11. St. Regina

Noc z 8 na 9 kwietnia, obecnie

— Połóż się spać, bo wyglądasz na zmęczonego. — Przeżuła gumę i zrobiła z niej balon na pół twarzy.

— Czekam, aż ci to pęknie i zaklei usta, to może przestaniesz tyle gadać.

Pinki przebiła bańkę z gumy i wciągnęła ją z powrotem do ust. Ira przełknął ślinę. To było obrzydliwe.

— Ciekawe, ile bakterii się do tego przykleiło?

— Chryste, Ira, potrafisz odebrać człowiekowi radość z tak prostych przyjemności — jęknęła, wychodząc za drzwi.

— Żucie gumy ma być przyjemne? Ty robisz to tak impulsywnie, że aż się boję, że sobie zęby połamiesz.

— Ty się o swoje zęby martw. Dam ci dobrą radę. Jak laska przychodzi na browara z facetem, to się do niej nie uśmiechaj.

— Nie uśmiechałem się do niej, w sensie, że tylko do niej. Uśmiecham się do wszystkich, bo wychodzę z założenia, że należy obsługiwać klientów tak, jak samemu chciałoby się zostać obsłużonym.

— Tylko że po tych czterech piwach to ona chciała obsłużyć ciebie. Do jutra, lovelasie. — Pomachała mu i poszła.

Ira rozejrzał się po okolicy, w sumie nie podobało mu się, że Pinki wracała do domu sama, to nie było bezpieczne, nawet jeśli, jak twierdziła, mieszkała całkiem blisko.

Wrócił do pubu, pozamykał wszystko i już miał iść do siebie, gdy usłyszał, że ktoś tłucze się z tyłu za budynkiem, tam gdzie stały kontenery. Zdjął okulary i zostawił je na parapecie okna. Podwinął rękawy koszuli i wyszedł sprawdzić, co się dzieje.

Kontener z odpadami na szklaną stłuczkę leżał przewrócony, ktoś musiał się naprawdę postarać, żeby to zrobić.

— I co, cwelu? — Usłyszał za sobą. — Teraz zobaczymy, czy jesteś taki mocny w łapach jak w gębie, kaleko. Dostaniesz wpierdol, to ci się odechce brać za cudze dziewczyny.

Ira uśmiechnął się pod nosem. Już wiedział, kto był taki mądry, by wywalić szkło z kontenera. Niesławny chłopak Willow.
— Synku, idź do domu — powiedział, dźwigając śmietnik, dobrze że rano wywieźli jego zawartość, bo nie byłby w stanie tego zrobić.

— Powiedziałem, że dostaniesz wpierdol. Nie słyszałeś?

— Słyszałem.

— I nawet się nie odwrócisz?

— Nie. Bo chcę ci dać szansę na opuszczenie tego miejsca na własnych nogach.

Rozległy się rozbawione śmiechy. Chłopak nie był sam, ale o tym Ira wiedział od początku, słyszał ich kroki.

— No, Devil, trzeba przyznać, że gościu ma jaja. — Roześmiał się któryś z towarzyszy rzeczonego Devila lub debila, bo to chyba bardziej do niego pasowało.

Ira nie potrafił sobie tego wytłumaczyć, ale absolutnie nie czuł strachu. Przeciwnie, myśl o użyciu pięści dziwnie go podniecała.

— Jaja? Co ty, Baby, pierdolisz? Ciul dobiera się do mojej panny! Obiecałeś mi coś.

— Spoko, Devil, jak obiecałem ci, że facet dostanie wpierdol, to dostanie.

Ira usłyszał, że zaczynają się zbliżać. Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z czarnoskórym mężczyzną o twarzy dziecka. Już zaciskał pięści, gdy tamten zatrzymał się, zrobił minę, jakby już dostał po ryju, i zaczął się cofać.

— Kurwa mać — sapnął. Jego kumple też opuścili pałki, które dzierżyli w dłoniach.

— Baby, co ty odpierdalasz? — Devil zaszedł drogę facetowi o buźce dziecka.

— Wybacz, stary — powiedział Baby — ale jak on posuwa twoją pannę, to dam ci radę, znajdź sobie inną.

— Ochujałeś? Boisz się kaleki? To jakiś cwel, który...

Baby złapał go za kurtkę na piersiach.
— Devil, debilu, pojebało cię? Underbossa się nie tyka. — Puścił byłego chłopaka Willow i podszedł do Iry. — Ja i chłopaki chcieliśmy przeprosić za to pożałowania godne nieporozumienie. Także... — Rozejrzał się. — Posprzątamy i... może zapomnimy o całej sprawie?

Ira patrzył na nich, jakby już oberwali po głowach i nie potrafili się pozbierać. Nie miał pojęcia, co się odwaliło. Prychnął i wrócił do pubu.

Ludzie w tym mieście byli dziwni.

**

Poranek, 9 kwietnia

Viper zaciągnął się papierosowym dymem, przyglądając się wschodowi słońca. O tej porze roku raczej go nie widywał, bo po prostu nie wstawał tak wcześnie. Latem było inaczej, kładł się tak późno, że wschody nie robiły już na nim wrażenia, bo były normą w jego codzienności.

Telefon w kieszeni ponownie zawibrował. Viper domyślał się, że to Baby, bo była to już chyba dwudziesta nieodebrania przez niego rozmowa. Czego nie zrozumiał ten cymbał, gdy Viper napisał mu, że był zajęty?

Jeżeli jego wkurzała głupota Baby, to co musiał czuć Ira, gdy Viper nie ogarniał tego, co usiłował mu przekazać? Pewnie to dlatego Ira czasem patrzył w niebo i mówił: Osiemdziesiąt milionów plemników, a wygrał najgłupszy.

Odebrał, bo Baby się nie poddawał.
— Co jest?

„Kurwa, Viper, czemu nie odbierasz? Ja pierdolę, myślałem, że tu jajo zniosę. Już chciałem dzwonić, do Sharda”.

— On jest twoim kapitanem czy ja?

„Ty, kurwa, ale to nie może czekać”.

— To mów, skoro nie może. — Zerknął do wnętrza bagażnika.

„Wydarzyła się pewna sytuacja”.

— Tak? Jaka?

„Chodzi o Bjørnssona”.

Viper spiął mięśnie.
— Źle to wymawiasz, przez e.

„Chuj z tym, on żyje”.

Viper zaklął niemo.
— Skąd wiesz?

„Widziałem go”.

— Gdzie? — Viper pytał, choć już wiedział, ale musiał się upewnić i nie chciał dopuścić do tego, żeby bajkopisarz Baby się rozkręcił.

„W takim jednym miejscu, musiałabym ci pokazać. Było ciemno, a ja widywałem go kiedyś tylko, no wiesz, z daleka albo w przelocie, ale to był on”.

— Gdzie jesteś? — Sprawdził magazynek.

„W takiej mieścinie, Tatoma, czy jakoś tak”.

— Jesteś sam?

„Nie. Ja i trzech chłopaków mieliśmy tu coś do załatwienia”.

— Czy ty albo oni daliście znać komuś jeszcze?

„Co? Nie. Viper, najpierw ty, znam hierarchię”.

— To posłuchaj mnie teraz uważnie. Przyjadę i sprawdzę, czy to na pewno on. A wy nie ruszacie tyłków i gęby trzymacie na kłódkę, chyba że wszyscy czterej chcecie trafić do zakładu Dimy, gdzie osobiście was dostarczę, w całości albo w kawałkach, dla mnie bez różnicy.

„Rozumiem Viper, gęby na kłódkę”.

— Odezwę się.

Schował telefon. Oczywiście, nie rzucał gróźb na wiatr, jak otworzą japy, to skończą tak, jak im obiecał. Dima przepuści ich przez komin i będą mieli fart, jeśli odbędzie się to po ich śmierci.

Skiepował do małego słoiczka, w którym było już kilka innych niedopałków. Musiał się sprężać. Amanda nie należała do cierpliwych, jak się wścieknie, to gotowa sama tu przyjechać. Musiał ją jakoś udobruchać. Tylko jak? Córka bossa była wyjątkową cholerą, a poza tym tak na odległość? On nie był mówcą, nie umiał tak ładnie gadać, a do niej trzeba było tak... „kwieciście”. Zarechotał, wspominając sytuację, w której Ira użył tego określenia. Tak się to Viperowi spodobało, że sam zaczął go używać.

Schował swój telefon i wyciągnął ten od Aziza. Włączył go. Przejrzał listę kontaktów. Było parę osób, z którymi Arab pisał dość często. Porządny chłopak z niego był. W galerii żadnych zdjęć z imprez. Brak aplikacji randkowych. W historii przeglądania żadnych pornosów. Normalnie... dziwny gość.

A chuj, i tak będą go szukać. Zanim znajdą ciało minie trochę czasu, a on skieruje ich w zupełnie przeciwnym kierunku.

„Cześć mamo, wyskoczyłem na parę dni z kumplem. Muszę wszystko przemyśleć. Chyba jestem gejem. Poproś Jusufa, żeby zabrał mój samochód z parkingu pod kliniką. Odezwę się”.

Wysłał, uśmiechając się. Jeśli są pobożni, a wyglądało na to, że tak, przynajmniej tak twierdził Aziz, to jest szansa, że nie zgłoszą zaginięcia od razu. Pojebani ludzie i ten ich strach przed osądem innych.

Oj, Aziz taki wstyd rodzinie zrobić... Toż oni się w synagodze nie pokażą. A może to był maczet? Nieważne.

Wyłączył telefon. Skrobnie potem jeszcze parę wiadomości. Podeśle może zdjęcie z baru dla gejów. Kurwa, genialny był, a Ira nazywał go idiotą. I co?

***

Marzec, dwa lata wcześniej

Rzym

Hotel St. Regina z całą pewnością nie był miejscem, do którego pasowała Shorty i w którym czułaby się dobrze. Pałacowy wystrój, wszechobecne złoto, mozaiki na podłogach, kasetony, stiuki, kryształowe żyrandole, kandelabry, ręcznie tkane dywany, słowem przepych, który trudno było jej znieść. Gdyby nie Victor, który uznał, że małe wakacje razem z nim i Amandą w Europie dobrze jej zrobią, siedziałaby teraz na strzelnicy albo waliła kolejkę z chłopakami w barze, zapijając to, o czym pamiętać nie chciała.

Zerknęła na zegarek, a potem na białe drzwi pokoju, gdzie królewna Amanda raczyła właśnie wybierać sukienkę, w której mogłaby się pokazać na obiedzie zorganizowanym przez przyjaciela Victora Blacksmitha. Mężczyźni znali się jeszcze z czasów, gdy Arsène był zaledwie ubogim chłopakiem marzącym o realizacji swojego amerykańskiego snu i zdobyciu fortuny. Victor czasami podkreślał, że miał w tym swój skromny udział.

Ponownie zerknęła na zegarek. Niezbyt pasował do czarnej sukienki, w którą musiała się wbić, ale Victor kategorycznie zabronił jej przychodzić w spodniach i glanach. Tak jakby jej wygląd miał jakiekolwiek znaczenie? Zawsze stała z tyłu lub szła przodem, taka była jej praca. Dziś ponoć ochronę mieli im zapewnić ludzie Arsène'a, a ona miała tylko ładnie wyglądać.

Ona? Ładnie wyglądać? Victor chyba na starość oślepł zupełnie. Ale cóż… szef kazał.

Amanda pożyczyła jej sukienkę z długimi bufiastymi rękawami, bo w sklepach były tylko takie z odkrytymi ramionami, a Shorty nie chciała pokazywać ciała. Buty kupiła na szybko w pobliskim butiku. Chyba pierwszy raz miała na sobie czółenka, nie… nie na szpilce, bo by się chyba zabiła – na słupku.

Idąc w nich pół godziny temu do hotelowej restauracji, by sprawdzić, czy ochrona Arsène'a wszystkiego dopilnowała, odkryła, że są nawet wygodne. Tylko ta kiecka… z rozcięciem z przodu sięgającym prawie pępka. Gdy ją ubrała, myślała, że zrobiła to tył na przód, ale Amanda stwierdziła, że tak ma być, po czym wypchnęła ją za drzwi swojego apartamentu i sama zaczęła się stroić. Shorty w pierwszym odruchu próbowała jakoś się zasłonić, zwłaszcza że pod biustem miała tatuaż, który teraz było widać. Kij jednak z tatuażem, gorsze było to, że nie mogła założyć stanika. Miny ochroniarzy Arsène'a były wielce wymowne.

Teraz Shorty czekała na Amandę pod drzwiami, zerkając co jakiś czas na zegarek. Victor i Arsène byli już na dole w hotelowym barze. Córka Aarona wyszła w końcu z pokoju i uśmiechnęła się szeroko, ukazując rząd idealnie równych i białych zębów za kilka tysięcy dolarów. Shorty dobrze pamiętała, jaki Amanda miała krzywy zgryz, gdy była dzieckiem.
Piękna, czerwona sukienka podkreślała zgrabną figurę i długie nogi młodej kobiety. Włosy błyszczały miedzianymi refleksami, gdy podskakiwały w rytmie jej kroków.

Shorty wyglądała przy Amandzie jak stare, brzydkie kaczątko. To ją nawet rozbawiło. Nigdy nie chciała się podobać, nie zależało jej na tym. Najchętniej stałaby się przeźroczysta. Nie. Nie była brzydka, a Aaron twierdził nawet, że była piękna, chyba dostrzegał w niej coś, czego ona sama nigdy nie zobaczyła.

Zeszły do hotelowej restauracji. Victor i Arsène czekali już na nie przed drzwiami. Amanda oczywiście wywołała falę zachwytów, których Arsène nie omieszkał wypowiedzieć na głos. Shorty poczuła, że ją mdli. Stary pierdziel podniecał się, jakby Amanda miała być jego partnerką podczas obiadu i po nim.

To były wyjątkowo ciekawe dwie godziny, podczas których Shorty wręcz z zapartym tchem słuchała historii tych dwóch mężczyzn opowiadanych przez nich na przemian. Amanda zaś nawet nie udawała, że ją to interesowało. Wyciągnęła telefon i, nie zważając na swoje ponoć dobre wychowanie, odpisywała na wiadomości, komentarze i robiła sobie zdjęcia, które wrzucała potem na swojego Instagrama. A jakże. W końcu była gwiazdą. Panną z dobrego domu, która ukończyła elitarną prywatną szkołę, a teraz studiowała i rozkręcała swój własny biznes.

Wstali od stołu i ruszyli do wyjścia. Szli powoli, bo Victor i Arsène nie mogli się nagadać, byli jak dwie kumoszki z targu, z tą różnicą, że oni właśnie przeżywali La Mans, w którym zginął ich przyjaciel.
Zatrzymali się i Arsène, żywo gestykulując, opowiadał o tym, co działo się po wypadku.

Nagle Shorty poczuła intensywny, wwiercający się nos i umysł zapach. Wciągnęła powietrze i zauważyła, że Amanda zrobiła to samo. Córka Aarona odwróciła głowę, zapewne by namierzyć tego, kto tak pachniał. Jej zielone oczy błysnęły niczym u kotki wyruszającej na łowy. Shorty zerknęła w stronę, w którą patrzyła młoda kobieta. Dostrzegła już tylko szerokie plecy jasnowłosego, wysokiego mężczyzny ubranego w dopasowany granatowy garnitur.

Arsène zaprosił ich jeszcze na drinka do baru. Amanda szła pomiędzy Victorem a nim, zaś Shorty z tyłu, dzięki temu mogła jeszcze przez chwilę śledzić sprężysty krok niesamowicie pachnącego mężczyzny, który na restauracyjnej sali odbił w prawo i poszedł do Ogrodu Świateł, zewnętrznej części restauracji.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top