuje ją na swoje miejsce.

***

Marzec, dwa lata wcześniej

Rzym

Gdy Victor i Amanda pożegnali się już z Arsène'em i wrócili do swoich pokoi, Shorty postanowiła zostać jeszcze w barze. Miała ochotę wypić coś mocniejszego, bezmyślnie gapiąc się na butelki stojące na regale za barem. Jego złocona rama wkomponowana była w wielkie okno, część szybek zastąpiono błękitnymi witrażami, na których tle stały różne butelki z alkoholami.
Shorty siedziała na jednym z pięciu barowych krzeseł i, nie spiesząc się, popijała łyczek po łyczku piekącą zawartość szklanki z grubym dnem. Nie miała po co się spieszyć. Ani Victor, ani Amanda nigdzie się nie wybierali. Właściwie w przypadku Amandy to było nawet dziwne, bo ona akurat lubiła imprezować. Ale była dorosła, a Shorty miała gdzieś, co i z kim robiła rozpieszczona córeczka Aarona.

Wypiła swoją kolejkę i poprosiła o następną, tę wyzerowała na raz. Po kilku powtórkach stwierdziła, że ma dość. Zaczynało jej się kręcić w głowie, a w takim wytwornym miejscu nie wypadało się upić i zataczać, poza tym miała buty na obcasie.

Poczuła, że powietrze znowu wypełnił ten niesamowity zapach. Zerknęła w bok. Zwrócony do niej plecami stał ten sam wysoki blondyn, którego widziała wcześniej. Lewą dłoń, na której błyszczał złoty zegarek wspierał na barze. Złota spinka przy mankiecie koszuli ozdobiona była czarnym karmieniem. Gdy barman postawił przed nim szklankę, mężczyzna sięgnął po nią drugą ręką, wyzerował, tak jak Shorty poprzednio, a gdy opuszczał dłoń, zerknął na nią.

Shorty zamarła, jej wzrok utkwił na sygnecie, który miał na palcu i jasnej, krótkiej brodzie, którą było widać zza szklanki.

Walczyła z tym tak długo, a teraz nie mogła się ruszyć. Wszystko wróciło: strach, bezsilność, beznadzieja.

Resztką woli zmusiła się, żeby odwrócić głowę. Liczyła, że jej nie poznał. Musiała uciec. Schować się. Ukryć, zanim ją rozpozna. Albo… sięgnęła pod pachę. Kurwa, na co liczyła? Przecież dziś nie pracowała. Nie miała broni.

— Sara?

Poczuła, jak jeżą się jej włoski na karku. Poderwała się z miejsca i ruszyła do wyjścia.

— Zaczekaj!

Przyspieszyła. Chyba go pojebało? Drugi raz nie da się w to wciągnąć. Prędzej zabije siebie, a najlepiej jego.

Wyminęła jakiegoś mężczyznę, słysząc zbliżające się kroki tego skurwiela. Zerknęła przez ramię. Nowoprzybyły chwycił go pod łokciem i powiedział coś w tym parszywym języku, którego tak nienawidziła. Wypadła na korytarz i skręciła w pierwszą jego odnogę. W głowie tak jej się kręciło, że musiała przytrzymać się ściany. Przeszła jeszcze kawałek, przed nią były drzwi do biblioteki. Weszła do środka i oparła się o nie z drugiej strony, licząc na to, że on jej tu nie znajdzie. Odetchnęła głęboko, przyglądając się pomieszczeniu, które utrzymane było w niebieskiej tonacji, wszystko, poza stolikami, było w tym kolorze. Odczekała jeszcze chwilę, a potem stwierdziła, że lepiej zrobi, idąc do swojego pokoju. Wychyliła się zza drzwi i stanęła wprost naprzeciw szerokiej piersi tego, przed którym chciała uciec. Zacisnęła pięść, chcąc go uderzyć z zaskoczenia. Zamachnęła się, ale zablokował cios, a do tego złapał ją wpół jak szmacianą lalkę.

— Saro… — powtórzył.

Spróbowała wyrwać się. Warknęła wściekle. Czuła, że zaczyna ją ogarniać panika. Nie. Nie chciała znowu tam trafić. Tylko nie to. Drugi raz tego nie przeżyje.

— Puszczaj — warknęła i kopnęła go kolanem w udo.

— Przestań. Saro! Uspokój się.

Poprawiła drugi raz kolanem, bo ręce miała unieruchomione. Gdyby nie był taki wysoki, rozkwasiłaby mu nos czołem.
— Wal się, zjebie! — syknęła.

— Co cię ugryzło? Przestań mnie kopać. Saro! Kurwa, to ja… Ira.

Zamarła. Podniosła głowę, by spojrzeć mu w oczy. Spodziewała się lodowatego spojrzenia szklanych oczu Shadowa, a nie czarnych niczym otchłań tęczówek Iry. Alkohol i strach sprawiły, że zrobiło jej się słabo.
— Ira? — szepnęła, lustrując jego twarz tak podobną do gęby tego oprawcy. Dopiero teraz zauważyła różnice. Ira może i był podobny do Shadowa, ale na jego twarzy nie było tej pogardy, wyższości i odrazy z jaką patrzył na nią jego ojciec. Wszystko wróciło. Pokiwała głową i uwolniła się z jego objęć. — Odejdź — powiedziała, wymijając go.

— Czekaj! — Złapał jej rękę.

Wyrwała ją.
— Mylisz mnie z kimś — odparła, próbując opuścić bibliotekę.

— Nie wydaje mi się. — Zastąpił jej drogę, patrząc na nią jak wtedy, gdy zostawiła go na parkingu.

Przepuść mnie — powiedziała oschle, czując, że zaczyna ją boleć brzuch. Znowu spróbował chwycić jej dłoń. — Daj mi spokój!

— Tylko tyle masz mi do powiedzenia?

Zadarła głowę do góry. Gdyby wiedziała, że go tu spotka, nigdy nie opuściłaby Stanów.
— Nie… Chcę ci jeszcze powiedzieć, żebyś… się odwalił. Zapomniał o mnie. — Nie. Wcale nie chciała mu tego powiedzieć, bo to nie była prawda. Nie po to szukała go przez tyle czasu. Ale to było dawno, czasach, w których wierzyła, że była dostatecznie silna, by stawić czoła wszystkim przeciwnościom. To było za nim spotkała diabła i znalazła się w piekle.

— Nie wierzę ci — odparł z wyczuwalną w głosie goryczą.

— To uwierz i zejdź mi z drogi, szczeniaku. — Wiedziała, że tym go zdenerwuje. Już wtedy nie lubił, gdy się go traktowało jak dziecko. Ale on uśmiechnął się, jakby powiedziała jakiś żart.

— Zadziorna jesteś. Nie sądzisz jednak, że należą mi się chociaż jakieś wyjaśnienia? Albo… — Zlustrował jej twarz, zatrzymując spojrzenie na ustach. — Przeprosiny. — Pochylił się, jakby chciał ją pocałować.

Prychnela.
— Śnij dalej — odparła, nie odrywając wzroku od jego uśmiechniętej i przystojnej twarzy.

— Saro?

Odwrócili się oboje. Na korytarzu stał Victor oraz Amanda i przyglądali się im z zaciekawieniem. Ira puścił jej dłoń, którą pochwycił chwilę wcześniej.

— Idziemy do kina plenerowego — kontynuował Victor, przyglądając się uważnie Irze. — Pomyśleliśmy, że może chciałabyś pójść z nami.

— Chętnie — odparła Shorty, licząc, że uda jej się uwolnić od Iry. Tak byłoby lepiej.

— A… twój znajomy? Może też chciałby pójść?

— Nie wydaje mi się — rzuciła Shorty, podchodząc do Victoria.

— Ależ z ogromną przyjemnością skorzystam z zaproszenia — powiedział Ira, patrząc na nią z przekorą. — Uwielbiam kino plenerowe.

Shorty rzuciła mu wściekłe spojrzenie. Czy on naprawdę nic nie rozumiał?

— Czy my się już gdzieś nie spotkaliśmy? — dopytywał Victor.

— W innym czasie i miejscu powiedziałeś mi, że są marzenia, których nawet Mikołaj nie jest w stanie spełnić. Ale dziś wiem, że marzenia spełnia się samemu.

Victor rozdziawił usta.
— Ira?

— Jaki Ira? — spytała Amanda, przyglądając się z zaciekawieniem.

— No, nasz Ira. Ten sam, który u nas mieszkał przez jakiś czas.

— I wyrwał ci włosy — wyjaśnił Ira.

Mina Amandy zmieniła się jak w kalejdoskopie: z zaciekawionej, poprzez zdziwioną, aż do zszokowanej.

— Ty…? — Wskazała Irę. — Jesteś tym d… — nie dokończyła, być może zdając sobie sprawę, że nie wypadało mówić tego na głos, nawet jeśli tak myślała.

— Dupkiem — dokończył Ira. — Tak, to ja.

— No, proszę — powiedział Victor, podchodząc do Iry i klepiąc go w ramię. — Wyrosłeś na bardzo eleganckiego mężczyznę. To co? Idziemy?

Ira przytaknął i ruszył obok Victora, co jakiś czas zerkając na Shorty, jakby sprawdzał, czy idzie z nimi. A potem, na seansie, wcisnął się na fotel między nią i Victorem, po to zapewne, by móc czasem wymienić się z nim jakąś uwagą o filmie i ściskać w ciemności dłoń Shorty, jakby byli parą nastolatków, którzy właśnie odkryli, że mają się ku sobie. Shorty czuła się z tym dziwnie, ale musiała przyznać, że przyjemnie było trzymać jego ciepłą dłoń i czuć to delikatne łaskotanie, gdy muskał jej skórę kciukiem.

Po seansie odprowadził ich do lobby, wciąż świetnie odgrywając swoją rolę. Był w tym naprawdę dobry. A może tak bardzo się zmienił? Może po tylu latach nic w nim nie zostało z tego nadąsanego nastolatka, z którym spędziła zaledwie… dwa dni. Co ona w sumie o nim wiedziała? Nic. Był synem Shadowa. Człowieka, z którym nikt nie chciałby zostać sam na sam. Największego sadysty, jakiego poznała. Patrząc na Irę, uświadomiła sobie, że Shadow też potrafił być czarujący, szarmancki, ujmujący wręcz. Ira uśmiechał się tak jak on, niby szczerze, ale w jego oczach czaił się ten sam mrok, jakby widziały za dużo zła.

Zdała sobie sprawę, że się go boi równie mocno, jak jego ojca.

— Mieszkasz tu? — zapytał nagle Victor.

Ira uśmiechnął się, niby szczerze, ale jednak coś kryło się za tym uśmiechem.
— Tak. W apartamencie Bottega Venta, reszta ma dla mnie zbyt… pałacowy wystrój, wolę skandynawską prostotę.

Shorty przeszedł dreszcz po plecach. Za dobrze poznała tę prostotę i surowość, by się nią zachwycać.

— To może jutro zjemy razem śniadanie? Co ty na to? Opowiesz, co robiłeś przez ten czas — Victor najwyraźniej nie miał pojęcia, o co prosił.

Ira uśmiechnął się z przekorą, jakby chciał powiedzieć, że to raczej nie są opowieści do śniadania, ale zgodził się z entuzjazmem, który nie spodobał się Shorty.

Gdy Victor i Amanda pożegnali się już, a Shorty chciała pójść za nimi, Ira złapał ją za rękę i powiedział:
— Przyjdź do mnie — a widząc jej minę, dodał — chcę tylko z tobą porozmawiać. Chyba tyle możesz dla mnie zrobić?

— Nie. To nie jest dobry pomysł.

— To ja przyjdę do ciebie.

— Ira. Nie.

— To będziemy tutaj tak stać.

Zgłupiałeś?

Wzruszył ramionami.
— Tak. Rozum straciłem już dawno i, niestety, nie udało mi się go znaleźć na tej plaży w Meksyku.

— Daj mi pół godziny. Bottega Venta? Tak?

Przytaknął.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top