12. Talay, tak na niego wołali
Marzec, dwa lata wcześniej
Rzym, hotel St. Regina
Haki siedział przy restauracyjnym stoliku nakrytym białym obrusem. Naprzeciwko niego miejsce zajmował Hallvor, po prawej Bjørn, a po lewej Ira, który zostawił swój w połowie zjedzony posiłek i wyszedł.
— Co można robić przez pół godziny w toalecie? — warknął Bjørn, popijając ostatni kawałek omułka.
Haki wlepił spojrzenie w swój talerz. Dobrze wiedział, co robił Ira, już na samym początku obiadu pochwycił jego pełne skupienia spojrzenie podążające krok w krok za niską kelnerką o ciemnych włosach sięgających za uszy. Haki nie wiedział, jak to możliwe, ale Ira miał chyba wbudowany jakiś dodatkowy zmysł, którym namierzał kobiety o określonych walorach urody takich, jakie go pociągały.
Aż go ścisnęło na myśl, że znowu będzie musiał szukać Iry po całym mieście, jak ostatnio w Londynie, gdy poderwał sobie policjantkę, która chciała mu wręczyć mandat, a zamiast tego dała się zaprosić na kolację, a potem… Potem Haki musiał szukać jej mieszkania, bo oboje przepadli na kilka dni.
Podniósł wzrok znad talerza, zamierzając oświadczyć, że zaraz poszuka Iry, gdy jego spojrzenie natrafiło najpierw na twarze kobiet przy stoliku naprzeciwko, a potem na zaciętą minę Bjørna. Na co, a raczej na kogo mogli patrzeć? Kobiety z pożądaniem, a mężczyzna ze złością? Oczywiście na jego przyjaciela, który wrócił do stolika i, jak gdyby nigdy nic, usiadł i zabrał się za swój posiłek. Włożył omułka do ust, skrzywił się, odsunął talerz od siebie.
— Zimne — burknął.
Bjørn westchnął głośno.
— Nie byłoby zimne, gdybyś usiadł i zjadł jak człowiek, a nie uganiał się za babami jak ogier w rui.
— U koni to się nazywa: grzanie się — odparł Ira, grzebiąc w talerzu.
— Nie ważne, jak to się nazywa. Następnym razem, kiedy będziesz posuwał kelnerkę w kiblu, to przynajmniej zapnij koszulę i wytrzyj szminkę z szyi.
Ira spojrzał na ojca, a jego mina mówiła, że miał gdzieś to, co myślał Bjørn.
Haki wziął serwetkę, zamoczył w szklance z wodą i chciał zetrzeć czerwony ślad, ale Ira odtrącił jego dłoń.
— Co jak co — powiedział Ira, nie przerywając kontaktu wzrokowego z ojcem — ale tobie chyba nie powinno przeszkadzać, co robię ze swoim nasieniem. Jaka to różnica czy będzie jedno z tak zwanego dobrego domu, czy setka bękartów, skoro sprzedałeś mnie jak byka rozpłodowego?
— Nie sprzedałem cię.
Ira pochylił się w stronę ojca.
— Bo jeszcze ci nie zapłacili?
— Mylisz biznes z przyjacielską przysługą.
— Przyjacielską? — zakpił Ira. — Ty nie masz przyjaciół. Nawet Hallvor nim nie jest. Co najwyżej magazynem części zamiennych.
— Asbjørn! — warknął Bjørn, uderzając dłonią w stół.
Ira wydął usta w odrazie.
— Skoro to taka przyjacielska przysługa, to sam zapłodnij żonę, córkę, wnuczkę, czy babcię tego przyjaciela.
— Zapominasz się!
— Kto pierwszy się zapomniał? Ja czy ty?
— Dosyć! Obiecałeś zrobić to, co niezbędne.
— I zrobię. Wszystko… tak, jak chcesz. I kiedy chcesz. — Chwycił Bjørna za rękę. — Żebyś, tato, patrząc na mnie, mógł powiedzieć sobie, że jestem taki, jak ty. Bo chyba tego chciałeś? Żebym był jak ty? Czyż nie?
— Nie, Asbjørn. Chciałem, żebyś był taki, jaki ja nie mogłem być. To ty zdecydowałeś, że wolisz stać w mroku. Możesz to jeszcze zmienić. Masz dwa lata, by się zrehabilitować.
Ira prychnął.
— Wiesz, równie dobrze, jak ja, że to niemożliwe. Ale nie martw się — pokiwał głową uśmiechając się. — Już wkrótce będę miał wstęp do miejsc, w których ty bywasz. Nie będziesz tam sam. Przecież tego chciałeś. Nie być samotnym.
Bjørn wyrwał dłoń z uścisku Iry. Poderwał się z miejsca.
— Przestań się łajdaczyć, weź się do pracy i zrób porządek w swoim życiu. — Ruszył do wyjścia.
Haki patrzył na oddalającego się Bjørna. Jego relacja z synem zawsze była trochę napięta, ale teraz stała się wręcz nie do zniesienia, nie tylko dla nich samych, ale dla ludzi z ich otoczenia również.
Przeniósł wzrok na przyjaciela, który zaciskał pięści tak mocno, że aż drżały.
— Ira? — zagadał. Wówczas dłonie przyjaciela przestały drżeć, ale on nie zwrócił na niego uwagi, tylko wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w talerz. — Asbjørn?
Ira zamrugał, spojrzał na Hakiego i, uśmiechnąwszy się, zapytał:
— Tak?
Haki milczał. Tak naprawdę chciał tylko wyrwać Irę ze stanu, w który zaczął popadać. A było coraz gorzej. Kiedyś to dopadało go tylko nocą, teraz coraz częściej zdarzało się za dnia.
***
9 kwietnia, obecnie
Willow musiała przyznać, że nie spodziewała się tego po Zoe, która przecież zawsze podkreślała, że Willow była jej bliższa niż rodzony brat. Teraz przyjaciółka wbijała jej nóż w plecy.
— Po prostu z nim pogadaj — błagała.
— Nie, Zoe. Nie zamierzam tego robić. Adam potraktował mnie jak... jak... Boże, nawet brak mi słów. Jak pierwszą lepszą.
— Pokłóciliście się, i co z tego? Ja ciągle kłócę się z Kurtem.
— To co innego. Ty się zgodziłaś. A Adam mnie wykorzystał. Nie chciałam, rozumiesz? Nie byłam pewna, czy chcę, żeby to był on. Ale dla niego NIE nie istnieje. I wiesz co? Nie interesuje mnie, że on tam stoi i czeka. Niech czeka. Ja muszę iść do szkoły.
— Podwiezie cię i pogadacie w aucie.
— Nie, Zoe. Nie wsiądę z nim do auta. Idź mu powiedz.
Zoe pokręciła głową.
— Wiesz co? Mam to w nosie. Róbcie, co chcecie, tylko mnie w to nie mieszajcie. Idę, bo Kurt czeka. Zobaczymy się w szkole.
Willow patrzyła przez okno na przyjaciółkę, która wyszła z jej domu i poszła ścieżką aż do czarnego Camaro zaparkowanego na chodniku. Schyliła się, zaglądnęła do środka, a potem odeszła. Niestety Camaro nie odjechało. Devil chyba nie zamierzał odpuścić.
Westchnęła. To, co powiedziała przyjaciółce, to była tylko połowa prawdy, druga była taka, że nie mogła przestać myśleć o Irze. Chyba jej zupełnie odbiło na jego punkcie. A skoro wiedziała, że nie wyjechał, to zamierzała poznać go lepiej. To było dziwne. W Adamie podkochiwała się od dawna, ale to Ira wdarł się w jej umysł i serce niczym fala tsunami.
Zarzuciła plecak, naciągnęła kaptur i wyszła, udając, że nie widzi Camaro ani jego kierowcy.
— Willow!
Oczywiście, Adam nie mógł sobie odpuścić.
— Zaczekaj!
Przyspieszyła. Niech sobie woła. Nie interesowało ją, co miał do powiedzenia. Usłyszała, że za nią biegnie. Zatrzymała się i odwróciła, chciała mu powiedzieć, że ma się odwalić. Adam nie wyhamował i wpadł na nią, oboje runęli na chodnik. Willow myślała przez chwilę, że złamała kręgosłup. Aż łzy napłynęły jej do oczu z bólu.
— Boże, Willi, nie chciałem. — Wstał pierwszy, a potem pomógł jej się podnieść. — Nic ci nie jest? — Zsunął kaptur z jej głowy. Sprawdził, czy nie nabiła sobie guza.
— Nie — burknęła, odwracając spojrzenie od jego zatroskanych oczu.
— Przepraszam. — Odsunął się. — Rozumiem, że nie chcesz się już ze mną spotykać, bo masz kogoś. Ale... Willow, muszę ci coś o nim powiedzieć.
Prychnęła.
— A co ty możesz o nim wiedzieć?
— Wiem tyle, że to bardzo niebezpieczny człowiek. Nie spotykaj się z nim. Możesz nie chcieć widywać się ze mną, jestem w stanie to zrozumieć i zaakceptować. W sumie masz do tego powody, przeze mnie byłaś w areszcie, musiałaś chodzić na ten wolontariat i... — Podrapał się po karku. — Zmusiłem cię, żebyś się ze mną przespała, chociaż nie chciałaś. Jestem totalnym dupkiem i zdałem sobie z tego sprawę. Ale nie będę patrzył spokojnie jak wiążesz się z NIM!
— On ma na imię Ira.
— On jest niebezpieczny.
— Powtarzasz się. A... twoja zazdrość i wymyślanie takich rzeczy jest śmieszne.
— Niczego nie wymyśliłem.
— Przestań, Devil. Zachowujesz się dziecinnie.
— Być może, ale nie będę patrzył spokojnie, jak marnujesz sobie życie.
— Oszalałeś? Skąd ci się biorą takie pomysły? I niby czemu Ira jest niebezpieczny? — Założyła ręce na piersiach. — Słucham.
— Nie mogę ci powiedzieć.
— Widzisz? Wymyśliłeś to, żeby mnie przestraszyć. Ale ja się go nie boję. Nie znasz go. Nic o nim nie wiesz.
— Tak? A ty co o nim wiesz? Jak się nazywa? Gdzie mieszka? Skąd się tu wziął? Czemu nie wyjedzie?
— Adam! Daj już spokój. Muszę iść do szkoły. Nie łaź za mną. Nie dzwoń. Nie pisz. Nie zaczepiaj mnie.
— Ale Willow...
— Jestem z nim! Słyszysz? Jesteśmy parą, więc się odwal. Dobrze ci radzę.
Adam pokiwał głową z miną obrzydzenia.
— Łał... Szybka jesteś. Mnie nie chciałaś dać po tylu miesiącach, a z nim pieprzysz się po jednym dniu.
— Nie pieprzę się z nim! A gdyby nawet, to nie twoja sprawa.
— Spoko. Myślałem, że jesteś inna, wiesz?
— Tak? Ciekawe jaka? Ja też myślałam, że jesteś inny, ale ciebie obchodziło tylko, żeby zaliczyć.
— Gówno prawda! Gdybym chciał tylko zaliczyć, zaliczałbym panny, z którymi nie trzeba chodzić kilka miesięcy. A z tobą chciałem się kochać, bo mi na tobie zależy. Naiwnie myślałem, że wtedy naprawdę będziesz moja. Ale spoko. Skoro wolisz jego. Tylko wiesz co? Jak ci kiedyś gliny wjadą na chatę razem z drzwiami, to żebyś nie była zdziwiona. — Zawrócił do samochodu i odjechał z piskiem opon.
Pieprzony dupek!
Willow naciągnęła kaptur i ruszyła prędko. Nie, do szkoły na pewno dziś nie pójdzie, była zbyt zdenerwowana. Jeszcze wyżyłaby się na Zoe, a przecież to nie była jej wina, że miała brata pacana. I co on sobie w ogóle wyobrażał. Świnia. Żeby rzucać takie oszczerstwa z zazdrości. Myślała, że jest mądrzejszy.
Poszła w stronę centrum. Skoro nie zamierzała iść na lekcje, to przynajmniej mogła zobaczyć się z Irą. Chociaż… ostatnio okazało się, że on nawet nie wiedział, jak miała na imię. Oboje nic o sobie nie wiedzieli, a przynajmniej niewiele.
Weszła do wąskiego przejścia prowadzącego na tyły pubu. Gdy znalazła się na niewielkim placu między budynkami, zauważyła czterech mężczyzn. Zatrzymała się, bo spojrzeli na nią, jakby im w czymś przeszkodziła.
— Spadaj stąd, mała — powiedział jeden z nich.
Willow mogłaby przysiądz, że gdzieś już widziała tę twarz. Cofnęła się i wpadła na kogoś, kto stał za nią. Odwróciła się szybko i odskoczyła w stronę tylnego wejścia do pubu. Aż ją zamurowało ze zdziwienia. Tego gościa kojarzyła. To był ten sam facet, który dał jej kasę na buty. Stała wtedy przed nim tak długo i przyglądała się, że nie mogło być mowy o pomyłce.
Facet uśmiechnął się, lustrując ją z góry do dołu i z powrotem. Niezbyt jej się to spodobało. Ten uśmiech był tak perwersyjny jak myśli, które musiały zrodzić się w jego umyśle.
— To ja jednak pójdę — pisnęła i chciała przecisnąć się obok kolesia z tatuażem węża na szyi, ale ten ponownie zastąpił jej drogę. — Proszę mnie przepuścić.
— Zawsze jesteś taka grzeczna?
Willow zerknęła, czy nie ma nikogo w oknach. Może ktoś wezwał już policję. Boże, gdyby tylko Ira wiedział, że ona tu jest...
Wtedy tylne drzwi otworzyły się i stanął w nich Ira. Przesunął spojrzeniem po wszystkich i wyciągnął do niej rękę.
— Chodź — powiedział. Gdy podeszła, stanął przed nią, jakby chciał ją osłonić swoim ciałem.
Mężczyźni stali w milczeniu, mierząc Irę, i on milczał, przyglądając się im.
— Widzę, że posprzątaliście zgodnie z obietnicą. — Ira powiedział to, jakby był zadowolony, ale Willow usłyszała w jego głosie napięcie. — I przyprowadziliście sobie pomocnika.
Facet z wężem na szyi wyszedł do przodu. Patrzył na Irę i nawet otworzył usta, ale zrezygnował.
Ira cofnął się. Skłonił głowę w kierunku mężczyzn i wepchnął Willow do korytarza. Zamknął drzwi na klucz, a potem stanął przy ścianie i wyjrzał na zewnątrz.
— Ira...
Odwrócił się. Złapał ją za rękę i pociągnął do siebie.
— Zejdź z widoku — powiedział, przyciskając ją do piersi.
Willow słyszała, jak szybko biło jego serce i poczuła, jaki był przyjemnie ciepły.
— Kto to był? — spytała.
— Nie mam pojęcia, ale myślę, że twój były zna odpowiedź. Był tu z nimi dziś w nocy. Chcieli spuścić mi łomot.
— O Boże, naprawdę? Nic ci nie jest?
— Nie, ale to była dziwna sytuacja. — Sięgnął po okulary, które leżały na parapecie.
— Ira... widziałeś jak oni na ciebie patrzyli?
**
Weszli do mieszkania nad pubem, a on od razu pomaszerował do okna. Stanął jak poprzednio, tak by ściana zasłaniała jego ciało, i przyglądał się ulicy. Wyglądało na to, że czerwony Mustang, którym wozili się znajomi idioty, odjechał, a jego miejsce, po przeciwnej stronie, zajął masywny Chevrolet Traverse.
Pokiwał głową. O ile debil, Devil, czy jak on tam się nazywał, i jego banda baseballistów nie zrobili na nim wrażenia, to facet, który pojawił się dzisiaj, wywołał uczucia, których Ira nie doznał, odkąd się wybudził. Jego twarz wydała mu się znajoma, i... sprawiła...
— Ira?
Że jakiś niepokój...
— Ira, słuchasz mnie?
— Nie — odparł, wciąż wpatrując się uparcie w szybę, za którą ledwo widoczny był kierowca Chevroleta.
— Dzięki.
Znowu się obraziła. Ludzie naprawdę woleli słuchać kłamstw zgodnych z ich oczekiwaniami, niż prawdy.
— Zawsze możesz powtórzyć — dodał, zerkając w końcu na Willow.
— Pytałam, czy ich znasz?
— Nie, a nawet jeśli, to nie pamiętam.
— Ten jeden, no wiesz, z wężem na szyi, wyglądało, że chciał do ciebie zagadać.
— Zauważyłem.
— Chyba powinniśmy zgłosić to na policję.
— Może masz rację. — Odsunął się od okna i poszedł do niej. Wyglądała na przestraszoną. Przytulił ją bez pytania o zgodę, i chyba tego potrzebowała, bo objęła go mocno.
— W porządku? — zapytał, zsuwając kaptur z jej głowy.
— Nie. Chyba nie — odparła, ściskając go coraz mocniej. — To było straszne. Myślałam, że coś mi zrobią, a teraz boję się o ciebie.
— Gdyby chcieli mi coś zrobić, to zrobiliby to w nocy. Nie wydaje mi się, żeby taki był ich cel. Pewnie chcą mnie tylko nastraszyć.
— To przeze mnie. — Wciągnęła powietrze, jakby miała się rozpłakać.
— No, może trochę — zażartował, gładząc jej włosy. — Ale myślę, że raczej przeze mnie, bo wlazłem z butami w wasz związek.
— Nie miałeś butów. — Też spróbowała obrócić to w żart, a potem westchnęła ponownie. — Powiedziałam Adamowi, że jesteśmy razem.
Uniosła głowę, dzięki temu mógł spojrzeć w jej błękitne oczy. Chyba czekała, żeby to potwierdził.
— I dobrze — odparł, odsuwając kosmyk z jej czoła. Włosy miała upchnięte pod bluzę, więc wsunął pod nie dłoń i wyciągnął na wierzch.
Były znacznie dłuższe niż te, które miała Reese. Jak mógł wcześniej je pomylić? A teraz, gdy już wiedział, jak miał wybrać?
— Co ci tak serce mocniej zabiło? — Patrzyła z dołu, a na jej ustach igrał figlarny uśmiech.
Wodził wzrokiem po jej twarzy. Była tak różna od Reese, chociaż do niej podobna. Jak mógł tego nie dostrzec? Sperma przesłoniła mu oczy?
— Boże, znowu. Co ci jest?
— Nic — odpowiedział, chociaż czuł się coraz bardziej nieswojo. — Tylko tak sobie pomyślałem, że właściwie to ja nic o tobie nie wiem.
— To tak, jak ja o tobie. — Puściła go. — To co chcesz wiedzieć?
— Wszystko — odparł, idąc do aneksu kuchennego. — Na pewno nie jesteś głodna lub spragniona?
— Może wody bym się napiła.
Zrobił sobie herbatę i wrócił z dwoma kubkami do stołu przy oknie. Postawił ten z wodą po przeciwnej stronie. Będzie oddzielał ich blat. To pomoże mu trzymać ręce przy sobie.
— Zapraszam — powiedział, uśmiechając się.
Usiadła, napiła się i, naciągając rękaw bluzy, spytała:
— Co chcesz wiedzieć najpierw?
— Może... Ile masz lat? Bo... — Zerknął w stronę drzwi wyjściowych, obok których na podłodze leżał jej plecak. — Chyba jeszcze do szkoły chodzisz?
— Tak. Kończę liceum, ale w tym roku będę miała dwudzieste urodziny. Chorowałam i musiałam powtarzać.
— Nie oceniam cię. Nie musisz się tłumaczyć.
— Chciałam żebyś wiedział. A ty?
— Co ja?
— Ile ty masz lat? Chyba że tego też nie pamiętasz?
— Właściwie coś mi świta, ale nie jestem pewny. W karcie wpisali, że między dwadzieścia pięć a dwadzieścia siedem. — Wzruszył ramionami.
— Ja bym obstawiała tę niższą granicę. Bo... — Napiła się. — Wyglądasz młodo.
— To o niczym nie świadczy. A masz może... — Ta myśl go zmroziła, nie był pewien, czy chciał znać odpowiedź. Bo co jeśli będzie pozytywna? Będzie musiał wybrać? Będzie w stanie to zrobić?
— Czy mam? — Ponagliła go.
— Starszą siostrę? — Nawet jemu własny głos wydał się dziwnie piskliwy, jakby go ktoś nagle wykastrował.
— Nie. Tylko brata, młodszego. Chodzi do szkoły podstawowej.
— A...? — Kurwa, to było jeszcze głupsze pytanie. — Twoja mama? — Zamknął oczy. Do chuja, chyba nie dobierał się do matki i córki jednocześnie?
— Ona nie żyje. Zginęła w wypadku. Dawno temu.
— To dobrze. — Odetchnął z ulgą.
— Dobrze?
— Nie! Znaczy, nie dobrze, współczuję ci... Chociaż nie, nie współczuję, bo... Ja... nigdy nie miałem... — Czego? Czego nigdy nie miał? Co chciał jej powiedzieć? Że nie miał matki? Przecież każdy ją ma. Więc... czemu czuł, że on jej nie miał. To wszystko było jakieś chore. Popieprzone. Wychodziło na to, że nie ona miała osobowość mnogą, tylko on. A co jeśli tak było? Jeśli przez cały ten czas, którego nie pamiętał, był kimś innym? Jeśli wszyscy go okłamują, bo taki mają układ z tym innym, drugim Irą? Albo... As... Nie. Talay, tak na niego wołali. To było...
— Ira...
Czuł dotyk jej dłoni. Wołała go, ale nie mógł jej odpowiedzieć. Mówiła coś jeszcze, lecz nie rozumiał co. Był tu z nią, a jednocześnie jakby go nie było. Szarpnęła jego dłoń. Chciał jej powiedzieć, że ma przestać, bo przecież był... byli grzeczni. Posprzątali, jak kazała, i siedzieli potem cały dzień w kącie, aż ich kolana bolały. Naprawdę chciał być dobrym chłopcem. To nie jego wina, że świnie uciekły, a psy zagryzły warchlaka, więc czemu ciągnęła go za włosy? Czemu się wydzierała i płakała razem z nim, jakby to, że go biła, ją też bolało?
— Ira!
Wzdrygnął się. Willow siedziała obok, trzymając jego twarz w dłoniach. W oczach miała łzy.
— Willow... ja...
— Już dobrze — powiedziała, wycierając rękawem jego policzki.
Płakał? Zamrugał, czując, że łzy wciąż napływały mu do oczu.
— Co się stało? — zapytał.
— Nie wiem. Nagle zacząłeś majaczyć coś w jakimś dziwnym języku. — Przyciągnęła go do siebie.
Oparł czoło na jej ramieniu. Czuł się zagubiony. Już sam nie wiedział, kim był, skąd i czego właściwie chciał — od niej, od życia, od siebie.
Jednego był pewien. Nie chciał grzebać się w swojej przeszłości. Była mroczna. Wyraźnie to czuł. Lepiej pozostawić ten grób i nie ekshumować zwłok w nim pochowanych.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top